Dodany: 08.12.2005 13:33|Autor: Bozena
Dramat a akcenty w ragtime
Są dramaty niezależne od ludzkiej woli, ale bywają i takie, których można by było uniknąć...
„Nie graj tej melodii szybko. Ragtime’u szybko grać nie trzeba...” (Scott Joplin)*.
Niegdyś czytałam „Księgę Daniela” E.L. Doctorowa, która wywarła na mnie spore wrażenie, zatem po powieść „Ragtime” tegoż autora sięgnęłam pewnie, przeczuwając, że będzie to utwór ciekawy. I rzeczywiście był taki.
„Ragtime” jest książką napisaną z rozmachem, powieścią o wielowątkowej treści, gdzie tło - mocno zaakcentowane – opisane jest przez autora ze szczególną dbałością o realia. Te akcenty, niczym synkopy w muzyce rag, stapiają się z zasadniczym nurtem dzieła; wydarzenia prawdziwe, rozgrywające się w Ameryce w początkowych latach dwudziestego wieku, łączą się z wydarzeniami fikcyjnymi warstwy fabularnej utworu, zaś losy bohaterów fikcyjnych łączą się z losami wielkich i małych ludzi, którzy wówczas naprawdę żyli.
Nowy Jork, New Rochelle, Lawrence, Filadelfia, Atlanic City... ale i, epizodycznie – Arktyka, gdzie fruwają alki i fulmary, a Robert Edwin Peary odkrywa biegun północny - to miejsca, gdzie toczy się akcja powieści; to czas przemian społecznych i obyczajowych, to czas odkryć i wynalazków, rozwoju przemysłu, sztuki filmowej i... przywłaszczania przez Amerykanów wzorów europejskiej kultury. Ale jest to przede wszystkim czas ogromnych skrajności: nędzarze współistnieją z bogaczami. Biedni - to imigranci przybyli z różnych zakątków świata; zamieszkują oni teraz w slumsach obok rezydencji bogaczy, a o przetrwanie walczą w różny sposób: niektórzy handlują na ulicach Nowego Świata, inni, szczęśliwcy, pracują w fabrykach i kopalniach za byle jaki grosz, jeszcze inni kradną i mordują się nawzajem... Amerykanie - gardzą imigrantami, zwłaszcza zaś gardzą Murzynami; dyskryminują kolorowych, ale i stosują wyszukane nieuprzejmości i niegodziwości wobec innych przybyszów... Niektórzy, pod hasłem „opiekowania się biedotą”*, ukrywając odrazę do biednych imigrantów wszystkich narodowości, organizują dobroczynne bale a na nich serwują im posiłki na najgorszej zastawie, zaś niedopałki cygar podają na... srebrnej tacy. Świetnie się przy tym bawią - w rozmaitych lokalach, o wystrojach rozmaitych; dość powiedzieć, że pewna dama zorganizowała bal dobroczynny w... rzeźni: „tańczono pod krwawymi połaciami mięsa zawieszonymi na ruchomych blokach”*.
Człowiek umie szokować.
Totalne kontrasty społeczności amerykańskiej przywołują skojarzenie z pewnymi elementami właściwymi muzyce rag. Tam tercja raz mała, a raz wielka - daje wrażenie niespójności utworu złożonego z różnych kawałków o odmiennych cechach.
Ale, tak czy inaczej, kontrasty stapiają się z sobą i muszą współistnieć; i współistnieją, a w najbardziej widoczny sposób współistnieją te - na rozrywkowych płaszczyznach życia; jednakowoż wszyscy bawią się na festynach, gdzie z hukiem, strzeliście pod niebo wybuchają migotliwe fajerwerki; jednakowoż wszystkich pasjonują występy największego iluzjonisty tamtych czasów - Harry'ego Houdiniego, który potrafił... Ech, czego on nie potrafił?! Dobrze by było przeczytać „Ragtime”, by wiedzieć, czego.
Jakże hałaśliwa jest to Ameryka...
Edgar Lawrence Doctorow (ur. 1931) – prozaik i profesor literatury amerykańskiej – z wirtuozerią narracyjną prowadzi wiele wątków naraz, widać z utworu, że na bazie ugruntowanej wiedzy. Co raz narracja rwie się lub rytmicznie - jak fajerwerki – wybucha, a wrażenie, czytając, ma się takie, jakby autor pisząc tekst jednocześnie wsłuchiwał się w ragtime – w synkopowaną muzykę murzyńską. Także w niej narracja a to strzępi się, a to rytmiką podnieca, wiodąc jednocześnie dwie lub więcej melodii. Oto, jak widoczny jest w technice kompozycji utworu literackiego podszept techniki kompozycji utworu muzycznego. Bardzo podobne obie są do siebie, a najbardziej w obu – moim zdaniem – uderza podobieństwo synkopowania; czyli podkreślania słabszych części taktu w muzyce rag i akcentowania mniej istotnych fraz w utworze literackim. Twórca z niebywałą siłą - a i z zamysłem pewnie - przenosił akcent na wiele takich fraz. Dotyczyły one zwykle małych, ale też wielkich ludzi. Ale tutaj warto chyba zadać sobie pytanie - komu oceniać, kto małym, a kto wielkim jest?
