Dodany: 31.10.2005 16:35|Autor: dorsz
Naprawdę kultowa książka, która naprawdę wyszła z getta s.f.
Czy w ogóle da się coś sensownego napisać o książce, która ma ponad czterdzieści lat, a na okładce napisane „Kultowa książka, która przełamała getto science fiction”, i w dodatku to oklepane stwierdzenie w tym przypadku jest całkowicie prawdziwe?
„Obcy w obcym kraju” wydany został w roku 1961, rok później otrzymał jedną z najbardziej znaczących nagród fantastycznych – Hugo. Był jedną z pierwszych powieści bezsprzecznie należących do pogardzanego nurtu fantastycznego, która czytana była nie tylko przez fanów. Do dzisiaj jest analizowany, uwielbiany i krytykowany. Niektóre wymyślone przez Heinleina słowa weszły przynajmniej na jakiś czas do języka potocznego, a opisany w powieści Kościół Wszystkich Planet został naprawdę stworzony. Nic dziwnego: sugestywnie opisane w książce powszechne szczęście oparte na radosnej anarchii, seksie bez ograniczeń oraz wzajemnej miłości i braterstwie musiało przemawiać do młodych ludzi na początku lat sześćdziesiątych. Co z tego zostało w wieku XXI?
Obszerna powieść Heinleina (ponad 600 stron w polskim wydaniu) jest dość nierówna. Pierwszą połowę, lub nieco więcej, czyta się z wielkim zainteresowaniem. Opis pierwszych kontaktów z Ziemianami człowieka urodzonego i wychowanego w zupełnie innej kulturze na Marsie przez tamtejszych mieszkańców jest niesłychanie wciągający. Wartka akcja, lekkie pióro autora i jego satyryczny dowcip rekompensują dziwne dla współczesnego czytelnika poglądy na temat obyczajowości i kobiet, które autor uwielbia wkładać w usta swoim bohaterom. W drugiej połowie Heinlein zaczyna się powtarzać, mamy w zasadzie ciągle te same opisy dzielenia się wodą (co jest marsjańskim sposobem bratania się z bliźnimi, ludzkim natomiast jest oczywiście seks), nieustanne grokowanie (marsjańskie słowo oznaczające dogłębne zrozumienie przedmiotu rozważań, oraz paręset innych rzeczy) oraz powszechną szczęśliwość dla wszystkich głównych postaci i wprost przeciwnie dla wszystkich czarnych charakterów. Aż trudno uwierzyć, że oryginalnie książka była prawie o połowę dłuższa (wydawnictwo kazało ją wówczas skrócić; w roku 1991, już po śmierci autora, wyszła pełna wersja – już samo to świadczy o niesłabnącej popularności powieści). W końcu jednak czeka nas finał: i sama końcówka, znów zaskakująca, zwięzła i nasycona symboliką, przywraca wiarę w twórczość Heinleina. Odłożywszy książkę można zrozumieć, dlaczego tamci starsi od nas o 40 lat ludzie dali się jej porwać tak bardzo, że próbowali idee pisarza wcielać w życie.
Są przynajmniej dwie sceny, za które naprawdę lubię „Obcego”. Ta, w której Mike w końcu uczy się śmiać oraz ta, w której Jubal Harshaw opisuje rzeźbę Rodina „Piękna Heaulmière”. Za te dwa momenty można mu wybaczyć całą naiwność poglądów, przekonanie, że wszystkie młode kobiety są takie same i że kobiety powinny usługiwać mężczyznom, oraz tę jakże amerykańską wiarę w moc pieniądza. W końcu był rok 1960, gdy to pisał. Wbrew wszystkiemu lubię też postać Jubala, to wyidealizowane alter ego samego Heinleina, tego starego cynika o szczerozłotym sercu. Bywa irytujący i przemądrzały, daleki jest od prawdopodobieństwa psychologicznego, chociaż to i tak najlepiej tutaj nakreślony bohater, bo autor ma bardzo widoczną tendencję do rysowania swoich postaci w bieli i czerni. A jednak jakimś cudem ma w sobie życie. Lubię ironiczne streszczenia podsumowujące na początku każdej części stan świata współczesnego. Szczególnie podoba mi się pomysł, że pracą Sekretarza Generalnego (czyli najważniejszej osoby w państwie) rządzi jego żona, a nią z kolei jej astrolog. Wzruszacie ramionami pogardliwie, że niby co w tym oryginalnego? Przypomnę: mamy rok 1960, nikomu się jeszcze nie śniło, że to może nie być myśl rodem z czystej fantastyki. Inną ciekawostką, której współczesny czytelnik wcale nie zauważy, jest łóżko wodne, które w rzeczywistości powstało dopiero parę lat po wydaniu książki. Powstania telefonów komórkowych autor „Obcego” jednak nie przewidział.
Heinlein przedstawia krytyczne spojrzenie na współczesny mu świat (ograniczony zresztą do Ameryki). Ludzie są źli, niszczą swoją planetę, krzywdzą siebie nawzajem, żyją w nieustannym pośpiechu i stresie, miłość obwarowują zazdrością i zakazami. Skontrastowanie z tym o wiele starszej i mądrzejszej rasy Marsjan przypomina nieco tolkienowskie zderzenie hobbitów i entów. Marsjanie nigdzie się nie spieszą, całe stulecia im upływają na rozważaniu natury wszechświata i bliżej nieokreślonych skomplikowanych problemów estetycznych. Mike, wychowany od urodzenia przez Marsjan, reprezentuje sobą ucieleśnioną niewinność. Na Ziemi powoli zaczyna tworzyć raj, wprawdzie tylko dla wybranych, ale w końcu cechą charakterystyczną wszelkich rajów jest ich ograniczona dostępność. Marzenie o powrocie do niewinności i odzyskaniu raju stanowiło od zawsze podstawowy temat wszelkiej twórczości ludzkiej. Heinlein nie ubiera tego w żadną zawikłaną symbolikę. A przecież próba spojrzenia na nasz świat niewinnymi oczami Mike’a nadal może prowadzić do zaskakujących wniosków.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.