Dodany: 25.01.2006 16:17|Autor: Bozena

Książka: Jan Santeuil
Proust Marcel

2 osoby polecają ten tekst.

"Widzieć jasno w zachwyceniu"


„To nie musi być najinteligentniejszy, najbardziej wykształcony i najbardziej ustosunkowany z ludzi, co staje się dobrym pisarzem, ale ten, kto potrafi stać się lustrem i dzięki temu odzwierciedlać swoje życie, niechby nawet przeciętne”*.

Słowa te pisał znany już Marcel Proust – artysta i człowiek dojrzały, uważający, że w każdym z nas istnieje już księga zasadnicza, wystarczy ją tylko odbić, przetłumaczyć...

Niewątpliwie, on właśnie potrafił stać się lustrem odzwierciedlającym swoje życie. A siła i potęga tego odzwierciedlenia – na podobieństwo dzieła sztuki: z kolekcją obrazów plastycznie rysujących jego indywidualną rzeczywistość – przezwyciężyła odejście jego. Wciąż żyje i jakby obcuje między nami, ucząc nas wrażliwości, ucząc nas widzieć skryte piękno, ucząc nas widzieć „...niewidzialne realności...”**. Zanim jednak M. Proust odczuje, że przynależy do tych, którzy tworzą wielkie dzieła – przejdzie długą drogę zwątpień w swój talent, intelekt, wyobraźnię i wiedzę; i tylko niekiedy ta droga zwątpień napotykać będzie pojawiającą się wiarę w te właściwości.

Czytając „Jana Santeuila” zdziwiona byłam wielką skromnością i niepewnością autora - osobliwie rozdartego pomiędzy: wiem kim jestem - a: nie wiem... Pisząc ten utwór, on sam poznawał siebie. W zamyśle - nie miał pewnie wielkiego dzieła – po prostu pisał. Chociaż był bardzo młodym jeszcze człowiekiem - oglądał się już wstecz i... w godzinach smutku spisywał przez kilka lat najistotniejsze elementy autobiograficzne.

Tutaj mały, chorowity i nerwowy Janek (alter ego autora) przemienia się w Jana – artystę. Podąża od samotnych w dziecięctwie wieczorów do nieśmiałego a upragnionego bywania na... salonach.

Te samotne wieczory przed zaśnięciem i silne doznania trapiące jego duszę wówczas, wywarły znaczny wpływ na dalsze życie autora, a i stały się przewodnimi motywami późniejszego arcydzieła.

Gdy księżyc za oknem świecił - mały Janek odczuwał lęki nieokreślone i „rozmawiał” z polanami złożonymi w kominku; tęsknił za czułością, za pięknem, za podróżami i za słowem czytanym, najbardziej zaś za pocałunkiem matki tęsknił; wiercił się w łóżku przed zaśnięciem, wpatrując się w migotliwe obrazki - przez refleksy świetlne utworzone - na tapecie ściennej, wpatrywał się i odgadywał ich znaczenia; one to – praźródła rodzącej się wyobraźni chłopca - objawiały mu ich rozmaitość w poznawanym świecie. Odtąd - od tamtych samotnych wieczorów w dzieciństwie - Marcel Proust nieustannie poznaje, poszukuje znaczeń znaków, jakie niesie nam rzeczywistość, i stopniowo wychodzi poza tę naszą – realną, będącą wedle niego rzeczywistością umowną, rzeczywistością, w której przyszło nam na co dzień żyć. Znaki, ludzi, przedmioty i zjawiska ujmuje zwykle metaforycznie, myśli i pisze obrazami; pragnie powiedzieć i mówi więcej o życiu człowieka, niż można powiedzieć w sposób zwyczajny. Wedle niego - prawdziwe życie jest poza czasem, bo my zazwyczaj źle się czujemy w teraźniejszości, bo lubimy smakować wieczność, niczym ciasteczko-magdalenkę, lubimy słyszeć wieczność, niczym frazę miłości z sonaty Saint-Saënsa (Vinteuila), lubimy widzieć wieczność, niczym obrazy Elstira, i lubimy czytać wieczność, niczym rozkołysane słowa Bergotte’a; bo prawdziwe nasze życie jest naszym odkrywaniem, a i odnajdywaniem w pamięci, we wspomnieniach naszego zmiennego „ja” współistniejącego z otoczeniem oraz splatanie obecnych doznań zmysłowych z nimi... I gdy tak rozpamiętujemy, chłonąc jednocześnie wiedzę zastaną, korzystając z zasobów doświadczenia i wnikając głębiej w istotę zjawisk, intuicyjnie poznajemy - nasze życie dopiero teraz staje się prawdziwe, rozświetlone i... realne. Realne i prawdziwe dla każdego - wedle jego własnych odczuć.

Odpowiada mi bardzo ten rodzaj rzeczywistości, bo ona daje mi więcej radości życia, niżbym spodziewać się mogła po rzeczywistości umownej...

Już w utworze „Jan Santeuil” autor mówi – co powtórzy w cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” - o zmienności naszego „ja”, o zmiennym widzeniu przez nas rzeczywistości zewnętrznej; nasze „ja” bowiem tworzą przyzwyczajenia, otaczające nas przedmioty, ludzie, z którymi, choćby na chwilę, wiąże nas los, i gdyby tak jutro pozbawić nas ich, lub wymienić na inne niechby część z nich, nasze „ja” przekształca się i zmienia - dawne „ja”- obumiera, i przez to - my już nie tak samo jak wczoraj określimy się i nie tak samo jak wczoraj rzeczywistość odbierzemy... Subiektywność odbioru świata zewnętrznego prowadzi młodego autora do konkluzji, że nieustannie każdy z nas, podlega złudzeniom, a zatem, istotą indywidualnego życia nie jest nic innego, jak tylko złudzenie (?); ono - charakteru prawdy nabiera li tylko wówczas, kiedy przeniesione zostanie w indywidualną rzeczywistość wewnętrzną człowieka, w sferę jego własnych odczuć.

W dziele „Jan Santeuil” spotykamy – w większości – te same postaci i te same miejscowości, co w cyklu, te same katedry, krajobrazy, strony... Te same... tyle że o innych imionach i nazwach.

Autor ze szczerym zachwytem wpatrywał się w nazwy i już w samym nazewnictwie dostrzegał piękno. Utkwił mi mocno w pamięci fragment, w którym młody, subtelny pisarz - w jedną stronę i z powrotem wpatrywał się w sam wyraz - Fontainebleau. W istocie, brzmienie tego słowa jest zachwycające, ale gdy nasza wyobraźnia podąży dalej, zachwyt nasz zwielokrotni się: zobaczymy przepiękne parki i ogrody, i odczujemy klimat rezydencji królów... I tak by można u Prousta odczytywać... w nieskończoność, bo wyobraźnię i wrażliwość plastyczną podporządkowuje on lubianej wieczności, wieczności, w którą wpisuje u szczytu swoją ideę: „Voir clair dans le ravissement”(widzieć jasno w zachwyceniu)***, mówiąc inaczej - ideę piękna. Choć wie i pisze o tym, że i piękno, zwłaszcza to krótkotrwałe, objawia większą piękność za przyczyną... złudzenia właśnie, to chwytał je w zachwycie, chłonął wszystkimi zmysłami, przemieniał w klejnot w swoim wnętrzu - kojarzył z innym pięknem i opisywał je. Tak oto ono – stawało się pomnikiem piękna, gdzie odradzające się z roku na rok forsycje miały różane policzki dziewcząt i... gdy smutek związany z uczuciem autora do jednej z tych dziewcząt zużył się, to piękno tych policzków przetrwało...

Powiem jeszcze...

Co powiem, będzie mało...

Z wielką przyjemnością i w zachwyceniu, z ciekawością i podziwem dla dojrzałości intelektualnej i moralnej młodego twórcy - definiującego na podstawie obserwacji i analizy ludzkich zachowań prawdy ogólne - czytałam „Jana Santeuila”, gdzie akcję utworu stanowią przeżycia pisarza, tworzące dzieło. Czytałam i byłam jakby świadkiem procesu dojrzewania niezwykłej duszy jego i zarazem narodzin artysty, bo on, tutaj, uczył się „ametystami i koralami inkrustować najprostsze opisy kwiatów [...] i... duszonej wołowiny”****, tu przetwarzał, analizował wiedzę zdobytą z siebie, z innych i z oczytania, a i materię twórczą w dużym zakresie stanowiły jego stany wewnętrzne, często te ulotne, pobudzone przypadkowym bodźcem mimowolnej pamięci wymykającej się regule chronologii, tak więc i utwór przebiega z zaburzoną chronologią.

Pewien mężczyzna – nie tak dawno – powiedział przy mnie, że kiedyś brzytwą się golił i... naraz... „zobaczyłam” swojego dobrotliwego Ojca; „zobaczyłam”, jak ostrzy brzytwę na szerokim pasie i „usłyszałam”, jak nuci przy tym melodię: „Dopóki ziemia kręci się...”(B. Okudżawa), a w powietrzu „poczułam” zapach znajomego tytoniu, i jakby w przebudzeniu przybywały z pamięci, rozrastały się inne zdarzenia z tym faktem związane; a przecież nigdy przedtem, nigdy - o tej brzytwie ani nie mówiłam, ani też nie pamiętałam. Tak każdy odczuwa, ale niewielu ludzi mówi o tym czy też pisze, a Marcel Proust... pisał...

Wcześniej, zanim przeczytałam „Jana Santeuila”, nie była mi obca osobowość pisarza, lecz tutaj jest ona zaskakująco wrażliwa, a skromność i szlachetność wypływające ze słów - zwyczajnie urzekły mnie. Silniej też uświadomiłam sobie, że istnieją – gdzieś tam, a może i tuż obok – mężczyźni dostrzegający subtelne piękno, że są niekiedy bardziej wrażliwi, niż się z pozoru wydaje, o czym my – kobiety – może niekiedy zapominamy.

W utworze „Jan Santeuil” poezja słowa zachwyca, a i myśli autora zdumiewają celnością swoją; jedna z nich jednakże – zasadnicza nawet - budzi moją niezgodę na nią. Jedna, lecz chyba najistotniejsza w kontekście odwiecznego pragnienia miłości, bo oto: M. Proust przekonuje, że miłość nie jest związana z określonymi ludźmi, lecz tkwi w nas, co oznacza wedle niego, że gdy kochamy, nasza czułość jest zbyt wielka, żeby można było pomieścić ją w sobie, więc promieniuje ona do osoby kochanej, odbija się od niej i... wraca do nas, a my uszczęśliwieni jesteśmy, odbierając ją, nie wiedząc wcale, że pochodzi z nas samych. Myśl ta, czuję, że ma w sobie coś osobliwego, coś, co powraca na gruncie skojarzeń i mimo woli każe zatrzymać się i zastanowić, ale nie zmusza jednak do przyjęcia jej. Dla mnie - naturalnym jest, że miłość musi tkwić w nas, lecz po to musi tkwić - abyśmy byli zdolni, abyśmy potrafili kochać... określonych ludzi. Nie mogę oprzeć się - by nie napisać, iż wydaje mi się, że nie uświadomione pokłady wrażliwości autora i lęk przed nie odwzajemnionym uczuciem, własne niezdecydowanie w okazywaniu uczuć względem kobiet i ciągłe pragnienie świata zewnętrznego z jednoczesnym uciekaniem przed nim – w akcie tworzenia „Jana Santeuila”- dyktuje ową myśl. Nie bez znaczenia zapewne są tu także silne młodzieńcze fascynacje autora twórczością J.B. Racine’a - mistrza w wyrażaniu namiętności ludzkich - którego „Fedra”, przeniesiona na scenę, wzbudzała w młodziutkim Marcelu burzę wieloznacznych doznań (tytułowa Fedra fałszywie oskarżyła pasierba za nieodwzajemnione do niej uczucie właśnie). Nie można zatem – moim zdaniem – zdecydowanie odrzucić przywołanej interpretacji.

W preluduim, lub też inaczej, w pierwowzorze cyklu „W poszukiwaniu straconego czasu” - jakim jest o dziesięć lat młodszy „Jan Santeuil” – ujął autor całą gamę myśli i powtórzył je w arcydziele; mówi - jak już wspomniałam - o złudzie jako o istocie życia, o daremności smutków i obumieraniu uczuć szybszym niż obumieranie piękna, bo stany naszej duszy nietrwałe są, i mówi o miłości... tkwiącej w nas. Dostrzega względność miłości i piękna, gdzie koniecznością staje się branie w rachubę czynnika czasu realnego, bo warto złagodzić ewentualne przyszłe rozczarowania, bo warto mieć na uwadze brzmiące w uszach słowa sprzed wieków: „...usta me przyrzekały, lecz serce moje nie...”*****. I gdy ktoś, kiedyś powie nam, że od takiej kobiety (mężczyzny) jak ty - nie odchodzi się, wypada nam tylko subtelnie uśmiechnąć się lub... nadzieję mieć...

W preludium dostrzega też autor przykre i jednocześnie ulgę przynoszące – odczucie przemijania, ale nie dostrzega jeszcze... czasu odnalezionego... bo nie uświadomił sobie jeszcze, że dla niego największą wartością porozumienia się z ludźmi jest sztuka, że zechce uporządkować czas na podobieństwo dzieła sztuki - zbioru obrazów – zgodnie z rytmem ludzkiej pamięci, zwłaszcza zaś pamięci mimowolnej, mogącej przywoływać przeszłość w różnej wersji; przeszłość zawsze otwarta jest, można w niej odnaleźć za każdym razem coś nowego z naszego życia, z naszych odczuć i doznań, z naszych skojarzeń; można odnaleźć własny wewnętrzny czas, różny od tego, który przepływa obok. Nasza przeszłość otwarta jest tak samo, jak otwarte jest dzieło i arcydzieło M. Prousta, bo „...te wielkie arcydzieła nie dają nam nigdy od razu tego, co w nich jest najlepsze”******.



---
* M. Proust, „Czas odnaleziony”, przeł. Julian Rogoziński.
** M. Proust, „W stronę Swanna”, przeł. T. Boy-Żeleński.
*** J. Błoński, „Widzieć jasno w zachwyceniu”.
**** Przedmowa A. Maurois, w: M. Proust, „Jan Santeuil”, przeł. Paweł Hertz, wyd. Pomorze, Bydgoszcz 1993.
***** Platon, „Uczta”, przeł. Władysław Witwicki.
****** M. Proust, „W cieniu zakwitających dziewcząt”, przeł. T. Boy-Żeleński.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 44121
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 54
Użytkownik: Krzysztof 09.02.2006 23:12 napisał(a):
Odpowiedź na: „To nie musi być najintel... | Bozena
Witaj, Olgo
Miło ponownie spotkać Cię na stronach Biblionetki, miło przeczytać Twój tekst o powieści Prousta, którego tak niedawno odkryłem. Masz w tym odkryciu swój udział, a to poprzez zwrócenie mi uwagi na twórczość pisarzy francuskich. Po lekturze Twoich opisów książek Anatola France kupiłem jego „Zbrodnię Sylwestra Bonnard” – leży i czeka na wolny mój czas, którego w ogóle mam mało, a już teraz, gdy posmakowałem Marcela Prousta, nie mam wcale. Ale gdy już przeczytam „Zbrodnię”, napiszę Ci, jak odebrałem tę powieść.
Proust napisał, że, cytuję: „zbliża ludzi nie jedność przekonań, lecz powinowactwo ducha” – str 11 mojego wydania.
Jestem pod wrażeniem, gratuluje dużej wiedzy i dobrego rozumienia twórczości Prousta. Czytając Twój tekst utwierdziłem się w przekonaniu, że bohaterem jego powieści jest on sam, że pisze o sobie, i to bez zbytniego ukrywania się – vide potrzeba pocałunku matki przed snem u Jana i u bohatera czytanego przeze mnie cyklu.
Zwróciłem uwagę na Twoje słowa o uznaniu przez Prousta naszego życia wewnętrznego za bardziej prawdziwe i realniejsze od życia wokół nas, na zewnątrz. Przypomniał mi się fragment z powieści „W cieniu zakwitających dziewcząt”, który chciałbym i Tobie tutaj przypomnieć.:

O ileż od takiego spotkania wolimy łagodne wspominki, uzupełniane do woli marzeniem, w którym ta, co w rzeczywistości nie kocha nas, oświadcza się nam, przeciwnie, z miłością, gdy jesteśmy sami! Owo wspomnienie, które, wkładając w nie wszystko, czego się pragnie, można uczynić tak słodkim, o ileż milsze jest od odsuwanej wciąż rozmowy z istotą, której nie dyktowalibyśmy już do woli upragnionych słów, zmuszeni, przeciwnie, znosić jej niechęci, kaprysy i burze!” (str 183).
Słów o podobnej wymowie sporo jest w jego powieściach; na ich podstawie można wysnuć wniosek o ucieczce Prousta przed prawdziwym życiem w świat marzeń, w samotność.
Czy zgadzasz się z tym wnioskiem?