Mocno zapadły w moją pamięć, zwłaszcza zaś – zdumiały, zaakcentowane przez pisarza poczynania realne niejednego z wielkich (mniemam, że w istocie prawdziwe; bowiem autor, zgłębiając wiedzę, by napisać tę właśnie książkę – korzystał ze stypendiów).
Taki, na przykład, potentat finansowy - J.P. Morgan, człowiek bez litości, władający przez pięćdziesiąt lat bankami, rządami, flotami, koncernami, słynący z niewiarygodnej inteligencji, „kartkował ilustrowane teksty średniowiecznych Biblii w nadziei, że pozostanie mu na palcach pył nieba”*. A na wieść, że zwyczajny, jakiś tam, Henry Ford dokonał czegoś, czego on by nie potrafił dokonać, umyślił sobie, że i on, i H. Ford żyli już po wielekroć w innych wcieleniach. Wmawiał sobie, że głowa wynalazcy pracy przy taśmie podobna jest do głowy Setiego Pierwszego, i, aby upewnić się, czy i H. Ford podziela jego myśli, spotyka się z nim w swojej bibliotece; namawia go także do wyprawy statkiem w górę Nilu... na spotkanie królom. Podwójnie J.P. Morgan zostaje zaskoczony: owszem, H. Ford wie więcej, niż powinien wiedzieć, ale tylko dlatego, że żył już w innych wcieleniach, a dodatkową wiedzę posiadł, bo, co trzeba, już dawno wyczytał z książeczki... za dwadzieścia pięć centów. Nie musi zatem odbywać uciążliwych podróży do Egiptu...
E.L. Doctorow powiadał mniej więcej tak: genialność H. Forda polegała na tym, że robił wszystko, żeby inni uważali się za inteligentniejszych od niego.
Ale tymczasem, w rozmowie z J.P. Morganem, H. Ford zachwiał fundamentem tegoż... Dotąd siedemdziesięciopięcioletni już J.P. Morgan dziwił się, że ludzkość bez niego obejść się nie może, a teraz bał się, że tej ludzkości wyleci on z głów; zatem powziął uroczą myśl: wybuduje sobie piramidę i w niej postawi grobowiec; pewnie zajmie mu to ze trzy lata - a niech tam! Zdążyć powinien...! Przedtem pojedzie do Egiptu, wejdzie do piramidy w Gizie, spędzi wewnątrz niej noc i... Jak postanowił, tak zrobił. Spędził noc w piramidzie, chcąc „odczuć gwarancję śmiertelności”*, i czekał, aż bóg Ozyrys „wyjawi mu swoje zamiary do jego ka czyli duszy, i jego ba czyli fizycznej witalności”*.
Takich wywołujących uśmiech - pomiędzy dramatycznymi wydarzeniami - ale i ciekawych akcentów, padających na mniej istotne wątki, jest bardzo wiele.
Realne frazy; słyszalne i rozdające swój wdzięk muzyką ragtime stworzoną przez Scotta Joplina - pojawiają się w warstwie zasadniczego wątku utworu. I chociaż nie trwają tu długo, to wespół z mottem powieści - umieszczonym we wstępie opisu – mają najistotniejszy i najbardziej ekspresyjny wydźwięk.
Na ulice Nowego Jorku każdego poranka wychodzi dziewczynka, w fartuszku na szelkach, ze sznurkiem przewiązanym przez przegub dłoni; sznurek prowadzi do przegubu dłoni Taty (tak właśnie pisane, z dużej litery). Tata - to żydowski imigrant z Łotwy, manualnie uzdolniony, wycinający z papieru sylwetki portretowe po to, by sprzedać je i zapewnić minimum egzystencji kochanej córeczce. Boi się on okropnie, co będzie jutro... a lęk, że może zupełnie stracić dziecko, ponieważ porwania zdarzają się codziennie, rujnuje jego system nerwowy. Oboje zatem wyjeżdżają z Nowego Jorku do Lawrence w nadziei na lepsze życie; z Lawrence do Filadelfii, z Filadelfii do Atlanic City. Ale zanim wyjadą, dziewczynka w fartuszku na szelkach pojawia się na kartach powieści i znika, pojawia się i znika... Bo u E.L. Doctorowa znamienna i poruszająca jest symbolika.
