Dodany: 25.01.2006 16:17|Autor: Bozena
"Widzieć jasno w zachwyceniu"
„To nie musi być najinteligentniejszy, najbardziej wykształcony i najbardziej ustosunkowany z ludzi, co staje się dobrym pisarzem, ale ten, kto potrafi stać się lustrem i dzięki temu odzwierciedlać swoje życie, niechby nawet przeciętne”*.
Słowa te pisał znany już Marcel Proust – artysta i człowiek dojrzały, uważający, że w każdym z nas istnieje już księga zasadnicza, wystarczy ją tylko odbić, przetłumaczyć...
Niewątpliwie, on właśnie potrafił stać się lustrem odzwierciedlającym swoje życie. A siła i potęga tego odzwierciedlenia – na podobieństwo dzieła sztuki: z kolekcją obrazów plastycznie rysujących jego indywidualną rzeczywistość – przezwyciężyła odejście jego. Wciąż żyje i jakby obcuje między nami, ucząc nas wrażliwości, ucząc nas widzieć skryte piękno, ucząc nas widzieć „...niewidzialne realności...”**. Zanim jednak M. Proust odczuje, że przynależy do tych, którzy tworzą wielkie dzieła – przejdzie długą drogę zwątpień w swój talent, intelekt, wyobraźnię i wiedzę; i tylko niekiedy ta droga zwątpień napotykać będzie pojawiającą się wiarę w te właściwości.
Czytając „Jana Santeuila” zdziwiona byłam wielką skromnością i niepewnością autora - osobliwie rozdartego pomiędzy: wiem kim jestem - a: nie wiem... Pisząc ten utwór, on sam poznawał siebie. W zamyśle - nie miał pewnie wielkiego dzieła – po prostu pisał. Chociaż był bardzo młodym jeszcze człowiekiem - oglądał się już wstecz i... w godzinach smutku spisywał przez kilka lat najistotniejsze elementy autobiograficzne.
Tutaj mały, chorowity i nerwowy Janek (alter ego autora) przemienia się w Jana – artystę. Podąża od samotnych w dziecięctwie wieczorów do nieśmiałego a upragnionego bywania na... salonach.
Te samotne wieczory przed zaśnięciem i silne doznania trapiące jego duszę wówczas, wywarły znaczny wpływ na dalsze życie autora, a i stały się przewodnimi motywami późniejszego arcydzieła.
Gdy księżyc za oknem świecił - mały Janek odczuwał lęki nieokreślone i „rozmawiał” z polanami złożonymi w kominku; tęsknił za czułością, za pięknem, za podróżami i za słowem czytanym, najbardziej zaś za pocałunkiem matki tęsknił; wiercił się w łóżku przed zaśnięciem, wpatrując się w migotliwe obrazki - przez refleksy świetlne utworzone - na tapecie ściennej, wpatrywał się i odgadywał ich znaczenia; one to – praźródła rodzącej się wyobraźni chłopca - objawiały mu ich rozmaitość w poznawanym świecie. Odtąd - od tamtych samotnych wieczorów w dzieciństwie - Marcel Proust nieustannie poznaje, poszukuje znaczeń znaków, jakie niesie nam rzeczywistość, i stopniowo wychodzi poza tę naszą – realną, będącą wedle niego rzeczywistością umowną, rzeczywistością, w której przyszło nam na co dzień żyć. Znaki, ludzi, przedmioty i zjawiska ujmuje zwykle metaforycznie, myśli i pisze obrazami; pragnie powiedzieć i mówi więcej o życiu człowieka, niż można powiedzieć w sposób zwyczajny. Wedle niego - prawdziwe życie jest poza czasem, bo my zazwyczaj źle się czujemy w teraźniejszości, bo lubimy smakować wieczność, niczym ciasteczko-magdalenkę, lubimy słyszeć wieczność, niczym frazę miłości z sonaty Saint-Saënsa (Vinteuila), lubimy widzieć wieczność, niczym obrazy Elstira, i lubimy czytać wieczność, niczym rozkołysane słowa Bergotte’a; bo prawdziwe nasze życie jest naszym odkrywaniem, a i odnajdywaniem w pamięci, we wspomnieniach naszego zmiennego „ja” współistniejącego z otoczeniem oraz splatanie obecnych doznań zmysłowych z nimi... I gdy tak rozpamiętujemy, chłonąc jednocześnie wiedzę zastaną, korzystając z zasobów doświadczenia i wnikając głębiej w istotę zjawisk, intuicyjnie poznajemy - nasze życie dopiero teraz staje się prawdziwe, rozświetlone i... realne. Realne i prawdziwe dla każdego - wedle jego własnych odczuć.
Odpowiada mi bardzo ten rodzaj rzeczywistości, bo ona daje mi więcej radości życia, niżbym spodziewać się mogła po rzeczywistości umownej...