Użytkownik: Bozena 21.02.2006 11:57 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo Miło ponowni... | Krzysztof
„Tak to niektóre osoby odnajdują się zawsze w naszym życiu, aby przygotować nam naszą radość lub naszą boleść”[M. Proust]

Dziękuję, Krzysztofie.
Ucieszył mnie Twój komentarz, ucieszył tym bardziej, ponieważ Twoje przemyślenia robią na mnie wrażenie. Ale nie tylko te dotyczące dzieła Marcela Prousta i jego samego. Z wielką przyjemnością czytałam wszystkie Twoje opisy i recenzje umieszczone w Biblionetce. Odnajduję w nich trafne myśli, odnajduję moralną głębię, symfonię piękna, wrażliwości i humanizmu. Przyznam też, że dostrzegam Twój szacunek i podziw dla kobiet, co, naturalnie, podoba mi się.
I jakoś tak, przychodzi mi na myśl, że...masz duszę powinowatą z duszą autora „Jana Santeuil”.

Komentarz ogólnie – uradował mnie, lecz gratulacje w nim zawarte „oglądam” jak eksponat przez szybę; w kłopocie jestem, bo trzeba mi stwierdzić, że są one stanowczo na wyrost. Sam przyznaj, że zrozumienie i interpretacja dzieła M. Prousta ciągle otwarte są...
Gdy po raz pierwszy – przed kilkoma laty - czytałam cykl” W poszukiwaniu straconego czasu” skupiona byłam na poetyce słowa, na przepięknych metaforach, na intelektualnej głębi autora, i na prawdach, które on sam definiował mając za podstawę własne obserwacje, pamięć i wiedzę. O wielu tych prawdach wiemy, lecz - być może - mało o nich myślimy, lub też i wcale...Stały się one moim mottem; pamiętam, że w rocznicę osiemnastych urodzin mojego Syna, w liście z dedykacją dla Niego, umieściłam w potoku własnych czułości - oddzielone, niczym uroczystą wstęgą, słowa
M. Prousta: „...roztropne refleksje czerpane z przeszłości pozwalają ubezpieczyć przyszłość”, i próbowałam także uczulić Syna przed pochopnym podejmowaniem jakichkolwiek decyzji, a i sama staram się o tym pamiętać cytując słowa autora: „...rozstrzygające postanowienia robimy zawsze pod wpływem nastroju, któremu nie jest przeznaczone trwać”[M.P]
Ponowne obcowanie z Marcelem Proustem pogłębiło moją wiedzę o nim i – tak myślę - pozwoliło na lepsze zrozumienie jego dzieła, o czym wspominam w opisie „Jana Santeuil”. Mam jednak na uwadze, że warto weryfikować owe zrozumienie i interpretację.

Czy Marcel Proust uciekał w samotność i marzenia?

Uważam, Krzysztofie, że... i tak...i nie; widoczna dialektyka odczuć autora: od pragnienia świata realnego do ucieczki przed nim, zwyczajnie, moim zdaniem, nie pozwala na jednoznaczne ustalenie. Rozmaicie zresztą u niego bywało z marzeniami, i z samotnością w różnych momentach życia. Jakkolwiek patrząc - to, że większą część swojego dorosłego życia spędził w samotności wynikało, tak myślę, z braku całkowitej akceptacji rzeczywistości; rzeczywistości umownej, gdzie nierzadko dni wydawały mu się czczymi i bez wagi, popędzane chwilami ubierania, gotowania, wizyt...gdy, tymczasem, istniały „ubrane” w ideę piękna trwalsze realności...Pragnął więc w ciszy i spokoju rozkoszować się pięknem natury i dziełami ludzkich umysłów i rąk (w tekście o sobie napisałeś, Krzysztofie, że podziwiasz geniusz ludzki i boisz się go jednocześnie), ale też pragnął w samotności przetworzyć, odtworzyć i ułożyć - na podobieństwo dzieła sztuki - swój własny wewnętrzny świat. Nie byłby go w stanie ułożyć, to jasne, gdyby z własnej woli nie wchodził w związek z realnym światem i z ludźmi.
Przypominam sobie, jak bardzo zależało mu na przyjaźni z Robertem de Saint - Loupem; obserwował go z lubością, przybliżał się do niego, a gdy ten wreszcie wyjawił mu swoją niekłamaną przyjaźń, a także pragnienie zwiększenia częstotliwości przebywania i wymiany myśli z nim,
M. Proust jakby obawiając się nieokreślonego ciężaru i zobowiązania jednocześnie na gwałt zapragnął samotności; w panice przywoływał myśli o książkach, które czekają na niego i myśli o przytulności własnego pokoju. Podobnych przykładów ukazujących rozdarcie wewnętrzne autora można by przytoczyć wiele; wszak pragnienie świata realnego u Prousta, choć niekiedy tłumione wrodzoną nieśmiałością jak najbardziej istniało; także istniało pragnienie „zawładnięcia” życiem osób, które kochał i które podziwiał i wypełniało jego myśli, i dyktowało jego czyny... Jakże był pomysłowy, na przykład, organizując „przypadkowe” spotkania z księżną de Guermantes.

Tak też, i z marzeniami u niego bywało. Jeśli w dorosłym życiu M. Proust uciekał w marzenia, to w te - największego formatu. One budziły się w nim, odradzały i... zazwyczaj umykały w... samotności. Marzył on, jak każdy zapewne człowiek o miłości prawdziwej, ale, niestety, wyobrażeniu tej miłości przypisywał własne pojęcia i konfrontował je z osobami, które pokochał. Konfrontacja owa zwykle uświadamiała mu, że nigdy nie zdoła zapełnić przestrzeni pomiędzy tym co myśli i nazywa, a tym co odczuwa. I utwierdzał się w przekonaniu, że żyjemy wciąż w...złudzie. W miarę upływu czasu, i w miarę narastania jego doświadczeń, wiedzy i warstw osobowości – miłość, lub może odczucia zawarte w jej pojęciu próbował definiować na różne sposoby, by ostatecznie stwierdzić, że nie jest ona wcale zależna od określonych osób, lecz tkwi po prostu w nas... Marzeniami wypełniał M. Proust też myśli o podróżach. One nie mogły ziścić się w pełni - choćby z uwagi na zły stan jego zdrowia – i, znamienne... autor uczynił sobie osobliwą podróż... w czasie. W czasie niezupełnie skalkulowanym, a raczej przywołanym mimowolną pamięcią; w swoistym czasie wewnętrznym - właściwym tylko dla niego. W podróży tej wykazał z ogromną precyzją jak wielkie znaczenie ma podświadomość ludzka umożliwiająca uchwycenie subtelnego, jasnego dla zmysłów i zachwycającego...piękna.
Największym chyba z wielkich marzeń M. Prousta było marzenie o...doskonałości, a uściślając i uwzględniając jego młodzieńcze fascynacje – marzenie o doskonałości sztuki dramatycznej. Lecz czy istnieje doskonałość? Czy mógł M. Proust wciąż marzyć o doskonałości przekonawszy się, że bicepsy aktora na scenie nie wyrażały jej, choć mniemał, że powinny były wyrażać, i nie stawały się majestatyczne a jedynie „wyrażały błahość potocznego życia”? [M.P.]

Nie ziszczone marzenia M. Prousta, zaciszna samotność, wiedza, intelekt i talent oraz wiara, że najpiękniejsze dzieła opierające się czasowi - wpisujące się w...wieczność - to tylko te, które bliskie są doskonalej interpretacji, pozwoliły mu wspaniale zinterpretować własne życie
i stworzyć...literackie arcydzieło. Zanim je stworzył, wiedział już czym jest siła interpretacji, bo wiele zachwytów sztuką miał w pamięci, a bez wątpienia miał w pamięci zachwyt - w równym stopniu - dwoma obrazami Elstira, gdzie na jednym z nich była szkoła, a na drugim katedra, która już sama przez się – piękną być musiała...

Widzę, że rozpisałam się, ale myślę, że zgodzisz się ze mną, Krzysztofie, iż nie sposób było powiedzieć wprost: tak, M. Proust uciekał w samotność i marzenia.
Pozdrawiam. Olga

P.S.
Cieszy mnie, że zainteresowałeś się twórczością Anatola France. To przemiły pan, a jego proza jest bardzo...elegancka.
Dzięki Tobie, zwróciłam uwagę na Platona.


Użytkownik: aolda 21.02.2006 12:30 napisał(a):
Odpowiedź na: „Tak to niektóre os... | Bozena
Co za piękna recenzja (wraz z komentarzami). Pokornie schylam głowę i po raz kolejny zastanawiam się, dlaczego porzuciłam niegdyś Prousta przy którymś tomie, przecież tak samo mnie zachwycał, budził wrażliwość i wyznaczał nowe etapy w rozwoju. Wiem, że wrócę - trochę inna, z pewnością głębsza po to, by od nowa odczytywać jego myśli.
I jeszcze coś pomyślałam czytając Twoją recenzję Olgo - że są książki pisane dla idei, dla pieniędzy, są też pisane, by - poprzez proces tworzenia - poznać samego siebie. I takie jest "W poszukiwaniu straconego czasu" ("Jana Santeuil" nie czytałam).
Schopenhauer twierdził, że życie zostało dane człowiekowi, by poznać on mógł swoją istotę. I myślę, że właśnie w ten sposób Proust odkrywał, konstruował własną wizję siebie. Dla czytelnika jest to również podróż przez wnętrze swej osoby, odkrywanie nowych poziomów wrażliwości, rozbudowywanie świadomości. To jest właśnie cechą wielkich książek - zapładniają, odkrywają.
Dziękuję za recenzję.
Użytkownik: Bozena 27.02.2006 00:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Co za piękna recenzja (wr... | aolda
Dziękuję, Aoldo. Jest mi bardzo miło, że zwróciłaś uwagę na mój opis.
Ładnie napisałaś o sobie: „...wrócę trochę inna, z pewnością głębsza...”
Wróć, Aoldo, do Prousta...Wydaje mi się, że czytając jego dzieła zadowolisz pragnienie refleksyjnej natury, bo ona zapewne jest taka, a i bez wątpienia, na dłuższy czas, zatopisz się w skarbiec piękna i intelektualną głębię.
Masz rację, Aoldo, poprzez proces tworzenia (ale nie tylko) poznajemy samych siebie, a potem lepiej, tak uważam, pojmujemy świat i rozumiemy innych; stajemy się czarodziejami - znającymi niemal ich myśli.
Céleste Albaret - kobieta, która przez ostatnie osiem lat życia Marcela Prousta żyła jego życiem - nazywała autora cyklu czarodziejem. To ona - od początku do końca – była świadkiem procesu tworzenia dzieła (cyklu, nie „Jana Santeuil”), i to ona widziała w Prouście nie tylko czarodzieja - geniusza, ale i człowieka wielkiego serca: „robił niezwykłe wrażenie dzięki swej naturalnej dystynkcji, która sprawiała, że jeśli geniusz tego człowieka był wielki, wielki był także człowiek i jego serce”[C. Albaret]
Martwił mnie pesymizm A. Schopenhauera, ale mimo to często powtarzam sobie znamienną jego myśl: „...każdy dzień, to jakby maleńkie życie...”[A. Sch.] i przeczuwam, że M. Proust, jak piszesz, „...odkrywał, konstruował własną wizję siebie” kierując się bez wątpienia, lecz nie wyłącznie – tak myślę - twierdzeniem tegoż; twierdzeniem o konieczności poznania w życiu danym człowiekowi własnej istoty. Obejmując jej poznanie, jak również poznanie wychodzące poza nią, przekonana jestem, że bliższa Proustowi była filozofia H. Bergsona, aniżeli filozofia A. Schopenhauera; bowiem, dla autora cyklu intuicja jest jednym z najbardziej wartościowych źródeł poznania, ale i ślady woluntaryzmu A. Schopenhauera w całym dziele - można odnaleźć bez trudu; i tak - zaintrygowała mnie myśl Prousta, której pierwszą część dobrze znamy, a nad drugą warto głębiej się zastanowić: „Przeszkodziły okoliczności niezależne od mojej woli, które jednak zachodzą w rzeczywistości jedynie wtedy, kiedy wola im nie przeciwdziała”[M.P.] Ta myśl zadomowiła się w mojej świadomości na...stałe. Jakże adekwatne tu (i nie tylko tu), stają się Twoje słowa, Aoldo, określające jedną z cech wielkich dzieł: „...rozbudowywanie świadomości...”
Pozdrawiam. Olga





Użytkownik: Krzysztof 23.02.2006 23:04 napisał(a):
Odpowiedź na: „Tak to niektóre os... | Bozena
Dziękuję, Olgo, za miłe słowa o mnie i moich tekstach - chociaż myślę, że są nieco na wyrost – a zwłaszcza za takie mam swoje podobieństwo do Prousta. Dziękuję za pamięć o Platonie. Cieszę się z tego, że mogłem się przyczynić do poznania jego idei, tak podobnych, zwłaszcza myśli o pięknie, do myśli Prousta. Czy zauważyłaś ich pokrewieństwo? Gdy w pierwszym tomie cyklu, w „W stronę w Swanna”, czytałem o odczuciach Swanna w czasie słuchania sonaty Vinteuila, o pięknie jako uosobionej idei niebiańskiego pochodzenia, czułem się trochę tak, jakbym „Ucztę” czytał, i tylko czekałem wejścia podchmielonego Alkibiadesa...
Dziękuję za tak wyczerpującą odpowiedź; doceniam to tym bardziej, że wiem, czym jest brak czasu.
Na ostatnich stronach „W stronę zakwitających dziewcząt” Proust napisał słowa, które swoją wymową zrobiły na mnie silne wrażenie; w dalszym ciągu jestem pod ich wrażeniem, często je wspominam, bo one pokazują wyraźnie, jaką cenę płacił za swoje widzenie świata i swoją wrażliwość, a więc za te cechy osobowości, które podziwiamy w nim najbardziej. Oto te słowa.:

„I ostatecznie to jest nie gorszy od innych sposób rozwiązania zagadki istnienia: zbliżać się do rzeczy i osób, które nam się wydały z dala piękne i tajemnicze, na tyle, aby sobie zdać sprawę z ich braku tajemnicy i piękności. To jedna z metod higieny, miedzy którymi można wybierać; higiena ta nie jest może zbyt godna zalecenia, ale daje pewien spokój, pozwalający nam żyć, a także – skoro pozwala niczego nie żałować, przekonując nas, żeśmy osiągnęli najlepsze i że owo najlepsze to było niewiele – dając nam rezygnację wobec śmierci.”
( str. 479 i n.)
Czy nie uważasz, że płacił straszliwą cenę za swoją wyjątkowość? Za marzenia o miłości zgodnej z jego wyobrażeniami?
Wielu ludzi ucieka w marzenia, w swój wewnętrzny świat; wielu szuka piękna potrzebnego dla utrzymania równowagi swojej psychiki, wstrzymania naporu tłamszącej, prozaicznej rzeczywistości, do której jednak wracają, by wśród ludzi żyć dalej – podczas gdy Proust, perfekcjonista dążący do doskonałości, chyba nie potrafił.
Tak, pamiętam jego słowa o miłości, która jest tylko odblaskiem, odbiciem naszego uczucia. Odnoszę wrażenie, że nie zgadzasz się z tym twierdzeniem; faktycznie, może się wydawać nieco dziwne, ale spróbuję wykazać, że niekoniecznie.
Można domniemywać, że taki wniosek – o miłości tkwiącej w nas - był dla Prousta próbą ratowania swojego wewnętrznego świata, tak nieprzystającego do świata zewnętrznego, ale może w tym jego twierdzeniu tkwi jądro platońskich idei?
Przy tamtych jego słowach wspomniałem innego Francuza, Francois Mauriac’a, który w swojej „Pustyni miłości” podobnie pisze o miłości:
„Nie ma w nas wielu miłości, tylko jedna miłość; a my na chybił trafił wybieramy spotkania, wybieramy oczy i usta, co stwarza pozory miłości. Czyż nie jest szaleństwem mieć nadzieję, że osiągnie się prawdziwą miłość?”
Czyż nie ma tutaj podobieństwa? Czy nie jest to twierdzenie, że obraz kochanej osoby nosimy w sobie, próbując niejako dopasować go do osób, z którymi los nas przypadkowo zetknął?
A te słowa pamiętasz, Olgo?: „A jeśli kiedy taki czy jakikolwiek inny człowiek przypadkiem znajdzie swoją drugą połowę, wtedy nagle dziwny na nich czar jakiś pada...”(Platon, „Uczta”, rozdz. XVI)
Może właśnie taki czar miał Proust na myśli, pisząc o odbiciu swojego uczucia?
Wtedy jego samotność byłaby samotnością człowieka daremnie oczekującego swojej połowy; marzyciela, który nie potrafił znaleźć szczęścia w uczuciach, których mu skąpo – jak nam wszystkim – los udzielał.
Co sądzisz o mojej interpretacji, Olgo?
Jego myśli o malarstwie pamiętam, bo też i trudno zapomnieć te słowa: „dzieło Elstira było stworzone z owych rzadkich chwil, w których widzi się naturę poetycką – taka, jak jest.” Czyż nie uroczy, poetycki i prawdziwie proustowski przepis na stworzenie dzieła sztuki malarskiej? Wtedy na równi pięknym będzie obraz przedstawiający zwykły budynek szkoły, jak i pięknego kościoła, bo „urok każdego z nich polegał na przetworzeniu rzeczywistości podobnym temu, co w poezji nazywa się metaforą”.