A gdzieś tam, w New Rochelle, chłopiec w marynarskim ubranku, obserwujący świat i ludzi - pojawia się na kartach powieści i znika, pojawia się i znika... Jest on, przemiennie z autorem, narratorem powieści. Ekspresją pragnienia - jakaś tajemna siła losu zbliża go do istoty realnej, do H. Houdiniego, którego szczerze ubóstwiał.
Dzieciak ten należy do białej amerykańskiej rodziny - dotąd obcej córeczce i Tacie. Ojciec jego - to producent fajerwerków i materiałów na flagi, a z zamiłowania – podróżnik; często wyjeżdża, więc gdy go nie ma - interesem zajmuje się młodszy brat jego żony. Brat ten - to człowiek o niespokojnej duszy, szczególnie pasjonujący się konstruowaniem elementów wybuchowych; zaś siostra jego - to spokojna, o pogodnym usposobieniu i dobrym sercu kobieta. I to jej serce - niewolne od opieki przypadku - każe jej, pewnego dnia, wziąć do domu porzucone gdzieś w ogrodzie murzyńskie niemowlę, a wnet potem każe także przygarnąć pod swój dach czarnoskórą dziewczynę, młodą i piękną Sarę – matkę niemowlęcia. Ten wielkoduszny gest w ogrodzie, ten przypadek - uruchamia lawinę...
„Nie graj tej melodii szybko. Ragtime’u szybko grać nie trzeba...” (Scott Joplin)*.
W czasie gdy H. Houdini czyni iluzjonistyczne akrobacje - z taśmy schodzi pierwszy model Forda T. Takim modelem przyjeżdża do Sary, każdej niedzieli, czarnoskóry muzyk z Harlemu.
Walker jest dystyngowanym, elegancko ubranym mężczyzną, a jego oczy mówią, iż wie, że godność człowieka nie od koloru skóry zależy. Niestrudzenie przychodzi pod dom białej rodziny i... odchodzi, bowiem dziewczyna, w której się kocha, uparcie odmawia widzenia się z nim. Ale pewnej niedzieli – już nie tak szybko ten młody człowiek odchodzi; biała rodzina zaprasza Walkera na podwieczorek. To był pamiętny dzień... Bo chociaż Sara siedziała wciąż w samotności niczym księżniczka uwięziona w baszcie, wirtuoz fortepianowy ragtime’u, otoczony wiankiem domowników, na fortepianie grał... dla niej grał; uwalniał spod palców piękne tony utworu Scotta Joplina „Wall Street Rag” i „krótkie, czyste frazy zawisły w powietrzu jak kwiaty, jak bukiety dźwięków”*.
Wszyscy domownicy z wrażenia oniemieli. Wszyscy... lecz najintensywniej z nich - brat matki chłopca, ów miłośnik materiałów wybuchowych; gotów - od tej chwili - dla Walkera zrobić wszystko.
Długo jeszcze główny bohater utworu będzie odwiedzał rodzinę w New Rochelle, nim zdoła przełamać upór Sary, a gdy to nastąpi, pojawią się nowe przeszkody utrudniające połączenie się tych dwojga; pewnej niedzieli czarnym fordem Walker wraca od Sary, a biali ludzie... biali ludzie... zastępują mu drogę...
Co przyniesie ta konfrontacja?
„Nie graj tej melodii szybko. Ragtime’u szybko grać nie trzeba...” (Scott Joplin)*.
A Tata, a dziewczynka, a chłopiec... i galeria prawdziwych, i fikcyjnych postaci – jaką rolę odgrywają? W tej powieści nie ma zbędnych ról. Wszystko ze wszystkim łączy się w wyjątkowo spójny – aczkolwiek dramatyczny – motyw...
Niezaprzeczalnie – znakomita to powieść; niezaprzeczalnie – E.L. Doctorow ma talent. Konkludując, określę jego zdolności tak, jak on sam określił zdolności powieściowego Taty: „Potrafił nożyczkami wyczarować nie tylko kontury, ale charakter postaci, walor tkaniny, nastrój rozpaczy”*.
Oceniam „Ragtime” jako dzieło w prawdziwym tego słowa znaczeniu, o efektownej – jakby śladem muzyki rag – kompozycji. Dodatkowym - znaczącym - walorem tego dzieła jest fakt, że pisarz zadbał o realizm; naturalnie tam, gdzie mógł o niego zadbać; no i - stworzył barwny, ale i okrutny dokument ówczesnej epoki; to migocząca blaskiem nadziei, lecz i ponura panorama ówczesnej Ameryki.
Z. Freud, powróciwszy z krótkiego pobytu w Nowym Świecie, stwierdził: „Ameryka to pomyłka, kolosalna pomyłka...”*
---
* E.L. Doctorow, „Ragtime”, przeł. Mira Michałowska, wyd. PIW, 1983.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.