Już w utworze „Jan Santeuil” autor mówi – co powtórzy w cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” - o zmienności naszego „ja”, o zmiennym widzeniu przez nas rzeczywistości zewnętrznej; nasze „ja” bowiem tworzą przyzwyczajenia, otaczające nas przedmioty, ludzie, z którymi, choćby na chwilę, wiąże nas los, i gdyby tak jutro pozbawić nas ich, lub wymienić na inne niechby część z nich, nasze „ja” przekształca się i zmienia - dawne „ja”- obumiera, i przez to - my już nie tak samo jak wczoraj określimy się i nie tak samo jak wczoraj rzeczywistość odbierzemy... Subiektywność odbioru świata zewnętrznego prowadzi młodego autora do konkluzji, że nieustannie każdy z nas, podlega złudzeniom, a zatem, istotą indywidualnego życia nie jest nic innego, jak tylko złudzenie (?); ono - charakteru prawdy nabiera li tylko wówczas, kiedy przeniesione zostanie w indywidualną rzeczywistość wewnętrzną człowieka, w sferę jego własnych odczuć.
W dziele „Jan Santeuil” spotykamy – w większości – te same postaci i te same miejscowości, co w cyklu, te same katedry, krajobrazy, strony... Te same... tyle że o innych imionach i nazwach.
Autor ze szczerym zachwytem wpatrywał się w nazwy i już w samym nazewnictwie dostrzegał piękno. Utkwił mi mocno w pamięci fragment, w którym młody, subtelny pisarz - w jedną stronę i z powrotem wpatrywał się w sam wyraz - Fontainebleau. W istocie, brzmienie tego słowa jest zachwycające, ale gdy nasza wyobraźnia podąży dalej, zachwyt nasz zwielokrotni się: zobaczymy przepiękne parki i ogrody, i odczujemy klimat rezydencji królów... I tak by można u Prousta odczytywać... w nieskończoność, bo wyobraźnię i wrażliwość plastyczną podporządkowuje on lubianej wieczności, wieczności, w którą wpisuje u szczytu swoją ideę: „Voir clair dans le ravissement”(widzieć jasno w zachwyceniu)***, mówiąc inaczej - ideę piękna. Choć wie i pisze o tym, że i piękno, zwłaszcza to krótkotrwałe, objawia większą piękność za przyczyną... złudzenia właśnie, to chwytał je w zachwycie, chłonął wszystkimi zmysłami, przemieniał w klejnot w swoim wnętrzu - kojarzył z innym pięknem i opisywał je. Tak oto ono – stawało się pomnikiem piękna, gdzie odradzające się z roku na rok forsycje miały różane policzki dziewcząt i... gdy smutek związany z uczuciem autora do jednej z tych dziewcząt zużył się, to piękno tych policzków przetrwało...
Powiem jeszcze...
Co powiem, będzie mało...
Z wielką przyjemnością i w zachwyceniu, z ciekawością i podziwem dla dojrzałości intelektualnej i moralnej młodego twórcy - definiującego na podstawie obserwacji i analizy ludzkich zachowań prawdy ogólne - czytałam „Jana Santeuila”, gdzie akcję utworu stanowią przeżycia pisarza, tworzące dzieło. Czytałam i byłam jakby świadkiem procesu dojrzewania niezwykłej duszy jego i zarazem narodzin artysty, bo on, tutaj, uczył się „ametystami i koralami inkrustować najprostsze opisy kwiatów [...] i... duszonej wołowiny”****, tu przetwarzał, analizował wiedzę zdobytą z siebie, z innych i z oczytania, a i materię twórczą w dużym zakresie stanowiły jego stany wewnętrzne, często te ulotne, pobudzone przypadkowym bodźcem mimowolnej pamięci wymykającej się regule chronologii, tak więc i utwór przebiega z zaburzoną chronologią.
Pewien mężczyzna – nie tak dawno – powiedział przy mnie, że kiedyś brzytwą się golił i... naraz... „zobaczyłam” swojego dobrotliwego Ojca; „zobaczyłam”, jak ostrzy brzytwę na szerokim pasie i „usłyszałam”, jak nuci przy tym melodię: „Dopóki ziemia kręci się...”(B. Okudżawa), a w powietrzu „poczułam” zapach znajomego tytoniu, i jakby w przebudzeniu przybywały z pamięci, rozrastały się inne zdarzenia z tym faktem związane; a przecież nigdy przedtem, nigdy - o tej brzytwie ani nie mówiłam, ani też nie pamiętałam. Tak każdy odczuwa, ale niewielu ludzi mówi o tym czy też pisze, a Marcel Proust... pisał...
Wcześniej, zanim przeczytałam „Jana Santeuila”, nie była mi obca osobowość pisarza, lecz tutaj jest ona zaskakująco wrażliwa, a skromność i szlachetność wypływające ze słów - zwyczajnie urzekły mnie. Silniej też uświadomiłam sobie, że istnieją – gdzieś tam, a może i tuż obok – mężczyźni dostrzegający subtelne piękno, że są niekiedy bardziej wrażliwi, niż się z pozoru wydaje, o czym my – kobiety – może niekiedy zapominamy.