„... bo istnienie ma wartość prawie jedynie w dniach, gdy pył realności miesza się z magicznym piaskiem, gdy jakieś pospolite wydarzenie staje się romantycznym bodźcem”.

-------
Cytaty, poza opisanymi, pochodzą z powieści M. Prousta „W cieniu zakwitających dziewcząt”

Użytkownik: Bozena 27.02.2006 00:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Olgo, za miłe s... | Krzysztof
Witam, Krzysztofie.
Bardzo rozbudowane i o istotnej wadze zagadnienia poruszasz; obawiam się, że moja interpretacja, jako że różni się nieco od Twojej, może na długo zatrzymać nas na tej stronie... Jednakże, spróbuję sprostać wyzwaniu.
Pisząc, że Marcel Proust „płacił straszliwą cenę za swoją wyjątkowość,...za marzenia o miłości zgodnej z jego wyobrażeniami” nie określiłeś wprost jaka to była cena, a jedynie zamieściłeś cytat mówiący o sposobie sugerowanym przez niego na rozwiązanie zagadki istnienia. Stosowanie przez nas tegoż sposobu, z definicji „metody higieny” mogłoby pozwolić nam żyć spokojnie i przyjąć „...rezygnację wobec śmierci”. I jakby na tej podstawie - choć przeczuwam, że nie tylko na tej - widzisz w Prouście człowieka „płacącego straszliwą cenę”, czyli człowieka nieszczęśliwego i przyjmującego z rezygnacją wszystko co może się zdarzyć.
Ja, nie odczytuję tego aspektu w ten sposób...
„Metoda higieny” - osobliwa prawda ogólna zdefiniowana przez Prousta - ma uchronić nas przed rozczarowaniami, które mogą dać znać o sobie podczas niekontrolowanego zbliżania się, bądź zetknięcia z osobami i rzeczami widzianymi w wyobraźni naszej jako tajemnicze, dobre i piękne. Nie oznacza to wcale, moim zdaniem, że M. Proust zawsze stosował ów sposób w stosunku do siebie, ot tak, jak istnieją wyjątki od reguł. W indywidualnej rzeczywistości - im więcej pozwalał hasać wyobraźni, tworząc ze zwyczajnych rzeczy i osób poemat, tym bardziej czuł się szczęśliwy, ale w rzeczywistości umownej, tej, w której żył, zdarzało się rozmaicie; doznał, na przykład, rozczarowania przybliżając się po latach do Marii de Benardaky (Gilberty) – swojej miłości z dzieciństwa, a nie dopuścił już do ewentualnego rozczarowania potrawą duszonej wołowiny, nie próbując jej nawet skosztować, dlatego, by nie utracić wrażeń doznanych i jej smaku zapamiętanego z dzieciństwa, smaku, którego twórczynią była służąca – Felicja (Franciszka); bo nikt na świecie – wedle Prousta - nie potrafił tak jak ona przyrządzić tej wołowiny, ani też podać... Czyli, zgodnie z jego metodą, w tym względzie osiągnął najlepsze już, chociaż tego najlepszego właściwie było...niewiele. I tak by można rozpatrywać przykłady w nieskończoność. Na podłożu tego rozumienia zasadza się, mniej więcej, jego metoda, co nie oznacza wcale, że sam M. Proust „płacił straszliwą cenę”.

Ale, jeśli miałeś na myśli, Krzysztofie, pisząc o „straszliwej cenie” jaką musiał „płacić”- także samotność M. Prousta i brak jego trwałego związku uczuciowego z kobietą, czy też brak jego umiejętności (z czym nie mogę się zgodzić) cyklicznego powrotu ze świata wewnętrznego do „prozaicznej rzeczywistości”, jakkolwiek patrząc, nie sposób jest rozpatrywać w oderwaniu od siebie każdej z tych możliwości; a i, trzeba pamiętać, że osobowość jego i jego dzieła są nadzwyczaj złożone.
Mój umysł i moje wnętrze podpowiada mi, że „straszliwa cena”, o której piszesz, okazała się dla Prousta filarem podtrzymującym jego istnienie. Asceza i samotność z wyboru w ostatnim etapie jego życia, ucieczka przed rzeczywistością umowną w ciągu całego, - ale i umiejętność powrotu do niej na czas konieczny dla poprawy stanu ducha i poczynienia obserwacji, a także spotkań z przyjaciółmi – nie oznaczały nieszczęścia dla niego. Przeciwnie, stały się krainą podróży po obszarach wieczności, krainą dostarczającą największych przyjemności, bo oto wyobraźnia właśnie, dla Prousta, była instrumentem...wieczności. A przyznaj, Krzysztofie, każdy z nas woli przyjemności niż przykrości i nawet podświadomie ku nim dąży, toteż nie mogę powiedzieć, że odczuwając i pragnąc osobliwych przyjemności, Proust „płacił straszliwą cenę za swoją wyjątkowość i za marzenia o miłości zgodnej z jego wyobrażeniami”.
Skoro odpowiadał mu, w pewnym okresie, sposób życia w samotności, rozterki
i smutki czasami także, to ową cenę dobrowolnie, a i z korzyścią „płacił”. Do samotności wiodło go także pragnienie odnalezienia w wieczności gwarancji porozumienia się z ludźmi, gwarancji, którą daje sztuka, i niemal tylko chęć ukończenia cyklu utrzymywała go przy życiu, bo wiemy, jak mocno był schorowany.
A wcześniej? Wcześniej - nie był wcale, pomimo poszukiwań i rozczarowań, pozbawiony tych doznań i przyjemności jakie niesie uczucie miłości, bo nie on jeden na tej ziemi nazywał miłością to co nią nie było wcale; nazywał, lecz nie wiedział, że nią nie jest; nazywał, ale też – osnuty wyobraźnią - odczuwał ją; a w okresie pędzenia życia światowego powtarzał za Stenhalem:„...miłość jest najprzyjemniejszym ze sposobów rozkoszowania się życiem i odczuwaniem uroków samotności”. Czuł często zadowolenie, że kocha, a nawet „...ta świadomość sprawiała mu więcej rozkoszy niż osoba kochanki. To doznawanie uczucia zakochania było chyba najrozkoszniejsze z wszystkich przyjemności umilających dotychczasowe jego życie”.* Ale też, istniała inna strona: M. Proust nie był i nie mógł być pewien wzajemności uczuć i znany mu był ów „cień miłości”, o którym mówisz, Krzysztofie, w opisie „W stronę Swanna”, poznał on także smak zazdrości. Zdaje się, że pierwowzorem Swanna, aczkolwiek „zmodyfikowanym” o cechy charakteru innych autentycznych postaci był sam...M. Proust. Jego uczucie do pani S. długo odradzało się w czasie - pobudzane bodźcem frazy z sonaty C. Saint – Saënse’a.
I...w istocie: „niewidzialne realności”** u Prousta (zawarte nie tylko w sonacie), zdolne przywołać obrazy i silne odczucia z przeszłości i zarazem piękne same w sobie - przypominają ideę piękna Platona. Ale, uważam, że tylko te osoby, które wcześniej podobnego piękna doznawały przez zmysły, mogą poznawać i odczuwać piękno samo w sobie; u Prousta tak właśnie jest, zaś Platon zdecydowanie wykluczał udział zmysłów w poznawaniu jego, czego, niestety, wyobrazić sobie nie mogę, chociaż...chociaż krzepiąco brzmi jego myśl:„Istnieje piękno samo w sobie i dobro, i wielkość, i inne takie rzeczy [...],przez piękno samo w sobie staje się pięknym wszystko co piękne”.***
Nie tyle z uwagi na różnice, ale przede wszystkim ze względu na moje pragnienie ciągłego obcowania z każdą myślą M. Prousta – on właśnie jest mi bliższy niż Platon i... takim już pozostanie; już dawno temu dzięki niemu - moje osobiste przeżycia zobaczyłam jaśniej, a jasność przecież „...stanowi probierz prawdy”.****
Wydaje mi się, że Proust inną drogą doszedł do idei piękna, bardziej sam z siebie, ale nie wykluczam, iż znane mu były dzieła Platona, chociaż w żadnym słowie Prousta, które dotąd czytałam nie znalazłam wzmianki o Platonie. A muszę Ci powiedzieć, Krzysztofie, że M. Proust nie ukrywał nazwisk i imion tych, którzy inspirowali jego myśli. I wiesz, zdradzę Tobie w tym miejscu tajemnicę...pisarz Bergotte, którego rozkołysane słowa i mądre myśli ubóstwiał Proust – to
Anatole France!
I co ciekawe, Proust idealista raczej, odrzucający wcześniej filozofię materialistyczną przyjął, w zakresie nie oczyszczonej z mierności rzeczywistości - potoczne zwroty: „Ach, co za upał!”*****
i szczyptę materializmu, i pogodnego sceptycyzmu od Anatola France, oraz głębię słów tegoż: „Piękno jest czymś rzeczywistym”,***** i zamiłowanie do chwytania piękna w toponimii: „Rzym, to rzeczywiście piękny wyraz”.*****
Mistrzami dla M. Prousta byli również: H. Balzac (oj, gdy czytałam „Lilię w dolinie” tegoż, opisy krajobrazów, kwiatów i kobiet wzbudzały moje dreszcze, i od razu miałam przed oczyma naturę poetycką chwytaną i opisywaną przez Prousta), Ch. Dickens, G. Eliot, T. Hardy, T. Gautier,
Leconte de Lisle,.. .oraz Leon Daudet, któremu Proust zadedykował jeden z tomów cyklu:
„Strona Guermantes”.
I co? Nie ma na tej liście...Platona. Naturalnie, trudno jest nie dostrzec pokrewieństwa w myślach Platona i Prousta, tyle że, jak starałam się wykazać, są różnice, a drugi niekoniecznie inspirował się bezpośrednio myślą pierwszego, pośrednio – mógł, bo, z pewnością „owoce myśli ludzkiej”(Twoje słowa) są trwałe i są zapisane...w rozmaitych dziełach...

W opisie „Jana Santeuil” koncepcję wartości względnej miłości i tkwiącej w nas jaką wysnuł ostatecznie M. Proust próbowałam zinterpretować (przeczytaj). I jasna jest dla mnie względność miłości i nietrwałość stanów duszy, tak samo jasna jest dla mnie miłość tkwiąca w nas, ale po to, byśmy potrafili kochać...określonych ludzi. M. Proust stwierdził, że miłość nie zależy od nich, że tylko odbija się od nich nasze własne uczucie, a my nie wiemy, że to uczucie pochodzi z nas samych. Zatem, jest nieco podobieństwa w tym twierdzeniu do twierdzenia
F. Mauriaca, którego cytat w komentarzu zamieściłeś, tyle że F. Mauriac „gwarantuje” choćby jedną prawdziwą miłość w naszym życiu zależną od... określonych ludzi, a inne miłości - wydaje się – nasza wyobraźnia i złudzenie tworzą. Napomknęłam w opisie „Jana Santeuil”, że z tym odbiciem uczucia jest mi trudno się zgodzić, ale myśl ta nie daje mi spokoju, zastanawiam się nad nią, bo czuję, że coś osobliwego w niej jest; jednocześnie bronię się przed nią, bo gdybym ją przyjęła bez zastrzeżeń, i oczywiście twierdziła, że tak się w istocie dzieje, to co wówczas powiedziałby człowiek, którego...kocham? I nie wiem, czy w tej myśli Prousta tkwi jądro platońskiej idei, możliwe; ale, uważam, że to raczej próba, jak piszesz, nie tyle ratowania, co przekonania M. Prousta o wyższości i realności życia wewnętrznego.
Ale i tak nie sposób chyba przyjąć ewentualności, że może każda jednostka ludzka przez wieki całe w związkach damsko-męskich kochała, lub kocha...samą siebie. Podkreślam, w takich właśnie związkach, bo takie miał na myśli wyjątkowy, jak dla mnie, M. Proust. Przypomnieć chcę, że wierzył on bezgranicznie w miłość macierzyńską, wierzył też w inne miłości, a i sam też kochał...Choć wyłania się pozorna sprzeczność, to jednak mam wrażenie, że tak naprawdę jej nie ma...
I nie myślę, że marzyciel – Proust - szukający swojej drugiej połowy był nieszczęśliwy, jeśli nawet nie zapełnił przestrzeni pomiędzy tym jak pojmował a tym jak odczuwał; przeżył bowiem w rzeczywistości indywidualnej i w umownej wspaniałe i przepiękne chwile. Ostatecznie pozostał bez drugiej połowy, to prawda, ale do końca był kochany, szanowany i podziwiany przez innych ludzi.
On także nie szczędził bliskim, przyjaciołom, i tym, którzy go potrzebowali – szlachetności serca swego. Jakżeby zatem można w takim klimacie - plus wewnętrzny świat, w którym poznawał wieczność, siebie i ludzi „podróżując” po ścieżkach czasu w swojej książce, z tytanicznym, ale sprawiającym przyjemność wysiłkiem - czuć się nieszczęśliwym?
Pozdrawiam. Olga

* M. Proust „Jan Santeuil”
** M. Proust „W stronę Swanna”
*** Platon „Fedon”
**** Słowa Kartezjusza cytowane w „Janie Santeuil”
***** Słowa Anatola France cytowane w przedmowie do „Jana Santeuil”



