Dodany: 30.09.2005 20:44|Autor: dot59
Życie przetykane piosenką
Wszystkie trzy części wspomnień Jeremiego Przybory („Przymknięte oko opaczności- memuarów część I i II”, „Zdążyć z happy endem - memuarów część III”) traktuję jako jedną pozycję, mimo że wydane zostały w trzech oddzielnych tomach i w pewnym - niewielkim - odstępie czasowym.
Tego typu książki mam zwyczaj czytać jednym ciągiem, czekając, aż uda mi się nabyć lub wypożyczyć wszystkie części. Nie miałoby chyba wiele sensu pisanie o każdej z nich z osobna, stanowią bowiem całość nierozerwalną - i doskonałą.
Blisko 90 lat życia, choćby nawet w połowie nie tak barwnego, jakie przydarzyło się autorowi tych wyjątkowych „memuarów”, już samo w sobie jest materiałem na wspomnienia, bo też zmiany, jakie się w okresie tego prawie stulecia dokonały, postępowały w zgoła astronomicznym tempie. Ileż ciekawych wydarzeń, ileż zajmujących szczegółów miał możność widzieć człowiek, urodzony w epoce, kiedy „kino zwało się jeszcze bioskop albo iluzjon”*, kiedy ulicami spacerowali panowie w tużurkach i cylindrach, a panie w „tualetach” z tiurniurami i ogonami wlokącymi się po ziemi...! Jednak uwaga ludzi wybitnych, piszących po latach swe autobiografie, skupiona bywa przede wszystkim na tych zajściach i realiach, które wiążą się bezpośrednio z uprawianą przez nich profesją: żołnierz widzi świat przez wizjer czołgu albo muszkę karabinu, prawnik opisuje go podług ustaw i paragrafów, artysta zaś patrzy nań zza mikrofonu, sztalug czy kamery. Temu schematowi nie wymyka się i dość monumentalna, bo licząca z górą 600 stron (łącznie z fotografiami i bogatym wyborem tekstów) praca Przybory. Jedynie w części pierwszej, poświęconej dzieciństwu i wczesnej młodości autora, trochę więcej detalicznych obserwacji i zabawnych historyjek, które później ustępują miejsca o wiele obszerniejszym opisom jego zawodowych poczynań. Trudno to jednak nazwać mankamentem – wszak gdyby chciał zrelacjonować wszystko, co widział i słyszał, autobiografia musiałaby liczyć pewnie parę tysięcy, a nie paręset, stron... Niewątpliwymi natomiast zaletami są: przepiękna, cokolwiek trącąca myszką – taka właśnie „memuarowa” – polszczyzna i niezwykłe wyczucie w zestawianiu tekstu wspomnień z tekstami piosenek – czy to ilustrującymi opisywane sytuacje, czy będącymi tłem przedstawianych wydarzeń. Stylizowana na stary album oprawa i charakterystyczne wykończenie wewnętrzne z nagłówkiem każdej strony wypisanym staroświecką czcionką nad falującą, załamaną pośrodku linią, nieodparcie przywodzącą na myśl brzegi rozłożonego kajetu, nadają książce swoistej patyny, przypominającej, że nie mamy do czynienia z jakąś zwyczajną książczyną, ale z reliktem czasów minionych, zasługującym na szacunek i podziw.
Dodatkowym plusem, wzmagającym sympatię, jaką czytelnik żywi do autora, jest fakt prezentowania siebie z dużą dozą samokrytycyzmu i autoironii, ale bez przerysowywania swoich słabości w charakterystyczny dla dzisiejszego pamiętnikarstwa sposób. Także i to, że w odróżnieniu od niektórych artystów, poprzedni ustrój przedstawiających niby złą macochę - na której gorzkim wikcie dorobili się jednak wcale nie skąpych dóbr materialnych – Przybora nie opluwa go z góry na dół (choć, jako potomek rodziny ongiś zamożnej i z tradycjami, miałby pewnie ku temu większe powody, niż wielu innych ludzi), nie podkreśla swoich zasług w walce z reżimem, nie twierdzi, że dopiero w III RP udało mu się rozwinąć skrzydła. Przeciwnie, każdą rzeczywistość, w której przyszło mu żyć, ocenia z równym dystansem, w każdej widzi strony dobre i złe.
Rzadka to perełka wśród dziesiątków, czy może już setek autobiografii, wypuszczonych na rynek księgarski w ciągu ostatnich lat. Jakie to szczęście, że Starszemu Panu udało się zdążyć z tym happy endem...
---
*Cytat pochodzi z wiersza zapamiętanego sprzed wielu, wielu lat. Wydaje mi się, że jego autorem jest Julian Tuwim - tytułu jednak nie pamiętam, a nie mam aktualnie żadnego zbiorku jego wierszy, gdzie mogłabym tego poszukać.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.