W utworze „Jan Santeuil” poezja słowa zachwyca, a i myśli autora zdumiewają celnością swoją; jedna z nich jednakże – zasadnicza nawet - budzi moją niezgodę na nią. Jedna, lecz chyba najistotniejsza w kontekście odwiecznego pragnienia miłości, bo oto: M. Proust przekonuje, że miłość nie jest związana z określonymi ludźmi, lecz tkwi w nas, co oznacza wedle niego, że gdy kochamy, nasza czułość jest zbyt wielka, żeby można było pomieścić ją w sobie, więc promieniuje ona do osoby kochanej, odbija się od niej i... wraca do nas, a my uszczęśliwieni jesteśmy, odbierając ją, nie wiedząc wcale, że pochodzi z nas samych. Myśl ta, czuję, że ma w sobie coś osobliwego, coś, co powraca na gruncie skojarzeń i mimo woli każe zatrzymać się i zastanowić, ale nie zmusza jednak do przyjęcia jej. Dla mnie - naturalnym jest, że miłość musi tkwić w nas, lecz po to musi tkwić - abyśmy byli zdolni, abyśmy potrafili kochać... określonych ludzi. Nie mogę oprzeć się - by nie napisać, iż wydaje mi się, że nie uświadomione pokłady wrażliwości autora i lęk przed nie odwzajemnionym uczuciem, własne niezdecydowanie w okazywaniu uczuć względem kobiet i ciągłe pragnienie świata zewnętrznego z jednoczesnym uciekaniem przed nim – w akcie tworzenia „Jana Santeuila”- dyktuje ową myśl. Nie bez znaczenia zapewne są tu także silne młodzieńcze fascynacje autora twórczością J.B. Racine’a - mistrza w wyrażaniu namiętności ludzkich - którego „Fedra”, przeniesiona na scenę, wzbudzała w młodziutkim Marcelu burzę wieloznacznych doznań (tytułowa Fedra fałszywie oskarżyła pasierba za nieodwzajemnione do niej uczucie właśnie). Nie można zatem – moim zdaniem – zdecydowanie odrzucić przywołanej interpretacji.
W preluduim, lub też inaczej, w pierwowzorze cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” - jakim jest o dziesięć lat młodszy „Jan Santeuil” – ujął autor całą gamę myśli i powtórzył je w arcydziele; mówi - jak już wspomniałam - o złudzie jako o istocie życia, o daremności smutków i obumieraniu uczuć szybszym niż obumieranie piękna, bo stany naszej duszy nietrwałe są, i mówi o miłości... tkwiącej w nas. Dostrzega względność miłości i piękna, gdzie koniecznością staje się branie w rachubę czynnika czasu realnego, bo warto złagodzić ewentualne przyszłe rozczarowania, bo warto mieć na uwadze brzmiące w uszach słowa sprzed wieków: „...usta me przyrzekały, lecz serce moje nie...”*****. I gdy ktoś, kiedyś powie nam, że od takiej kobiety (mężczyzny) jak ty - nie odchodzi się, wypada nam tylko subtelnie uśmiechnąć się lub... nadzieję mieć...
W preludium dostrzega też autor przykre i jednocześnie ulgę przynoszące – odczucie przemijania, ale nie dostrzega jeszcze... czasu odnalezionego... bo nie uświadomił sobie jeszcze, że dla niego największą wartością porozumienia się z ludźmi jest sztuka, że zechce uporządkować czas na podobieństwo dzieła sztuki - zbioru obrazów – zgodnie z rytmem ludzkiej pamięci, zwłaszcza zaś pamięci mimowolnej, mogącej przywoływać przeszłość w różnej wersji; przeszłość zawsze otwarta jest, można w niej odnaleźć za każdym razem coś nowego z naszego życia, z naszych odczuć i doznań, z naszych skojarzeń; można odnaleźć własny wewnętrzny czas, różny od tego, który przepływa obok. Nasza przeszłość otwarta jest tak samo, jak otwarte jest dzieło i arcydzieło M. Prousta, bo „...te wielkie arcydzieła nie dają nam nigdy od razu tego, co w nich jest najlepsze”******.
---
* M. Proust, „Czas odnaleziony”, przeł. Julian Rogoziński.
** M. Proust, „W stronę Swanna”, przeł. T. Boy-Żeleński.
*** J. Błoński, „Widzieć jasno w zachwyceniu”.
**** Przedmowa A. Maurois, w: M. Proust, „Jan Santeuil”, przeł. Paweł Hertz, wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1993.
***** Platon, „Uczta”, przeł. Władysław Witwicki.
****** M. Proust, „W cieniu zakwitających dziewcząt”, przeł. T. Boy-Żeleński.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.