Użytkownik: Krzysztof 07.03.2006 23:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Witam, Krzysztofie. Bard... | Bozena
Dziękuję, Olgo, za odpowiedź.
Obecnie czytam dwie książki równolegle: „Strona Guermantes” i „Pan Proust”. Wspomnienia ostatniej służącej Prousta zmieniły nieco moje wyobrażenie o nim: wydaje mi się, że zbyt utożsamiałem narratora jego powieści z nim samym, jednakże podobieństwo, i to znaczne, niewątpliwie jest. Słowa, które cytowałem w poprzedniej wypowiedzi (ze strony 479), są jego słowami, bo są także o nim. Pisałem o straszliwej cenie (użyłem może zbyt kategorycznego określenia), bo jak inaczej określić jego tak zrezygnowane i aprioryczne nastawienie do przeżyć, jakie życie ma mu przynieść? Jest w nim tyle smutnej rezygnacji, tyle zapatrzenia w przeszłość! – jakby pisał je człowiek zmęczony zawodami swojego życia. Myślę, że człowiek, który poznał wyborny smak dania z wołowiny i cudowny stan zakochania, będzie chciał ponownie przeżyć rozkosze podniebienia i ducha, a nie zamykał się we wspomnieniach.
Te słowa nie pasują do narratora, młodego wtedy chłopaka, w nich jest wyrażone stanowisko Prousta. Tak uważam, ale i chętnie dam się przekonać do innego wytłumaczenia.
W powieści „Strona Guermantes” znalazłem jedną wzmiankę o Platonie, pierwszą, jeśli nic nie przeoczyłem, w całej przeczytanej części cyklu, ale niezbyt dla niego pochlebną (str. 332) Jednakże już wcześniej byłem pewien jego znajomości myśli Platona, i to nie z powodu podobieństw, bo w końcu nie da się wykluczyć tego, iż dla Prousta były one pierwsze, to znaczy że są wyłącznie jego, ale dlatego, że w wielu miejscach wszystkich tomów widać wyraźnie jego dużą znajomość spuścizny literackiej starożytności. Stosowane przez niego porównania i przenośnie, ich naturalność, jakby powoływał się na rzeczy powszechnie znane, wskazują na to wyraźnie.
Przyznam Ci się, Olgo, że tak naprawdę nie doszukiwałem się platońskich idei u Prousta, tyle że chciałem przeczytać Twoje zdanie; także dlatego, że będąc od długiego już czasu pod urokiem niektórych myśli Ateńczyka, zwykłem wyszukiwać podobieństw jego myśli do myśli zawartych w czytanych dziełach – taki odruch mojej oczarowanej nim duszy. Podobnie mam z Homerem: w powieściach Prousta odnajduję wiele rozbudowanych porównań, tak typowych dla tego Poety, jak pisali o nim jego rodacy. Podam Ci jeden przykład, pamiętany najlepiej, bo przeczytany wczoraj, a i potwierdzający dobrą znajomość starożytności przez Prousta:
„Jak podróżnik odnajduje domy kryte ziemią, tarasy prawie takie same jak te, które mogli znać Ksenofont lub święty Paweł, tak samo w obejściu pana Guermantes....”
Tak pisał Homer, porównań tego typu jest dużo w jego dziełach, a zwłaszcza w Iliadzie. Zauważ, że przez wymienienie tutaj Ksenofonta i Pawła, odniesienia do dawnego świata są w tym zdaniu silniejsze. Dziesiątki jest takich miejsc w powieściach Prousta, które uruchamiają pamięć i wyobraźnię.
Bo to jest tak: czytając wartościową powieść, a więc taką, która zawiera pięknie wyrażone mądre myśli, pamięć przywołuje myśli, zwroty, słowa z innych powieści, w ten sposób pozwalając dostrzegać czytaną powieść w innym świetle, widzieć i rozumieć ją głębiej, także piękniej. A jeśli jeszcze cokolwiek wie się o Ksenofoncie i Pawle (jak tutaj), myśl leci dalej, w odległe krainy i czasy, a pamięć przywołuje wspomnienia dawnych lektur i wrażenia, jakich się doznało, obcując z myślami tamtych ludzi. Ja tak mam, i myślę, że nie jestem w tym wyjątkiem.
Jeszcze, pozwolisz, słowo o filozofii – to a propos możliwości poznania piękna bez udziału zmysłów. Powiem Ci szczerze, że nie mam serca do tego typu „dylematów” filozoficznych. Niedawno miałem okazję rozmawiać o kierunku filozoficznym, w myśl którego wszyscy ludzie są wytworem imaginacji, i tylko ten jeden człowiek istnieje naprawdę. Dla mnie takie rozważania, tak jak te wszystkie dyskusje o wielości (lub jednym tylko) bytów, poznaniu a priori i inne tego rodzaju, są czysto akademickie – mogą służyć li tylko jako ćwiczenia. Przywiązałem się do starej definicji filozofii - jako umiłowania mądrości, nie mędrkowania. W tym sensie Proust chyba był filozofem. Jak myślisz, Olgo?

Użytkownik: Bozena 19.03.2006 13:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Olgo, za odpowi... | Krzysztof
Och, Krzysztofie, w rozumieniu filozofii – jako umiłowania mądrości - M. Proust jak najbardziej był filozofem; jego prawdy ogólne, tak celne, z tej mądrości właśnie: z oczytania, obserwacji, doświadczeń i wiedzy w końcu - wywodzą się. Przyznaj - tak tylko - tym pytaniem „kokietujesz” mnie...Dobrze pamiętam moje wrażenia, przemyślenia, moje odczucia podczas czytania wielu prawd zdefiniowanych przez M. Prousta; pamiętam, że przy jednej z nich, niby znanej, mówiącej o tym, że „starzy ludzie łagodnieją” zatrzymałam się na dłużej, bo ona kazała mi inaczej spojrzeć na osoby, które odeszły już; inaczej spojrzeć na „poczciwe plecy” moich bliskich...
A nie tak dawno, czytając także (bo, i Ty aktualnie czytasz) „Pana Prousta” - powieści złożonej ze wspomnień Célesty Albaret - wzruszyłam się listami pisanymi przez M. Prousta, gdzie znalazłam dużo mądrości, powiedziałabym: życiowej; znalazłam też potwierdzenie mojego odczucia po zapoznaniu się z jego twórczością o szlachetności jego serca, a także potwierdzenie słusznego mego zachowania wobec tragedii, która z końcem ubiegłego roku dotknęła Rodzinę mojej Przyjaciółki. Odeszła - wyjątkowo dobra i bardzo piękna dwudziestoletnia dziewczyna...
M. Proust – drogą okrężną – zapewne napisałby kilka słów do osoby bliskiej dla tej Rodziny tak:
„nie chciałem mącić ich bólu”...
Oto fragment listu M. Prousta do André’a Lariviere, brata zmarłej młodej kobiety:
„...Niech się Pan stara dodać otuchy matce i ojcu. Zapewne tak samo jak Pan nie zapomną nigdy czarującej istoty, którą utracili. I bezbożnością byłoby życzyć im, aby o niej zapomnieli. Ale – w co trudno byłoby im dziś uwierzyć – po okrutnych cierpieniach rozłąki, których doznają, nadejdzie dzień, kiedy słodycz żalu napełni ich serca i wspomnienie ich Marcelle, choć zawsze tak samo drogie, nabierze łagodności i będzie im stale i tkliwie towarzyszyć.[...] NIE CHCIAŁEM MĄCIC ICH BÓLU pisząc wprost do nich, ale jak tylko to będzie możliwe, proszę powiedzieć im, że współczuję im z głębi serca...”
Mądrość i umiłowanie mądrości przez M. Prousta widoczne są niemal w każdej i wszędzie wyrażonej przez niego myśli...

Tak, znam już, niestety, niezbyt pochlebną wzmiankę o Platonie na 332 stronie Twojego, Krzysztofie, wydania „Strony Guermantes”; zatem, nie jest ta wzmianka ani afirmacją idei tegoż, ani punktem wyjścia do rozważań M. Prousta nad własną ideą piękna; a moje słowa, że nie ma na liście osób inspirujących myśl Prousta - Platona, nie mogły stwarzać pozorów, iż sądzę, że nieznana była Proustowi spuścizna literacka, i nie tylko literacka, starożytności. Bo, rzecz jasna, że była mu znana, bo w wielu miejscach jego dzieł widać tego niezaprzeczalne dowody. Poruszające i piękne są jego porównania i odniesienia do starożytności, a jeszcze piękniejszy był jego zachwyt dziełami ludzkich umysłów i rąk na jej bazie powstałych; może pamiętasz, Krzysztofie, jak mocno pejzaż Delf z obrazu Vermeera zachwycał i inspirował Prousta?...
I rozumiem Ciebie, Krzysztofie, że gdy czytasz w powieści Prousta, na przykład, o uczniu Sokratesa, to „pamięć przywołuje wspomnienia dawnych lektur”, że wówczas myśli Twoje „widzą” i głębiej, i piękniej... Tak i ja, i pewnie każdy czytelnik „odwołuje” się, czytając cykl, do wielu własnych myśli i myśli znanych mu z innych powieści...
Oto - nasza indywidualna „Uczta”.

Myślę, Krzysztofie, że M. Proust miał „tyle zapatrzenia w przeszłość”, w odczucia i wrażenia związane z nią - niekoniecznie z powodu „zmęczenia zawodami życia”, przeżył on bowiem, jak już pisałam, dużo szczęśliwych chwil. Zapatrzony był w przeszłość - szczególnie mocno w okresie ostatnich ośmiu latach swojego życia, kiedy to pisał cykl (nie był już wówczas młodym chłopcem) -, bo oto w przeszłości odnajdywał fascynacje z czasów swojej młodości, odnajdywał siłę przyzwyczajenia wpisaną w jego ja, i odnajdywał to wszystko co złożyło się na jego osobowość; i ta przeszłość właśnie - stała się tworzywem jego dzieła. A zatem podporządkował jej, bo niejako musiał podporządkować - teraźniejszość; w niej też, w tej przeszłości właśnie, dostrzegał gwarancją wieczności. A czas obok - ponaglający go nieustannie - budził w nim obawy, że nie zdąży w postaci najdoskonalszej z możliwych zakończyć swojego dzieła, że jego dzieło nie zajmie miejsca w...wieczności... Przeczytałam niegdyś słowa Prousta, które brzmiały mniej więcej tak: „chciałbym pozyskać choćby jednego przyjaciela wśród potomnych”. Gdyby on teraz mógł na moment powrócić z „wiekuistego przemijania” i zobaczyć jak wielu przyjaciół wśród potomnych pozyskał...
Nie opuszczało go silne pragnienie ukończenia dzieła, i teraźniejsze przyjemności warte były, tak myślę, rezygnacji; rezygnacji nie tylko po to by unikać ewentualnych rozczarowań...

„- Droga Célesto, jestem wyczerpany, już nie mogę, a jednak muszę pisać dalej...Jeżeli nie skończę, całe moje życie, wszystkie poświęcenia pójdą na marne!”[„Pan Proust” C. Albaret]


Pozdrawiam i dziękuję, i czekam na Twoje piękne opisy, Krzysztofie.
Olga

Użytkownik: Krzysztof 20.03.2006 22:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Och, Krzysztofie, w rozum... | Bozena
Olgo, dziękuję za odpowiedź.
Ładnie napisałaś: Oto - nasza indywidualna „Uczta”.
Wczoraj skończyłem czytać wspomnienia Celesty A. Rzeczowość i prostota jej słów wywarły na mnie spore wrażenie, i wiele zmieniły w moim wyobrażeniu o życiu Prousta. Wydaje mi się, że nie był on człowiekiem tak bardzo samotnym, jak wydawało mi się wcześniej, a to głównie z powodu jego ogromnej pasji pisania i bardzo bogatego wnętrza. Ta pasja pisania, dokończenia dzieła bez względu na okoliczności i przeszkody, zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
Tak więc zgadzam się z Twoją oceną, Olgo.
List, którego fragment cytujesz, faktycznie potwierdza tak znaną delikatność i takt Prousta, ale uważam, że dopiec też potrafił. Podziwiać należy C. Albaret, bo przecież on ją zamęczał! Chyba tylko miłość do niego pozwalała jej to znosić...
Owszem, trochę kokietowałem (ale tylko trochę!), a to dlatego, że cenię Twoją wiedzę o twórczości Prousta, i chciałem przeczytać o niej więcej.
Jego zachwyty obrazem Vermeera oczywiście pamiętam, i żałuję, że nie mogę siebie posłuchać oglądając go – tak jak wysłuchać sławnego utworu Vinteuil’a, czyli Saint Saensa. Mam w swoich zbiorach trochę jego utworów, kilka jest dla mnie cudownie pięknych, ale którym zachwycał się Swann – nie wiadomo mi. Miałem cichą nadzieję, że wspomni o tym Celesta, ale nie napisała.
Czy zauważyłaś, jak podobne są nasze lektury? Czy zamierzasz przeczytać w najbliższym czasie „Pamięć i styl”? A może czytałaś?
Jeszcze pozwolę sobie przepisać słowa Prousta z 507 strony trzeciego tomu cyklu, ponieważ są ciekawe, dające do myślenia. Filozoficzne.
„W tych poezjach Wiktor Hugo jeszcze sam myśli zamiast poprzestać – jak natura – na tym, aby dawać do myślenia”.
Popatrz, Olgo, jedno zdanie, ledwie kilka wyrazów, a ileż myśli może zapoczątkować!
Dziękuję, Olgo, za miłą dla mnie pogawędkę.
Użytkownik: Bozena 21.03.2006 17:14 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, dziękuję za odpowie... | Krzysztof
I ja dziękuję, Krzysztofie, za miłe obcowanie z Twoim słowem, za „miłą pogawędkę”.

Skorzystam jeszcze i odpowiem na ostatnie pytania...

Niestety, nie ma w „moich” bibliotekach (metropolia przecież...) esejów M. Prusta „Pamięć i styl”, a bardzo pragnęłabym je przeczytać; zatem, będę się starała jakąś inną drogą „zdobyć” je. Tymczasem, cieszy mnie bardzo, że nasze lekturowe fascynacje podobne są...

Chociaż C. Albaret nie była kobietą M. Prousta, a, jak wiemy, służącą (pomocą, kurierką, etc.), to deifikacja osoby M. Prousta łagodziła uciążliwości łagodnej tyranii, mam wrażenie, że – w aurze cudownej osobowości pisarza - nie odczuwała jej nawet; i myślę sobie, że gdyby tylko tak mężczyźni „dopiekali” kobietom, jak M. Proust „dopiekał’ C. Albaret – świat byłby lekko magiczny, a przez to chyba łatwiejszy – choćby dla niektórych kobiet – do zniesienia...
Bo każda kobieta zasługuje na najlepsze i najpiękniejsze przecież, bo kobieta jest „...matką wielkich myśli, nieznaną przyczyną zbawiennych postanowień, podporą przyszłości, światłem, które świeci w mroku jak lilia w ciemnych liściach”.[„Lilia w dolinie” H. Balzac].

Tak, „jedno zdanie, a ileż myśli może zapoczątkować” – odwołuję się do przytoczonego przez Ciebie, Krzysztofie, cytatu na temat poezji W. Hugo. Ale trzeba także powiedzieć, że
M. Proust chciał pokazać w jaki sposób „pierwszy” W. Hugo myślał i pisał, czyli W. Hugo na początku swojej drogi literackiej; był to wówczas - W. Hugo otwarty, a i dosłowny nawet:
„Od dawna już kobieta, z którą sypiał społem,
Zmieniła moje łoże, o Panie, na Twoje”[W.H.],
zaś W. Hugo „drugi”- bardzo subtelnie modelował myśli - pozostawiając przestrzeń dla intelektu naszego i...wyobraźni naszej...
Oto – daje nam do myślenia...

Olga

Użytkownik: Bozena 29.10.2006 13:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, dziękuję za odpowie... | Krzysztof
Krzysztofie, udało mi się odkryć coś, co troszeczkę trapiło Ciebie, i to odkrycie jest „z pierwszej ręki”, bo pisze sam Marcel Proust:

„Drogi Antoni,
Tylko linijka, bardzo bowiem jestem cierpiący, aby podziękować Ci z całego serca i powiedzieć, że Sonata Vinteuila nie jest sonatą Francka. Jeżeli może Cię to zainteresować(choć wątpię), wymienię Ci z egzemplarzem w ręku wszystkie często zgoła NIEWYBITNE utwory, które „pozowały” do sonaty. I tak „mała fraza” jest frazą z sonaty na skrzypce i fortepian Saint-Saënsa, którą Ci odśpiewam(drżyj!). Tremola, które ją przesłaniają, pochodzą z preludium Wagnera, łkający początek z sonaty Francka, motywy z rzadka powracające z ballady Gabriela Fauré itd., itd., itd., a ludzie wierzą, ze to wszystko powstało przypadkowo, łatwiutko! Serdeczności dla obu braci.
Marcel”*
* „Na balu z Proustem” Marta Księżna Bibesco
[Czytelnik, Warszawa 1973]


Użytkownik: Krzysztof 01.11.2006 11:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Krzysztofie, udało mi się... | Bozena
Dziękuję za ten cytat, dziękuję za pamięć. Wiesz, Olgo, chyba trochę smutno mi się zrobiło: nie usłyszę sonaty Vinteuila... Miałem nadzieję na to, na doznanie chociaż części wrażeń, jakich doznawał Proust. Teraz wiem, że zastosował on tutaj taką technikę, jaką stosował przy tworzeniu swoich postaci literackich, to znaczy wybrał fragmenty różnych dzieł muzycznych. Trudno. Na pocieszenie posłucham kanonu D-dur Pachelbela, a mam cudne wykonanie na harfę.

Użytkownik: Bozena 19.02.2007 13:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję za ten cytat, dz... | Krzysztof
Już wiem: sonata D-moll na skrzypce i fortepian Saint-Saënsa.:)
Może masz?
Użytkownik: Krzysztof 19.02.2007 21:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Już wiem: sonata D-moll n... | Bozena
Niestety, nie mam. Ale mam parę innych cudowności Kamila S.S. Na przykład „Łabędź” z Karnawału zwierząt – utwór rzadkiej piękności; mam też jego transkrypcję na skrzypce koncertu fortepianowego Mozarta, i doprawdy trudno zdecydować, czy oryginał mistrza Amadeusza, czy wersja Kamila bardziej wzruszająca. To dziwne: mam w swoich zbiorach ponad trzy tysiące utworów, a Saint Saensa ledwie parę... Będę to miał na uwadze, Olgo.
Nim uzupełnię zbiory, zaproszę Cię na koncert jednego z moich ulubionych kompozytorów, Antosia Vivaldiego, a będzie to koncert wiolonczelowy C-dur. Ilekroć go słucham, tajemnymi sposobami przenoszony jestem do sali koncertowej, na spotkanie wspomnień i muzyki...
Zajrzałem do przewodnika koncertowego, mojej cennej i pamiątkowej książki (kiedyś, jeszcze „za komuny”, jechałem po nią ze Śląska do Krakowa), i oto co tam znalazłem o Kamilu S.S.:
„Nie znosił w muzyce nowinkarstwa, eksperymentu; rozkoszował się pięknem dźwięku, barwami harmonii, wytwornością i szlachetnością rysunku melodycznego. (...).. .miał wrodzone poczucie formy, elegancji i klarowności stylu.”
Faktycznie, linie melodyczne tych paru znanych mi utworów są piękne. Czy dziwić się wyborowi Prousta?
Użytkownik: Bozena 16.03.2007 18:36 napisał(a):
Odpowiedź na: Niestety, nie mam. Ale ma... | Krzysztof
:-)
Piszesz, Krzysztofie, że zaprosisz mnie na koncert wiolonczelowy C-dur Vivaldiego?

Wielką przyjemność miałam może nie tyle słuchać (muzyczna ignorantka?), ile patrzeć na śliczną wiolonczelistkę - siedzącą na tle zespołu skrzypcowego i na wprost dyrygenta Maksymiuka - z wiolonczelą smukłą i kształtną zarazem jak ona. Uwalniała spod zręcznych palców „opowieść” (właśnie) Vivaldiego; a grając - kiwała głową tak, że miałam wrażenie, iż znajduje się ona w transie, i z jakimś bóstwem obcuje, że przekazuje mu tajemne treści. Ludzie w zasłuchaniu trwali, w oczarowaniu może. Wpatrzeni w nią. Tymczasem aula Leoploldina - w budynku uniwersyteckim - tak niewymownie piękna, teraz wypełniona muzyką, bardziej piękniała.

Cudowna jest Twoja pasja, Krzysztofie, a zbiór trzech tysięcy utworów – imponujący!

Pytanie: „czy dziwić się wyborowi Prousta?” skojarzyłam od razu z myślą o tym, że niekoniecznie wybór sonaty D-moll na skrzypce i fortepian
C. Saint-Saënsa był samodzielnym wyborem Prousta. Mógł takim być, ale niekoniecznie. Otóż wydaje mi się, że Proust uległ w pewnej mierze gustom swego przyjaciela kompozytora - Reynalda Hahna, choć rzeczywiście sonata podobała mu się:
- jej siła tkwiła – rzekomo - w banalności i ciągłych powrotach;
- jej fraza - którą Reynaldo często grał - stała się hymnem miłości Prousta do Reynalda, podobnie jak fraza Vinteuila stała się „narodowym godłem” miłości Swanna do Odety.
G. Painter napisał, przekonująco napisał, że Camil Saint-Saëns - także kochający inaczej - był mistrzem i przyjacielem... Reynalda Hahna i jego niedoścignionym wzorem.
Więc to, co w muzyce podobało się Reynaldowi - podobać się mogło Marcelowi. To jakby fenomen przeniesienia, a może cząstka jednego w drugim; to tak, jak i Ty pisałeś, Krzysztofie, o cząstce nas samych tkwiącej w bliskich nam osobach, a i wzajemnie też.
Trzeba jednak koniecznie powiedzieć, że tylko w „Janie Santeuil” graną przez kochankę bohatera sonatę Proust nazwał wyraźnie sonatą Saint-Saënsa, zaś w cyklu, gdy moment gry dotyczy Swanna i Odety, a potem Narratora i Albertyny sonata Vinteuila zdaje się być już - jak pisze Proust w liście do Antoniego Bibesco – jakby polifonicznym zbiorem kompozycji rozmaitych twórców, wśród nich
i C. Francka, choć nie zwłaszcza jego, bo jego był tylko „łkający początek”** (list Prousta do Antoniego zacytowałam w komentarzu dnia 20.10.2006).

Dlaczego zwracam uwagę na C. Frncka – wyjaśniam już.
Otrzymałam od nieocenionej Carmanioli skany z fragmentami pamiętników Pabla Nerudy (unikat), i spośród słabo widocznych zapisanych kartek wybrałam do wielokrotnego przeczytania te, które dotyczyły M. Prousta. Czytałam w zachwyceniu, ale i w zdumieniu też. Neruda oczarowany był Proustem, oczarowany był sonatą, sonatą współżyjącą z nim niemal, a już na pewno współżyjącą, gdy pisał „Pobyt na ziemi”; bo każdej nocy wówczas - sonata „raczyła go nieustającym smutkiem i zwycięską melancholią”.*
Może nic w tym dziwnego, a może jest jednak coś, co dziwić może; otóż Neruda oczarowany był sonatą, zasadniczo frazą z sonaty na fortepian i skrzypce...C. Francka.
Neruda pisze: „Jego słowa (M. Prousta, dop. mój) kazały mi przeżyć powtórnie całe życie, moje odległe uczucia, zagubione we mnie samym”.* „[...] zapragnąłem znaleźć w tej frazie muzycznej nasycone literacką magią opowiadanie Prousta, więc przyswoiłem sobie i zostałem przyswojony przez skrzydła muzyki”*(wcześniej Neruda muzycznie nieobyty był, o czym sam mówił).

Emanacja słowa Prousta nadzwyczajna jest nawet wtedy, gdy to słowo błędnie rozumienie jest przez odbiorcę, jak w przypadku Nerudy, co i tak przyniosło mu całą gamę niecodziennych odczuć. Możliwe też, że tylko Antoni wiedział, że „sonata Vinteuila nie jest sonatą Francka”.** Możliwe. I stąd poszukiwania czytelników, w tym i Nerudy - co kryje się w wyrażeniu: fraza Vinteuila?

I na koniec pragnę przytoczyć opis słyszanej przez Nerudę sonaty – jak wiemy już – opis sonaty Francka. Poetycka proza i u Nerudy wysoko sięga, nie mówiąc już o samej poezji, którą, dzięki Carmanioli, powoli obecnie czytam. Tymczasem dziękuję, Krzysztofie, za ciepły komentarz i obietnicę zaproszenia. A może tak Beethoven, który bardzo drogi mi jest?
------
„Wydaje się, że buduje ona (sonata, przyp. mój) własną udrękę jak poetycką budowlę, gdzie wznoszone dźwięki powtarzają się w stałym rytmie, nadawanym nieustannie przez ten sam łuk.
Zrodzony z cierpienia żywioł szuka triumfalnego rozwiązania, które nawet na wysokościach nie wyrzeka się swego wstrząsanego smutkiem źródła. Wydaje się zwijać w patetyczną spiralę, podczas gdy tajemnicze piano towarzyszy raz po raz śmierci i zmartwychwstaniu dźwięku. Mroczna intymność piana wydaje go na świat: raz i drugi w serpentynowym porodzie, aż miłość i cierpienie splotą się w akordzie agonizującego triumfu”.
-------
Ten krótki a wymowny opis przypomina mi nie sonatę, bo nie słyszałam jej, ale całość... „Poszukiwania”.
--------

* cytaty z fragmentów „Pamiętników” Nerudy, za LnŚ nr 11(55) z listopada 1975;
** cytaty z listu M. Prousta do Antoniego Bibesco, za M. Bibesco „Na balu z Proustem”.












Użytkownik: Krzysztof 19.03.2007 22:21 napisał(a):
Odpowiedź na: :-) Piszesz, Krzysztofie... | Bozena
Witaj, Olgo.
Płytę z sonatą Saint Saensa znalazłem w „Merlinie”, no i oczywiście kupiłem. Olgo, chyba wyobrażasz sobie, z jaką niecierpliwością – i tremą, tak!, z tremą – oczekiwałem na chwilę odbioru przesyłki! Przyznam się do tego, że utwór ten nie unosi mnie tak, jak wiele innych, jak na przykład koncert fortepianowy wspomnianego przez Ciebie Beethovena, koncert Es-dur, w którym tyle bajecznej piękności. Dla mnie, starego romantyka uczącego się u Szopena, Czajkowskiego i Beethovena, chyba za mało jest tutaj romantyzmu. W sonacie Saint Saensa najbardziej podoba mi się melodia wyraźnie brzmiąca w adagio: uroczo zmienia swoje oblicze od melancholii do uśmiechu, niemal figlarności, ale właśnie dlatego nie identyfikuję jej z miłosnym hymnem Swanna. Tak jak w sonacie Kamila S.S., i u Francka są zgrabniutkie, bardzo melodyjne frazy; gdzieś wśród nich ukrywa się fraza Vinteuila.
Będę wracał do tych sonat (na płycie jest też sonata Debussego) nie tylko dla poszukiwania kolejnych pokładów piękna, ale i dla tych szczególnych wypraw, wypraw duchem w stronę Swanna, to znaczy Prousta, bo wszak droga jest ważniejsza od celu.
Do muzyki, jak i do innych sztuk pięknych, mam swój, może nieco nietypowy, stosunek. Otóż raczej nie interesuje mnie fachowa wiedza związana z odbieranym dziełem, te wszystkie domysły, rozważania i oceny krytyków, a już szczególnie rozbieranie dzieła na czynniki pierwsze, także jego odbiór przez innych jest dla mnie mało istotny; uważam, że obcowanie z dziełem jest bardzo osobistym, wewnętrznym przeżyciem, i dlatego wszelkie przewodniki czy recenzje grają tutaj niewielką rolę. W przełożeniu na praktykę najważniejsze jest to, co dzieje się we mnie, gdy patrzę lub słucham, więc w moim pojmowaniu odbioru sztuki wcale nie jesteś ignorantką, Olgo, skoro sam widok artystki grającej na wiolonczeli tak żywo odbił się w Twoim wnętrzu. A reszta jest w gruncie rzeczy nieistotna, będąc wiedzą nabytą.
Nie każdy przeżyje dzieło sztuki – Ty tak.
Jeśli lubisz Beethovena, to może uda się nam posłuchać jego IX symfonii? To nie tylko monumentalne, ale i cudowne dzieło. W sali koncertowej słyszałem je tylko raz, ale jakże pamiętany!

O, radości, iskro bogów,
Kwiecie Elizejskich pól,
Święty na twym świętym progu
Staje nasz natchniony chór.

Chwila, w której wielki chór zaśpiewał te słowa nadal jest we mnie - jak chwila pierwszego pocałunku :)
A może posłuchamy koncertu skrzypcowego Beethovena? Jeden tylko napisał koncert na ten instrument, i w moim odczuciu jest on jednym z najdoskonalszych – obok koncertu D-dur Brahmsa – jakie kiedykolwiek napisano. Jeśli w ogóle można powiedzieć o skrzypcach że mają duszę, to właśnie w czasie słuchania tego koncertu.
Olgo, życzę Ci głębokich przeżyć w czasie słuchania muzyki, życzę odnalezienia dziesiątek fraz Vinteuila.



Użytkownik: Bozena 07.04.2007 10:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo. Płytę z son... | Krzysztof
Dziękuję, Krzysztofie.
Tak właśnie jest (było, o czym i Reynaldo Hahn mówił) - mam na myśli sonatę C. Saint-Saënsa: jej ton i przesłanie - od melancholii do uśmiechu, Krzysztofie; to że „odczytałeś” sonatę prawidłowo oznacza, że wytrawnym znawcą muzyki jesteś! Trema Twoja i pragnienie, a potem lekkie rozczarowanie są potwierdzeniem setek słów Prousta; a jeśli przypomnisz sobie chwile oczekiwania, to może skłonny będziesz uznać nawet, że spełnienie pragnienia mniej zadowolenia przyniosło Ci, niż odczucia w tych chwilach, gdy oczekiwałeś. No, nie wiem.

I może można także i tutaj Twoje wyrażenie przyjąć: że „...droga ważniejsza od celu”?

Uważam, że niezupełnie (więc nie dziwię się, że nie unosi...) sonatę Saint-Saënsa trzeba identyfikować z hymnem (frazą miłości) Swanna, bo wiemy już przecież jak sonata Vinteuila zbudowana została.

Także uważam, że odbiór dzieła jest jak najbardziej osobistym wewnętrznym przeżyciem; i dziękuję, że doceniasz mój. Ale prawda też jest taka, że do samego rozumienia muzyki bardzo mi daleko. Bardzo. Bardzo. Bardzo. I teraz rumienię się, bo nie dość, że nie wiem jak mam sobie wyobrazić Twoje spełnienie obietnicy, czyli naszej wspólnej uczty przy IX symfonii lub przy koncercie skrzypcowym Beethovena, to i wstyd mi będzie, że tylko skulę się w niewiedzy lub och i ach na zakończenie najpewniej powiem. Ale co tam! Do odważnych świat należy, choć tremę mam. Wybór pozostawiam Tobie, Krzysztofie i zaproszenie przyjmuję. :))
--------
P.S. 1. Beethoven też, a może zwłaszcza, bliski mi jest z wielu innych powodów; niegdyś czytałam listy jego do rodziny, znajomych i przyjaciół. Cudnie pisał; serce i duszę otwierał, a mi oczy mgłą zachodziły. Tak bardzo pragnął swoimi kompozycjami – przeczuwał, że dziełami - współczesnych mu i potomnych uszczęśliwić; a nieszczęście swoje skrywając, wydawał się otoczeniu jeśli nie szaleńcem, to dziwakiem na mur... A to przecież anielska dusza!

Bo zdrowy, zwyczajny człowiek nie zrozumie (lub daleki od tego zrozumienia będzie), że można całe symfonie słyszeć tylko we własnej głowie; nie zrozumie zapalczywości, nerwowych reakcji Beethovena i jego ucieczki w samotnię... Ech - miał się on z tymi zwyczajnymi ludźmi, a i oni z nim.

P.S. 2. Stałam się, w ślad za Carmaniolą, orędowniczką poezji P. Nerudy; może skusisz się?

P.S. 3. O rewanżu potem... lecz to będzie... malarstwo. Tak. Tak.
Użytkownik: Krzysztof 07.04.2007 21:57 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Krzysztofie. T... | Bozena
Witaj, Olgo.
Ja, osoba słysząca, mogę tylko starać się wyobrazić kłopoty, utrudnienia (i ich wpływ na psychikę) osoby niesłyszącej, i domyślam się, że zwłaszcza dla kompozytora, a więc twórcy, którego materią tworzenia są dźwięki, stracenie słuchu jest nieustanną traumą; ale też rozumiem ludzi, którzy zrażali się do Beethovena... Olgo, przykro mi przyznawać się do tego, ale rozumiem ich.
Oto obraz rozdarcia Beethovena:
„Wszechmocny Boże, który znasz najgłębsze tajemnice mojej duszy, znasz moje serce i wiesz, że przepełnia je miłość do ludzi i pragnienie czynienia dobra.”
„Był popędliwy, drażliwy, przewrażliwiony i z tego powodu często niesprawiedliwy i podejrzliwy w stosunku do swoich najlepszych przyjaciół.”
Pierwszy cytat pochodzi z jego listu do swoich braci, drugi z listu jego uczennicy i przyjaciółki, Doroty von Ertmann.
Może jeszcze jeden cytat, a są to słowa Friedricha Blume’a o muzyce.:
>Przewyższa ona wszelkie inne sztuki dzięki swojemu niematerialnemu charakterowi – jest czystym duchem, wyrazem „najgłębszego ja” (Hegel), obrazem woli (Schopenhauer) i jak żaden inny wytwór ludzkiego umysłu może prowadzić człowieka ku nieskończoności. W muzyce zaciera się granica między tym, co skończone, a tym, co nieskończone, a człowiek znajduje zbawienie i oczyszczenie.<
Olgo, nie jestem wytrawnym znawcą muzyki klasycznej, nie jestem nawet jej znawcą. Do tego miana brakuje mi całej podbudowy teoretycznej, wiedzy z zakresu muzykologii; w rozmowach z Bartkiem, moim młodszym synem, muzykiem z wykształcenia, widać wyraźnie kto z nas dwóch jest znawcą, a kto zwykłym amatorem. Olgo Bożeno, jest tak, jak pisałem: nic nie jest ważne poza tym, co czujesz. Muzykę nie tyle rozumie się, co odczuwa, przeżywa. Słuchasz muzyki i jednocześnie słuchasz siebie, i wcale nie zrażasz się tym, że jakiś utwór nie podoba Ci się, nie wyciągasz z tego faktu wniosków o swojej niewiedzy czy braku wrażliwości, nie – słuchasz innego utworu, a do odkrycia jest ich tysiące. Odkrycia jako przeżycia, znalezienia w nich swoich własnych fraz, niechby na początek nielicznych, ale wierz mi, że będzie ich przybywać, będzie też tak, że niektóre całe utwory staną się jedną, wielką, frazą Swanna.
Nie znam poezji Nerudy, a chętnie poznałbym. Ciekawi mnie ten poeta swoim nazwiskiem, w którym jest coś dziwnego, coś pociągającego, dźwięcznego. Olgo, a może przepiszesz tutaj chociaż jeden jego wiersz?
Wiem, że w Twoim mieście jest filharmonia ze znaną i dobrą orkiestrą, może kiedyś dane mi będzie posłuchać Beethovena w wykonaniu wrocławskich filharmoników – w Twoim towarzystwie. Chciałbym tego.
Użytkownik: Bozena 23.04.2007 20:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo. Ja, osoba s... | Krzysztof
;-)
Jestem chyba sceptykiem, Krzysztofie, bo uważam, że niewiele dobrego jest nam w życiu dane; a wszystko, co zdobywamy tak w sferze ducha, jak i ciała - wymaga naszego działania, także współuczestniczenia nas samych w działaniach innych osób; naturalnie - działania poprzedzanego myślą, zamysłem, potrzebą... pragnieniem. Możliwe jednak, że będzie Ci dane... Ale... ale Beethoven mało jakoś obecny - w najbliższej przyszłości – tu, obok mnie, będzie.

Tak - moje miasto jest znanym ośrodkiem kulturalnym, o czym nikogo nie muszę przekonywać, a Filharmonia im. Witolda Lutosławskiego ma swą chwalebną i długą historię, o której nie mnie tu pisać wypada. Powiem tylko, że - w ramach czterech zespołów - koncerty symfoniczne, oratoryjno-kantatowe, kameralne, a także recitale wyróżniają się bardzo wysokim poziomem artystycznym. Te zespoły to: Orkiestra Filharmonii im. W. Lutosławskiego, Chór Filharmonii im. W. Lutosławskiego, Orkiestra Barokowa Filharmonii im. W. Lutosławskiego i Wrocławska Orkiestra Kameralna Leopoldinum.

Wrocławska Orkiestra Kameralna Leopoldinum, którą polubiłam, gra średnio raz w miesiącu w pięknej barokowej Auli Leopoldina Uniwersytetu Wrocławskiego. W swoich planach nie ma ona na najbliższy czas Beethovena; dopiero jego „msza symfoniczna”, czyli Missa Solemnis otwierać będzie 06.09.2007 r. Międzynarodowy Festiwal Oratoryjno-Kantatowy Wratislavia Cantans. Jak wiemy wszyscy - „moja” Filharmonia jest twórczynią i współtwórczynią trzech festiwali, czyli oprócz wymienionego festiwalu dodać trzeba jeszcze: Festiwal Polskiej Muzyki Współczesnej „Musica Polonica Nova”, i Dni Muzyki Organowej i Klawesynowej.

Mnie nie ciągnie wprost do Filharmonii, zresztą obowiązuje tam strój wizytowy (co pęta mnie, choć nieelegancko na co dzień też nie chodzę ubrana), a w Auli Leopldina już nie obowiązuje; zatem tu właśnie jest dla mnie swoboda, odpoczynek wśród muzyków Wrocławskiej Orkiestry Kameralnej Leopoldinum; i odczuwanie i przeżywanie muzyki w niezwyczajnej scenerii, także w akustycznie świetnej sali, gdzie z malowideł spogląda, między innymi, Cyceron, Euklides czy Arystoteles... nie mówiąc już o rzeźbach dotykających mnie niemal, a na pewno już Czasu dotykających... Stamtąd przynoszę zwykle niezwyczajne ogólne wrażenia. I nawet teraz - jeszcze nieodległe mi... Bowiem wczoraj właśnie (22.04.2007) „nadawałam ton” – z drugiego rzędu – niegasnącym oklaskom. I dowiedziałam się też, że owa wiolonczelistka, grająca Vivaldiego pod batutą J. Maksymiuka, a o której pisałam tu wcześniej – to Karolina Jaroszewska, córka Agnieszki Duczmal („La donna del mondo”). W swoim repertuarze utalentowana i śliczna Karolina ma oprócz Vivaldiego także Beethovena, Bacha i... Francka. Rety, jak to wszystko splata się!

A wczoraj? Afisz wymieniał współczesnych muzyków i... Bacha. Lecz okazało się, że był to koncert na flet G-dur Wq 169 Carla Philippa Emanuela Bacha (syna J. S. Bacha); a na flecie grał Wolfgang Schulz z Wiednia, dyrygował zaś – prowadzący wcześniej Wiedeńską Orkiestrę Kameralną, a będący od stycznia 2007 r. dyrektorem artystycznym Wrocławskiej Orkiestry Kameralnej Leopoldinum – Ernst Kovacic.
Gdyby tak DANE mu było przeczytać moje uznanie i moje podziękowania! Naprawdę wspaniały dyrygent. Subtelnie „wyciągał” tony z indywidualnych skrzypiec. I nie tylko dziewczyny smyczkami i uśmiechami ulegały mu... Pod wrażeniem nadal pozostaję, bo i zespół, i lekko na początku spięty W. Schulz, ale i E. Kovacic umiał swoją wytwornością, i przyjaznym uśmiechem dla publiczności połączyć chwilę sztuki z chwilą zwyczajnego życia. Mówię też o tym dlatego, bo - nawet stojąc po spektaklu przy bramie uniwersyteckiej - odbierałam (i dawałam) od wychodzących skrzypków uśmiechy, i jakże miłe: „do widzenia”. Tak, zapewne będzie to: do widzenia; bo wśród nich, i w dźwiękach, które wydobywają, a które giną jeden po drugim pozostawiając w duszy zamęt - odczuwam inny świat... „Uczę” się odczuwania... muzyki.

Tak, Krzysztofie: muzykę, jak mówisz, odczuwa się; ale też, uważam, że – gdzieś obok - pragnie się porównać intencje twórcy z własnymi odczuciami, a nawet zrozumieć co kryją w sobie - jaką opowieść snuły w jego umyśle - zapisane dźwięki; wszystkie tony: tak brzmienia subtelne, jak i te nasycone erupcją temperamentu. A droga (mimowolna interpretacja utworu) ku bliskiej prawdzie - lub nie – jest tylko/aż naszym indywidualnym odczuwaniem, naszym odbiorem tej niematerialnej i wysoce duchowej Sztuki. Już prawie o tym wiem, albo właściwie stale „uczę” się... wiedzieć.
Przyszedł mi na myśl Witold Hulewicz, który interpretował (opowiadał słowami) każdy niemal utwór Beethovena. A przy jego interpretacji „Sonaty Księżycowej” jakoś płakać się chciało, bo Beethoven zrezygnował ze swojej miłości (szarpał się z decyzją swą) w imię nie tylko tworzenia, ale i szczęścia ukochanej, której własnym kalectwem obciążać nie miał prawa (tak myślał on); ukochanej, która na zawsze już jego muzą została, nazwana przez niego „Nieśmiertelną Kochanką”. Żal, że Beethoven nie dożył czasów (no, nie mógł dożyć; tak tylko piszę), gdy medycyna już wiele zdziałać może...

Jasnym jest dla mnie, że rozumiesz, Krzysztofie, otoczenie Beethovena, ale i ja przecież napisałam, że rozumiem obie strony, choć muszę jeszcze dodać, że Beethoven ukrywał swoje kalectwo, co tylko mogło wzmagać, a nie łagodzić zadrażnienia. A tak naprawdę – Beethoven czuł się źle ze swoim geniuszem wśród doczesnej bieganiny między ludźmi, chociaż dla ludzi właśnie tworzył i zwłaszcza dobre myśli miał o nich i dla nich.
A z bliższymi - z braćmi jego – różnie bywało; potrafili być (szczególnie Jan) okrutni, nie mówiąc o ich ojcu, który znęcał się fizycznie nad Ludwikiem. A ten - odnajdywał ukojenie i spokój nad brzegiem Renu; bo to był „przyjaciel” jego, bo „bracia czynili wszystko, by odsunąć od niego wszystkich bliższych przyjaciół”*.

W testamencie Beethovena nie czytamy o żalu, są tam jedynie dobre życzenia; bo był to dobry Człowiek:
„Życzenie mam, aby wam życie lepiej spłynęło niż moje; dzieciom swoim polecajcie cnotę... ona to mnie w nieszczęściu podnosiła, jej to zawdzięczam, oprócz sztuki, ze samobójstwem nie zakończyłem życia...”*

Dziękuję, z pozdrowieniem.
---
* Witold Hulewicz, „Przybłęda Boży: Beethoven - czyn i człowiek”.

P.S.
Miło przeczytać, Krzysztofie, że syn Twój jest z wykształcenia muzykiem. Pięknie! Odważę się i ja, i powiem tutaj, że mój syn jest z wykształcenia architektem krajobrazu; niby to odległe dziedziny, a jednak bliskie sobie; i bliskie... sztuce.
Użytkownik: Krzysztof 30.04.2007 21:13 napisał(a):
Odpowiedź na: ;-) Jestem chyba sceptyk... | Bozena
Latami już dochodzę do prawdy, która może wydawać się banalna, ale to tylko z pozoru, bo tak naprawdę prawda to trudna do zgłębienia i o licznych konsekwencjach. Milton w swoim „Raju utraconym” napisał, że piekło jest w nas, a jeśli dopowiem, że i raj jest w nas, to i tak będzie to tylko część prawdy, ponieważ w nas jest wszystko, prawie wszystko, Olgo.
Wychodząc od tak znanych faktów, jak różne odbicie w nas (to tylko przykład, ale Ty, miłośniczka Prousta, zrozumiesz mój wybór) widoku kwitnących bzów czy głogu, widoku, który dla jednych będzie niemal niezauważalny, albo taki zwykły, tuzinkowy, nie warty chwili zatrzymania się, a dla drugich będzie przyczyną głębokich, radość i odnowę duchową niosących przeżyć; stopniowo zwiększając skalę, można dojść do przekonania o niewielkim wpływie biograficznych faktów naszego życia na jego jakość pojmowaną jako nasze, wewnętrzne, duchowe zadowolenie z niego. Nie doszedłem jeszcze do końca tej drogi, ale już teraz coraz częściej dochodzę do wniosku, że to nie Los, nie życie, daje nam taką, a nie inną ilość życiowego dobra, ale my sami – wyjąwszy, oczywiście, sytuacje zupełnie skrajne, przeżycia najcięższe, ale też i tutaj te wyjęcie nie jest całkowite. Pragnienie, współuczestniczenie, potrzeba - owszem, tak, ale i nastawienie; myślę tutaj nie tyle o proustowskim rozumieniu mieszczącym także uczucia tylko w nas, ale o nastawieniu jako przyczynie ciągu zdarzeń, których nie byłoby bez niego.
Przepraszam za mentorski ton, Olgo. Mam nadzieję, ze Ty, Ty jedna, zrozumiesz, co chciałem powiedzieć.
Od kilku lat nie byłem w filharmonii, nie pozwala mi na to moja praca, brakuje mi koncertów, brakuje tym bardziej, że w ciągu wielu wcześniejszych lat mało było opuszczonych przeze mnie koncertów w lubelskiej – nie tak znanej jak wrocławska, ale za to „mojej” – filharmonii. Uwielbiałem tą czarowną chwilę, gdy dyrygent odwracał się do orkiestry, podnosił batutę, i... To właśnie ta chwila, chwila pierwszych dźwięków, chwila, która często kojarzyła mi się z chwilą pierwszego pocałunku... Ojej, jeszcze na drugi dzień chodziłem na pół tylko przytomny :)
Bożeno, pamiętam wrocławską salę Leopoldiańską – jak i wiele innych poznanych miejsc w Twoim mieście, ale gdy wspominam Wrocław, najczęściej, najcieplej, myślę o pewnej... ławce. Stoi sama w uroczym zakątku ogrodu botanicznego, na końcu odnogi stawu, tuż obok miłorzębu rosnącego przy głównej alei; stoi sama, ale nie samotna, bo wspomnieniem często wracam do bardzo miłych chwil tam przeżytych. Kiedyś prosiłem Cię o pozdrowienie głogów rosnących w ogrodzie, teraz proszę, abyś zobaczyła, czy ta ławka stoi tam jeszcze.
Bożeno, naprawdę szczerze cieszą mnie Twoje muzyczne doświadczenia i przeżycia.
Użytkownik: Bozena 09.05.2007 16:53 napisał(a):
Odpowiedź na: Latami już dochodzę do pr... | Krzysztof
Witam, Krzysztofie. Zdezorientowana jestem nieco, bo, jak sam piszesz, przyjąłeś z lekka „mentorski ton”, ale... ale tylko z lekka... :-) I ja - próbuję Cię zrozumieć.

1/ Gdy pisałam, że Beethoven był dobrym Człowiekiem nie przyszło mi do głowy, że wyłoni się temat piekła i nieba, bo przecież wiem, że w nim było wszystko; piekło i niebo w nim było - jak w każdym z nas. Bo nikt z nas nie posiadł wszystkich razem przymiotów mimo ucywilizowania człowieka. Środowisko, pochodzenie, tradycja, obyczaj, wychowanie, duchowy i intelektualny rozwój... i wiele innych czynników, a zwłaszcza - w moim przekonaniu - praca nad sobą w rozmaitych życiowych okolicznościach (co nazywam treningiem całego życia) kształtuje odpowiedzialność naszą względem siebie, otoczenia i względem innych. Odpowiedzialność. Dobro w nas i zło. Zło i dobro. Czego jest więcej w kimś a czego mniej - zależy od indywidualnego rozumienia tych pojęć, od wyznania, od moralności, której natura nie uczy i od wielu, wielu jeszcze innych czynników; bo żadna cecha nie obleka nas w niezmąconej czystości i całych nas. Jeśli na przykład widziano by mnie względem synów oschłą, a innym razem – też wobec nich - czułą, nikt nie może z całą stanowczością stwierdzić, czy domniemywać, że jestem oschła lub czuła; a rzezimieszek, gdyby miał pełną świadomość, że to co robi jest złem wpierw zapewne zastanowiłby się nad tym co zamierza zrobić, i tak dalej. Oto – w wielkim uproszczeniu do zagadnienia się ustosunkowując – wywodzę z mojej hierarchii wartości (choć uważam, że cnota jest sztuczna a niecnota naturalna), że Beethoven był dobrym Człowiekiem, mimo, iż wiem, że o człowieku – w ogóle – nie da się skonstruować stałego mniemania.

„Raj” J. Miltona sama sprezentowałam sobie będąc bardzo młodą dziewczyną, czyli od dawien dawna - piekło i niebo tak zatrważa, jak cieszy mnie; a tymczasem - kolejny już raz - zadziwiam się zbieżnością nie tyle lektur naszych, Krzysztofie, ile naszego spojrzenia na duchowy aspekt życia, na przywilej życia w dobrostanie duchowym; choć niekiedy nasze spojrzenia jednak lekko rozchodzą się;

2/ bo wedle moich odczuć (nieco odmiennych niż Twoje) dochodzę do wniosku, że elementów autobiograficznych – faktów, jak piszesz – a w rzeczy samej ich wpływu na jakość naszego życia (teraz), na nasze „wewnętrzne, duchowe zadowolenie z niego” nie sposób w całości wykluczyć i nie zachodzi konieczność taka; a jeśli udaje się to niepełne wykluczenie - to jednym przychodzi ono łatwiej, innym zaś gorzej; i tylko (tylko) w momentach rozpoznania - ekstazy duchowej, bywa, że intelektualnej też - nie pamiętamy zupełnie o nich, lecz potem – fakty te - powracają. I jakby od początku stają się materią naszych rozważań, acz w lepszej ozdobie; bo lepszym (można powiedzieć Twoimi słowami: w wyższej skali) doświadczeniem duchowym złagodzone. I tak na przemian: od smutku do lepszej radości, do pełniejszych duchowych uniesień, gdzie przestrzeń duchowa dojrzewa. I pewni jesteśmy już, że dusza nasza potrafi obrócić wiele sobie na pożytek. Toteż odnowa duchowa, o której wspominasz i Ty, Krzysztofie, jako skutek doznań duchowych takich na przykład jak widok „kwitnących bzów i głogów” (dla tych, którzy zauważyć ten widok chcą i zauważają go, a nawet doznają głębokich odczuć z nim związanych) ma istotny wpływ (i to niesporne jest) na jakość naszego życia, ale nie może być ona i nie jest środkiem, tak myślę, do wymazania z pamięci wszystkich, zwłaszcza trudnych faktów autobiograficznych tkwiących w nas, pojedynczych – może... I jeśli nadal o Beethovenie – jako o reprezentatywnej tu duszy – mówić mi wypada, to trzeba mi rzec, że fakty autobiograficzne (trudne też) pamiętał on przecież. Pamiętał i poprzemieniał (nie on jeden) w muzyczne arcydzieła: obrócił je na pożytek nie tylko swojej duszy, ale i na pożytek wielu dusz;

3/ skala naszych przeżyć względem identycznych źródeł wywołujących w nas doznania poruszające duszę z pewnością inna jest dla każdego; ta, na przykład, która w określonym miejscu mnie się wydaje już wysoka mogłaby dla Ciebie wydać się niska (gdybym umiała, naturalnie, odtworzyć ją Tobie); no i zapewne tej skali nie można pełną świadomością kontrolować, co nie oznacza, że to my sami nie nadajemy kierunku naszemu życiu i jego przeżywaniu... postrzeganiu go; bo – nadajemy;

4/ rozumiem teraz, Krzysztofie, że zgodziłeś się jednak ze mną w kwestii tej oto: że niewiele dobrego jest nam w życiu dane; bo przedtem nie rozumiałam Ciebie raczej, a właściwie jakoś nieokreślenie poczułam się gdy przeczytałam, że może dane Ci będzie (pasywność) posłuchać koncertu w moim towarzystwie, gdy ja już wcześniej (w tym wątku) zaproszenie Twoje (zapowiedź działania) na koncert przyjęłam. Tymczasem, skoro już wiesz, bo informowałam Cię tutaj, że w dniu 06.09.2007 Festiwal Oratoryjno –Kantatowy Wratislavia Cantans rozpoczyna się muzyką Beethovena właśnie – to może zechcesz wziąć stamtąd pewną ilość „życiowego dobra”; bo to nie Los, wedle Ciebie, dobro nam daje. Tak właśnie zdaje się jest, ale i dopowiedzieć muszę, że los tylko materię dostarcza (materię nam daje), a my jej formę nadajemy;

5/ i, nasze działanie poprzedzone myślą, splecione z pragnieniem, oczekiwaniem... także i nastawieniem (nie Proustowskim), przybiera swój indywidualny kształt.
Rozumiem Cię chyba, gdy piszesz o nastawieniu „jako przyczynie ciągu zdarzeń, których nie byłoby bez niego”, wszak bez nastawienia – pojmowanego jako przyczyna - zdarzenia owe potoczyłyby się zgoła inaczej. Ale takie ujęcie problemu wyrywa go ze zwykłych jego kolein i staje się poniekąd problemem filozoficznym, bo w istocie - w większości przypadków - niełatwo jest pozbyć się jakiegokolwiek (jakiegokolwiek) nastawienia. Stąd różne warianty ciągu następujących po sobie zdarzeń. Bo nastawienie także zależne jest od wielu czynników; i nie zawsze jest przystawalne do wyjściowych treści, choćby logika sugerowała inaczej. Dość powiedzieć tutaj, bo nie znajduję konieczności rozpisywania się, że na przykład znoszenie bólu naszego ciała też zależne jest od naszego nastawienia (to fenomen transgresji pierwiastków ducha na ciało): jedni lamentują po skaleczeniu się w palec, inni mężnie znoszą nawet tortury; dla wzorcowej postaci, jak dla mnie (może kiedyś coś o niej napiszę) każde piekło stawało się znośne, skoro możliwy był dla niej raj kultury. Mężczyzna ten - torturowany, a potem żyjący w warunkach ubogich - powiadał, że ma co robić i ma co pisać, a więc szczęśliwy jest (nie on jeden);

6/ z końcem kwietnia i na początku maja sercem ogrodu botanicznego był zapach bzów i barwy rhododendronów: białe, złociste, różowe, czerwone... Ławeczek tam jest sporo, właściwie to co krok stoi ławeczka, a przed nią nawet stolik; po stawie i jego odnodze pływają cyranki. Gra kolorów i wdzięków przyrody o zawrót głowy przyprawia: taki tamaryszek, który jesienią mienił się seledynową mgiełką, teraz ma na gałązkach różowe mikroskopijne kwiatki jak koraliki na nitki nanizane... Bardzo tu urokliwie. A spacer po ścieżkach tego raju i wchłanianie czaru jego jest i był – odkąd pamiętam – czymś więcej dla mnie niż przyjemnością; bo może tutaj widziałam i „widzę jasno, w zachwyceniu”.

Dziękuję, Krzysztofie.








Użytkownik: Bozena 21.07.2007 03:21 napisał(a):
Odpowiedź na: ;-) Jestem chyba sceptyk... | Bozena
Dodaję linki pod własny komentarz, bo bardzo chcę je mieć na stronie, gdzie opowiadałam 23.04.2007. o koncercie w dniu 22.04.2007; może i innych one zainteresują; może obejrzą sobie w tle przepiękną barokową Aulę Leopldyńską Uniwersytetu Wrocławskiego.

--------------------------------
http://www.leopoldinum.art.pl/index.php?option=com​_zoom&Itemid=
42&page=view&catid=3&PageNo=1&key=3&hit=11/

Ernst Kovacic
--------------------------------
http://www.leopoldinum.art.pl/index.php?option=com​_zoom&Itemid=
42&page=view&catid=11&PageNo=1&key=3&hit=1

Ernst Kovacic 22.04.2007 - koncert
---------------------------------
http://www.leopoldinum.art.pl/index.php?option=com​_zoom&Itemid=
42&page=view&catid=11&PageNo=1&key=0&hit=1

Wolfgang Schulz 22.04.2007 - koncert
---------------------------------
http://www.leopoldinum.art.pl/index.php?option=com​_zoom&Itemid=
42&page=view&catid=11&PageNo=1&key=4&hit=1

Ernst Kovacic i Wolfgan Schulz – próba przed koncertem 22.04.2007
----------------------------------
Użytkownik: Bozena 20.10.2008 20:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Dodaję linki pod własny k... | Bozena
„Słuchanie muzyki, słuchanie ludzi, słuchanie natury, wewnętrznych głosów, nowych języków, słuchania nieznanego... wydaje się to być wielką szansą dla rozwoju naszego społeczeństwa.

Słuchanie samych siebie, jest również istotną jakością dla wspólnego grania. Jestem osobiście przekonany, że wspólne granie oznacza również uczenie się umiejętności życia z innymi! I to może się odnosić do nas wszystkich!

Bardzo się cieszę, że mogę pracować we Wrocławiu, mieście żywym i pięknym. Dziękuję Państwu bardzo za słuchanie naszej muzyki!” [Ernst Kovacic]
------------
Jest to fragment podziękowania za Wrocławską Nagrodę Muzyczną (honorową „tylko”) za „wybitny wkład w rozwój artystyczny orkiestry” po jednym zaledwie sezonie współpracy z Wrocławską Orkiestrą Kameralną Leopoldinum. Spodobały mi się te słowa, dlatego wpisuję je tutaj; o muzyce, i nie tylko, Kovacic pięknie mówi, a o niej przecież - dużo tu; wpisuję też je dlatego, bo właśnie tutaj dzieliłam się swoimi wrażeniami z efektów pracy u nas tego sławnego wiedeńczyka** już na początku jej; pracy dyrygenta i Dyrektora Artystycznego. Cytowane słowa przeczytałam w programie wczorajszego koncertu, na którym słuchałam utworów Franza Haydna (Es-dur, trąbka), Karola Szymanowskiego (kwartet smyczkowy nr 2 – prawykonanie - op.56)... a za miesiąc może uda mi się posłuchać - wreszcie - Grosse Fuge Beethovena.
------------
*Ernst Kovacic - fragment jego wypowiedzi; tekst w programie Wrocławskiej Orkiestry Kameralnej z dnia 19.10.2008 r., redakcja programu: Barbara Migurska.
** Ernst Kovacic występując gdziekolwiek na świecie jako solista – gra, zdaje się, na skrzypcach z 1754 roku Giovanniego Battisty.



Użytkownik: Krzysztof 07.04.2007 23:23 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Krzysztofie. T... | Bozena
Olgo, przez ostatnią godzinę czytałem wiersze Nerudy wyszukane w internecie, jeden wysyłam Tobie. Podoba mi się, jest taki... uśmiechnięty :), przywołujący pamięć tych cudnych ranków przy niej...

Wczesny błękit

Kiedy obudził mnie łagodny zapach,
ujrzałem gwiazdę,
jak, uśmiechnięta, schodziła mi z oczu;
- uśmiechnięta, że tak przetrwała
calutką noc przede mną
obnażona i wonna, uśmiechnięta.
Użytkownik: Bozena 16.04.2007 23:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, przez ostatnią godz... | Krzysztof
To prawda - uśmiechnięty... :)

„Przywołujący pamięć...”
Bo pamięć zwykle selekcjonuje wspomnienia, bo może łatwiej jest lubić wspomnienie gwiazdy niż ongiś gwiazdę...
W poprzednim komentarzu prosiłeś, Krzysztofie, o wklejenie wierszy Nerudy; pomyślałam, że podam Ci linki do recenzji Carmanioli o twórczości Nerudy; tam one są (to Jej odkrycie), a sama wkleję (powtórzę) tylko fragment jego wiersza, który umieściłam 09.03.2007 r. w czytatce Carmanioli: „Wrocławskie marcowanie 2007”. Oto on:

[...]
Kochałem ją i czasami ona też mnie kochała.

W takie noce jak ta miałem ją w ramionach.
Całowałem ją tyle razy pod niebem nieskończonym.

Kochała mnie, czasami ja też ją kochałem.

[...]
Już jej nie kocham, na pewno, ale chyba ją kocham.
Tak krótka jest miłość, a tak długie zapominanie.
[...]*

* Poezje, autor: Neruda Pablo (właśc. Reyes Besoalto Neftali Ricardo)
-----
Linki:
1/ Wspomnienia: Wyznaję, że żyłem: Wspomnienia (Neruda Pablo (właśc. Reyes Besoalto Neftali Ricardo))
2/ Poezje: Poezje (Neruda Pablo (właśc. Reyes Besoalto Neftali Ricardo))

Przyjemnej lektury, Krzysztofie; i przyszłych powrotów do poezji Nerudy.

Użytkownik: Krzysztof 22.04.2007 00:50 napisał(a):
Odpowiedź na: To prawda - uśmiechnięty.... | Bozena
Na pewno jej nie kocham, ale chyba ją kocham... Nie potrafię wyrazić, jak podobają mi się te słowa, jak bardzo prawdziwy stan wyrażają, i jak bardzo rozumiem tutaj Nerudę. Inaczej jest z następnym wersetem: czy można zapomnieć o swojej miłości? Czy jest to możliwe? Chyba nie, Olgo. Jej ramion i całowania pod niebem nieskończonym nie da się zapomnieć.
Myślę, że będę wracać do wierszy Nerudy, może nie tyle dla samych wierszy, które są dla mnie raczej poetycką prozą, co dla powrotu myślami w miejsca mi bliskie.
Uśmiechu życzę wśród kwitnących (już wkrótce!) głogów, Olgo.
Użytkownik: Bozena 23.04.2007 20:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Na pewno jej nie kocham, ... | Krzysztof
Ledwie przeczuwać mogę, że Neruda miał na myśli zapominanie rozpisane na lata; inaczej - nieudaną próbę zapomnienia.
Dziękuję, Krzysztofie. I ja Tobie uśmiechu, życzę; i nie tylko wśród głogów...
Użytkownik: Bozena 06.02.2009 05:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Niestety, nie mam. Ale ma... | Krzysztof
Dziękuję Ci, Krzysztofie, za upominek - biografię Marcela Prousta G. Paintera. Nadzwyczajną niespodziankę mi zrobiłeś... I nie wiem co więcej powiedzieć.

Bardzo się wzruszyłam, i nawet spać nie mogę.:)
Użytkownik: Krzysztof 04.03.2009 20:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję Ci, Krzysztofie,... | Bozena
Witaj, Olgo. Cieszy mnie Twoja radość. Miłej lektury:)
Użytkownik: Bozena 10.03.2009 03:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo. Cieszy mnie ... | Krzysztof
Biografię Marcela Prousta – G. Painera przeczytałam z końcem... 2006 roku (cytatem z niej, w tym wątku, zachęcałam innych do lektury). Ta książka nie była moja, a z biblioteki; teraz mam swoją już, i... bardzo się cieszę, Krzysztofie. Pozycję tę trudno jest kupić. Tobie udało się. Odtąd i ja, dzięki Tobie, kiedy tylko zechcę - mogę do niej zaglądać. :-)
---------
Skoro już jestem tu, wspomnę tylko, że wreszcie (16.11.2008) w Auli Leopolinum Uniwersytetu Wrocławskiego usłyszałam... Grosse Fuge B-dur op. 133 (oprac. Felix Weingartner) Ludwiga van Beethovena (tak dużo o tym kompozytorze w tym wątku rozmawialiśmy, teraz rozmowy tej apogeum), a także (sięgam do poprawnej pisowni) Konzertstück C-dur na skrzypce solo i orkiestrę WoO5 (oprac. Joan Manén). Solo grał na maciupeńkich skrzypcach, o których tu dawniej pisałam, charyzmatyczny dyrygent Ernst Kovacic. To, co działo się na sali, ściślej: owacje – trudne są do opisania, a to co we mnie się działo - jeszcze trudniejsze. A właściwie to nie potrafię wyrazić tych odczuć. Nieziemskie. Niesłychane. I choć przygasły już nieco, pozostaną we mnie, także w osobach, które towarzyszyły mi. To wiem. :-)


Użytkownik: Krzysztof 16.03.2009 20:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Biografię Marcela Prousta... | Bozena
Witaj, Olgo. To był szczęśliwy przypadek: zajrzałem na allegro, wpisałem w wyszukiwarkę pierwszą literę słowa „pendrive”, którego miałem zamiar kupić, a program podsunął mi, zgodnie ze swoją funkcją, propozycję szukania według hasła „painter”. Kilknąłem i trafiłem:)
Usłyszałaś Beethovena!? To wspaniale. Staram się wyobrazić Twoje przeżycia, ale to chyba niemożliwe. Gratuluję!
Użytkownik: Bozena 19.03.2009 03:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Witaj, Olgo. To był szczę... | Krzysztof
:-))
Użytkownik: Czajka 09.03.2008 04:53 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję za ten cytat, dz... | Krzysztof
Sama nie wiem gdzie wpisać słowa Anny Iwaszkiewicz na temat muzyki u Prousta, może tu, bo dużo po tym tekstem rozmawiacie o muzyce.
"Czasami w chwilach tej czystej radości, którą daje sztuka, myśli się, czy nie można by tak trwać, nic już innego nie wiedzieć, niczego innego nie pragnąć. Myślę, że życie wieczne musi być czymś podobnym."
Bardzo proustowskie odczucie wieczności. :)

"Oboje z Jarosławem przypomnieliśmy sobie genialny Septet Vinteuila, który przetłumaczyłam dla Jarosława właśnie do książki o Karolu [Szymanowskim]. Jarosław twierdzi, że to, co Proust pisze tam z początku, tak bardzo charakteryzuje muzykę Karola. Dla mnie ten opis łudząco wprost przypomina Ekstazę Skriabina tak dalece, że sądzę, że może Proust słyszał ją w Paryżu (co jest zupełnie możliwe) i poświadomie może miał ją w pamięci, kiedy pisał o tym motywie złożonym z siedmiu nut jednocześnie krzykliwym i niewypowiedzianym, to zupełnie wezwanie do gigantycznego finału, które odzywa się zresztą już i na jednej z pierwszych stron. Zresztą to co Proust pisze o Septecie Vinteuila, to zagęszczenie tego wszystkiego, co w ogóle myślał o sztuce, to cała teoria jego filozofii sztuki, to w ogóle najgłębsza rzecz, jaka o sztuce została napisana, nie wyłączając Schopenchauera i Nietzschego."
Dzienniki, Anna Iwaszkiewicz
Użytkownik: Krzysztof 17.03.2008 11:35 napisał(a):
Odpowiedź na: Sama nie wiem gdzie wpisa... | Czajka
Przeżycia związane z muzyką jako możliwy obraz wieczność? Kto wie? Tylko czy człowiek zniesie wieczność? Skoro ona jest taka długa, to czy nie znudzi się? :)
Pamiętam, a jakże, tamte niesamowite strony o muzyce w "W stronę Swanna": odkrywanie nieznanych, może nawet nieprzeczuwanych, związków między muzyką, pięknem i uczuciem, ukazywanie możliwych głębin przeżywania - efektu wrażliwości naszego wnętrza.
Gdy przeżywam swoje szare dni, gdy sam sobie wydaję się szary, czytam te oto słowa Prousta:
"...pokazując nam, jakie bogactwo, jaką rozmaitość kryje bez naszej wiedzy owa wielka, niezgłebiona i rozpaczliwa noc naszej duszy - noc, którą bierzemy za pustkę i nicość." (W stronę Swanna", str 341)
Nie wiem, co o muzyce napisali tamci filozofowie, ale wiem, że tamte strony zawierają najgłębsze, najpiękniejsze znane mi myśli o muzyce.
Czajko, tak na codzień doświadczam skromnego wrażenia porozumienia sie poprzez muzykę, ponad barierami, gdy w pracy słucham lokalnego radia. Otóż odczuwam obcość słuchając dialogów, na ogół na próżno starając się łowić ich sens, ale gdy słucham muzyki, jest inaczej, swojsko i zrozumiale.
Dziękuję za cytaty.
Użytkownik: Czajka 17.12.2006 11:23 napisał(a):
Odpowiedź na: „To nie musi być najintel... | Bozena
Droga Olgo, własnie czytam "Jana Santeuil", to jest niesamowite wrażenie. Książka, moim zdaniem, do przeczytaniu tyko po skończeniu "Poszukiwania".
Jestem w połowie pierwszego tomu i już wiem, że będę miała kłopot z oceną, po raz pierwszy.
Trcohę tak jakbym miała oceniać blok marmuru, z którego Michał Anioł wyrzeźbił Dawida. Wiem, że Michał Anioł jest genialnym rzeźbiarzem, Dawid genialną rzeźbą, ale jak ocenić surowy blok?
Użytkownik: Bozena 19.12.2006 13:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Droga Olgo, własnie czyta... | Czajka
Ładnie o Michale i rzeźbie Dawida piszesz, Czajko.:)
I ja czytałam "Jana Santeuil" dopiero po przeczytaniu cyklu - wiele lat po nim. Był to zupełny przypadek, jak zresztą z tą naszą "przypadkowością w życiu".
Nie wahałam się tej książce wystawić najwyższej oceny, pomimo, że nie jest ona jeszcze tak doskonała jak jest - najpewniej - "Poszukiwanie." Nie mogła zresztą już teraz taką być, ale, za to - w wielu miejscach tchnęła krzyczącą prawdą, i nauką tworzenia i odtwarzania z poetyckim walorem przeszłości...
Nie tyle - choć możliwe, że tak - Proust nie chciał wydania "Jana..." (gzieś o tym napomknęłaś), co - rozumiem - nawet nie myślał jak potoczą się losy tego akurat utworu ani przedtem, gdy pisał go, ani potem, gdy był juz gotowy cykl, bo, gdy tworzył "Jana..." - odczuwał stale wątpliwości co do wartości własnych możliwości artystycznych, więc niejako spisywał, zwłaszca w chwilach smutku, dla siebie, odczucia, przemyślenia, wrażenia z życia swego...wykorzystując je jednak - w dziesięć lat później - "W poszukiwaniu straconego czasu", gdy wiedział już o "zbawieniu" przez sztukę, gdy doznał "objawienia".

O ile pamiętam, A. Maurois, w przedmowie do "Jana Santeuil" pisze o porozrzucanych luźno kartach utworu, mocno zniszczonych nawet i odgrzebanych gdzieś na strychu - w rodzinie Roberta Prousta, a za jej zgodą udostępnionych młodemu człowiekowi, który wykorzystał uzyskany materiał w pracy doktorskiej pisanej przez siebie. I tak oto w trzydzieści lat po śmierci M.Prousta, czyli w czasie, gdy cykl był już znany pojawia się "Jan Santeuil".
Dziekuję za komentarz, Czajko.
Użytkownik: Czajka 19.12.2006 13:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Ładnie o Michale i rzeźbi... | Bozena
Maurois przytacza słowa krytyki po ukazaniu się fragmentów Jana Santeuil: "Jeżeli Proust sam skazał te stronice na zapomnienie, należało uszanować jego wolę."
Z tego nie wynika właściwie, czy on kiedykolwiek się na ten temat wypowiadał wprost, czy po prostu ta powieść leżała w kufrze między innymi papierami. Pisanie porzucił dla tłumaczenia Ruskina i nigdy już do niego nie wrócił, nawet nie zrobił żadnej korekty.
Trudno mi to traktowac jako powieść, Jana Santeuil postrzegam raczej jako chronologiczne szkice.
Ale to jest ogromna przyjemność obserwować te wszystkie postacie i wątki w zalążku. :-)
I ja jestem wdzięczna, bo dzięki Tobie, Olgo, sięgnęłam do tej książki.
Użytkownik: Bozena 19.12.2006 14:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Maurois przytacza słowa k... | Czajka
:)
Użytkownik: Bozena 11.03.2007 01:47 napisał(a):
Odpowiedź na: :) | Bozena
Czytelnikom „Jana Santeuil” przytaczam o nim słowa biografa M. Prousta, które podzielam w pełni:

“Niedojrzałość tego, co w << Janie Santeuil >> najlepsze, jest właściwie niedostrzegalna – dojrzy ją tylko czytelnik współczesny, który znając już << W poszukiwaniu >>, ma świadomość tego, że dojrzałość talentu jest w tym wypadku zarazem niedojrzałością geniuszu. Dla takiego czytelnika na każdej stronie, poza świadomą świetnością, jest coś z nieświadomej genialności, poczucie cudu, który może się lada moment zdarzyć; jakieś nieodparte wrażenie blasku i melodii, niezliczonych rewelacji obecnych każdej chwili gdzieś bardzo niedaleko, za najbliższym zakrętem drogi – słońca, powietrza i wiosny. Ten pąk nie otwarty zawiera już w sobie owoc, i sam Proust musiał czuć równocześnie i dumę, i rozczarowanie z tego, czego dokonał”. [G. Painter „M. Proust”, t. I s. 294.]

Użytkownik: Krzysztof 22.03.2007 20:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Czytelnikom „Jana S... | Bozena
Olgo, wspaniały cytat, piękne słowa. Dziękuję Ci za nie. To najlepsza zachęta do przeczytania Jana S., jaką mogę sobie wyobrazić. Ta lektura jeszcze przede mną, chociaż dwa tomy powieści leżą na półce już ponad rok czekając na mój czas. Brakuje mi go bardzo, a tam tyle wrażeń czeka i czeka...
Użytkownik: Bozena 27.03.2007 03:52 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, wspaniały cytat, pi... | Krzysztof
Cieszę się...
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 17.03.2007 17:22 napisał(a):
Odpowiedź na: „To nie musi być najintel... | Bozena
Olgo, jak przepięknie napisałaś tę recenzję! Mam ochotę ją sobie skopiować, żeby ją potem powoli smakować, przygotowując się do lektury książki...
Użytkownik: Bozena 18.03.2007 00:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Olgo, jak przepięknie nap... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję, Dot. Ucieszyłaś mnie. Wiesz, mnie się wydaje, że najpierw cykl warto przeczytać, wtedy "Jana..." łatwiej docenić. Odwrotna kolejność może niechcący zniechęcić Cię do "Poszukiwania". No, ale wybór należy do Ciebie.:-)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 18.03.2007 09:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję, Dot. Ucieszyłaś... | Bozena
Chyba zacznę właśnie od "Poszukiwania", bo już mam takie wyrzuty sumienia z tytułu nieprzeczytania go, że bardziej się nie da. Ale wciąż zwlekam z rozpoczęciem, bo w biliotece, do której chodzę, są dwa komplety; jeden ma koszmarnie zniszczone tomy I i II (kartki luzem, i nie wiem, czy przypadkiem części nie brakuje), a z drugiego ktoś od dłuższego czasu nie oddaje właśnie tych dwóch. I tak na nie czekam i czekam, i w sumie najlepiej by mi odpowiadało pożyczyć całość od kogoś, ale tu u mnie na wsi małe szanse; muszę rozpuścić wici wśród rodziny zamieszkałej w mieście, może akurat ktoś ma znajomego, który zechce pożyczyć?
Użytkownik: Bozena 27.03.2007 03:48 napisał(a):
Odpowiedź na: Chyba zacznę właśnie od &... | dot59Opiekun BiblioNETki
:)
Dot, niekoniecznie od razu całość musi być przy Tobie. Postaraj się o pierwszy tom, i do dzieła. Nie będziesz czytała szybko. Przekonasz się. Trzymam kciuki, żeby Twoje poszukiwania już, już - owocne były.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.03.2007 16:44 napisał(a):
Odpowiedź na: :) Dot, niekoniecznie od... | Bozena
Właśnie ktoś oddał pierwszy tom. Nie wytrzymałam. Wypożyczyłam. Zacznę w weekend, bo przed końcem tygodnia mam jeszcze trochę dekoncentrującej roboty.
Użytkownik: Czajka 27.03.2007 16:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Właśnie ktoś oddał pierws... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dot, koniecznie relacjonuj, proszę. :)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.03.2007 20:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Dot, koniecznie relacjonu... | Czajka
Spróbuję, ale nie wiem, czy się odważę - po lekturze recenzji Krzysztofa trudno sobie wyobrazić, że da się napisać coś więcej...
Użytkownik: Czajka 28.03.2007 07:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Spróbuję, ale nie wiem, c... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dot, o Prouście nigdy nie da się napisać wszystkiego, mimo, że niektórzy piszą przecież całe książki, każdy może go odebrać inaczej, odnaleźć dla siebie coś specjalnego. :)

Nie wiem, czy wiesz, że Virginia Woolf była nim zachwycona. :)
Użytkownik: Bozena 27.03.2007 17:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Właśnie ktoś oddał pierws... | dot59Opiekun BiblioNETki
Hura!:)))
Użytkownik: cordelia 22.01.2009 22:09 napisał(a):
Odpowiedź na: „To nie musi być najintel... | Bozena
Pięknie, Olgo. I niezwykle ciekawie. Wydobyłaś z „Jana Santeuila” prawdziwe delicje.

Smakowanie wieczności. Oto co znaczy geniusz. Inny z wrażeń i odkryć towarzyszących jedzeniu magdalenki wywnioskowałby, że po prostu lubimy spoglądać wstecz, w przeszłość. A Proust, proszę: nie przeszłość lubimy smakować, lecz wieczność! I do tego jeszcze przeszłość jest otwarta...

Cechujące bohatera (a zarazem autora, jak możemy się domyślać) skromność i niepewność, na które zwróciłaś uwagę, potwierdzają moje spostrzeżenie, że wielcy ludzie niemal zawsze są skromni i niepewni (ściślej: wielcy artyści, mędrcy, filozofowie itp.; nie mam na myśli wielkich władców czy mężów stanu). Wygląda na to, że pokora jest nieodłączną towarzyszką wielkości (chociaż nie każdy człowiek pokorny jest zarazem wielki). A co do niepewności, oto, co na jej temat pisał Josif Brodski:

"Wątpienie. I tu właśnie nasz poemat - w istocie poezja w ogóle, sztuka w ogóle - zaczyna się naprawdę: od wątpliwości czy niepewności."

"... niepewność jest matką piękna - którego jedna z definicji brzmi, że jest to coś, co nie jest nasze. Jest to przynajmniej jedno z najczęstszych doznań towarzyszących pięknu. Dlatego, kiedy budzi się niepewność, czujemy, że piękno jest blisko. Niepewność jest po prostu stanem większej czujności niż pewność, tworzy zatem lepszy klimat liryczny."

(Josif Brodski, "1 września 1939 W.H. Audena", tłum. Krystyna Tarnowska i Andrzej Konarek)

Mam niejasne przeczucie, że coś w tym jest.
Użytkownik: Bozena 28.01.2009 12:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Pięknie, Olgo. I niezwykl... | cordelia
Jeśli mówimy o skromności szczerej, tej prawdziwej - to też mi się tak wydaje jak Ty napisałaś, Cordelio. I ogólnie, masz rację, że „coś w tym jest”, ale nie wszystko właśnie. Brodski subtelnie zaledwie dotyka jedną z wielu cech osobowości duszy wrażliwej, ale nie mówi już o cenie, o rozdarciu wewnętrznym osób obdarzonych nią. I mam wątpliwości czy piękno „nie jest nasze”... (temat rzeka). Za to zupełnie zgadzam się, że niepewność jest stanem czujności wyzwalającym właśnie „klimat liryczny”.

Od chwili kiedy pisałam tę recenzję minęło sporo czasu, i teraz Proust już zupełnie „zamieszkał” ze mną.:) Mogłabym mówić o nim bez końca; nie wszystko jest jednoznaczne...

Cieszę się, że tutaj zajrzałaś, zapewne spokojnie sobie zaglądasz do „Poszukiwania”, a ja... gdzieś w rejonach filozofii zapodziałam się; lecz mam już... „Labirynt samotności”:)
Na razie wpiszę tylko ładny cytat pod Twoją czytatką, a kiedyś tam (bo nie wiem kiedy przeczytam książkę) dopiszę więcej. :)



Użytkownik: cordelia 30.01.2009 22:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeśli mówimy o skromności... | Bozena
Prawdę mówiąc, i mnie definicja piękna jako "czegoś, co nie jest nasze" wydaje się mocno podejrzana, nie "wycięłam" jej jednak z zacytowanego fragmentu, pozwalając jej zaprezentować się Tobie :-) Szkoda, że Brodski nie omawia sprawy szerzej, bo na tym etapie trudno mi właściwie zgodzić się z nim lub nie.

Proust, po wstępnej lekturze kilku stron, na razie jeszcze czeka na swoją kolej. Wzięłam sobie do serca Twoją przestrogę, a nie mogę w tej chwili pozwolić sobie na to, żeby zapomnieć o istnieniu innych autorów ;-) Codziennie jednak obdarzam czułym spojrzeniem okładkę tomu VI, antycypując lekturę :-)
Użytkownik: Bozena 01.02.2009 18:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Prawdę mówiąc, i mnie def... | cordelia
:)
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: