Dodany: 13.09.2005 19:01|Autor: aldarion
"...perhaps the greatest fantasy ever..."
- Zabawny jesteś... myślisz sobie, że napisanie recenzji do książki opowiadającej o NAS leży w twoich możliwościach. Czy nie widzisz, jak śmieszne są twoje wysiłki? Jak jałowe zdania, kasowane raz za razem i zastępowane kolejnymi, równie bezwartościowymi? Twoje życie jest tak śmiesznie krótkie, a ty mimo to marnujesz kolejne chwile na szukanie słów, które prawdziwie zobrazują Naszą historię. Wydaje ci się, że choć w części jesteś w stanie ją pojąć? Zrozumieć Nas? Sens Opowieści? Doprawdy... zejdź na ziemię, śmiech nie będzie trwał wiecznie... kiedy przeminie, nastanie nuda. A My nie lubimy nudy. Odpuść więc lepiej już teraz, zanim doświadczysz, jak ją ZABIJAMY.
- Hmmm...
- Hmmm??? To wszystko, co masz do powiedzenia? Dobry Boże, słysząc cię teraz, zaczynam niemal doceniać te wypociny, które skleciłeś wcześniej!
- Wiesz, jakby nie było, ani trochę nie mogę się przy tobie skupić. Pamiętaj, że jesteś tylko wymyślonym elfem. Rozsiadłeś się bezczelnie na moim ramieniu i popiskujesz mi do ucha, mając się za tajemniczą i magiczną istotę z książki Crowleya, ale tak naprawdę wystarczy jedna moja myśl, abyś zniknął...
- Phi, dobre sobie...
- ???...
- Nie... nie ośmieliłbyś się... [!]
- Heh...
I rzeczywiście, elf mojego umysłu miał trochę racji. Napisanie recenzji książki „Małe, Duże” Johna Crowleya nie jest dla mnie sprawą łatwą. A wszystko przez poziom wytyczony przez autora, który obliguje mnie w pewien sposób do napisania czegoś ambitniejszego od „rewelacja – szczerze polecam”. Do dzieła więc! Mmmm... hmmm... yyyy... no tak...
"...perhaps the greatest fantasy ever..." – napisał o tej książce Thomas Disch, amerykański poeta. Wydawać by się mogło, że zwyczajnie poszedł na łatwiznę i nie mając oryginalnego pomysłu powielił tylko sentencję słyszaną już niepokojąco wiele razy. Kiedy jednak po przeczytaniu powieści zastanawiałem się, jak najlepiej ją scharakteryzować, uzmysłowiłem sobie, że to krótkie zdanie jest najprawdziwszym i zarazem najobszerniejszym, w sensie przesłania, opisem, jaki ta książka może otrzymać. Myślę, że ta opinia, niesłusznie nadużywana w niejednym przypadku, musi niemało naczekać się na książki takie jak „Małe, duże” Johna Crowleya, aby poczuć się w pełni prawdziwą i sensowną, zawsze zachowując przy tym otwartą furtkę dla innych dzieł przez niewinne „perhaps”. Jakkolwiek jednak wyglądałaby lista arcydzieł fantasy, jestem przekonany, że książka ta na dobre zajęła miejsce w najściślejszej czołówce.
Co daje mi taką pewność? – Całokształt :). Od czegokolwiek bym bowiem zaczął, mogę jedynie chwalić i podziwiać, w przerwach chyląc czoło i gratulując. Zacznę więc losowo... oho, wypadł początek... niech będzie. Tym, co przyciągnęło mnie do lektury już na samym początku był jej klimat, który niczym pnącza bluszczu owinął się wokół mojego umysłu z szybkością atakującej mureny, po czym subtelnie zaczął sączyć do niego soki zachwytu, prowokujące wykwitanie na mojej twarzy nieprzyzwoicie szerokiego uśmiechu. Klimat, który tworzy swoistą mgiełkę tajemnicy i magii towarzyszącą nawet fragmentom tekstu opisującym dojenie krów i który eksploduje wręcz mocą, stykając się z fragmentami ambitniejszymi. Jeżeli Crowley nie jest czarodziejem, pozostaje mi przypuszczać, że klimat nie wziął się z okładki, ale z samego stylu pisania. Stylu cudownie lekkiego, którego jednak w żadnej mierze nie można nazwać banalnym. A tworzy on treść, która urzekła mnie prawdopodobnie w porównywalnej mierze do tej, w jakiej zrobiłby to widok nimfy tańczącej w świetle księżyca. Treść absolutnie dojrzałą i niezwykle przemyślaną, składającą się na historię cudownie prawdziwą, pomimo całej jej fantazyjności. Zadziwiające, ile wspaniałości można zawrzeć w krótkim dialogu czy opisie, ile magii wlać w zwyczajne na pozór wydarzenia. Zadziwiające, jak pięknie można opisać miłość w bajecznie subtelny i naturalny sposób, pozbawiany patetycznej formy. Jak trafnie zobrazować ludzkie słabości, pragnienia i obawy, zwyczajne życie w zetknięciu z niezrozumiałym do końca magicznym światem. Jak wpleść tajemnice i głębię w większość wydarzeń związanych z głównymi bohaterami. Jak stworzyć historię niepodobną do innych, genialną, klimatyczną, dojrzałą i mądrą, która powinna oczarować każdego, kto tylko poświęci jej odpowiednio dużo skupienia. Zadziwiające... a jednak Crowleyowi wszystkie te rzeczy udały się w sposób mistrzowski.
A co z samą historią? Cóż, gdyby sięgnąć po streszczenie książki, z pewnością nie wydałaby się niczym rewelacyjnym. Ot, opis losów kilku pokoleń dość specyficznej rodziny, żyjącej w wyjątkowo dziwnym domu, w miejscu na świecie, do którego nie prowadzi żadna mapa i do którego przypadkiem trafić nie sposób. Teoretycznie pomysł jak każdy inny, w praktyce - coś niespotykanego. Nic bowiem nie jest tu zwyczajne, nic też nie dzieje się przypadkiem – wszystko, co tylko dotyczy rodziny, jest częścią „Opowieści” - historii niejako kierowanej przez niepojęte, efemeryczne istoty, żyjące w ciągłej bliskości domu i jego lokatorów. Mimo iż to one pośrednio decydują, a przynajmniej przyczyniają się do kolei losów każdego członka rodziny, rzadko kiedy ingerują w ich życie bezpośrednio. Istnieje jednak ciągła świadomość ich bliskości, niezaprzeczalnej realności oraz więzi, jaka łączy je z bohaterami, nawet tymi, którzy nie akceptują jej, nie dają jej wiary lub chcą od niej uciec. Element ten jest zasadniczo sednem powieści i to w oparciu o niego powstało jej zakończenie, jednakże w książce nie jest wykorzystywany do znudzenia. Powieść jest wielowątkowym obrazem, który w mistrzowski, płynny sposób łączy ze sobą historie wydarzające się w różnym czasie, różnych miejscach i różnym ludziom, dodając do tego tak ciekawe fragmenty, jak opowiadanie napisane przez jednego z bohaterów. Co ważniejsze, wszystko skomponowane zostało w tak przejrzysty sposób, że nie ma mowy o zgubieniu się w tekście, kiedy akcja przechodzi z jednej historii w inną. A dodać trzeba, że żadne z owych przejść nie powinno być dla czytelnika bolesne – nie ma tutaj różnic jakościowych pomiędzy kolejnymi fragmentami – z każdego można przeskoczyć wyłącznie na równie dobry, choćby był to opis sceny pisania listów do Świętego Mikołaja. Zadziwiające, że taka historia w ogóle została wymyślona...
Nie przypuszczam, abym kiedykolwiek miał o niej zapomnieć, nie spodziewam się też spotkać w życiu z wieloma książkami o jej poziomie. Z całą pewnością spodziewam się natomiast, że prędzej czy później przeczytam ją ponownie, a potem jeszcze raz... i jeszcze jeden... aż w końcu w pełni zrozumiem Opowieść i sam stanę się gotowy, aby wkroczyć w jej objęcia. Wtedy zatracę się w innym świecie, zapominając na dobre o tym... pozostanie po mnie recenzja, wskazująca drogę tym, którzy zapragną pójść za mną. Czy warto zaryzykować? Heh... a czy warto oddychać?
- Noooo tak, zupełnie jak przewidywałem... bzdura na wypocinie i bezmyślnością pogania...
- To znowu ty...
- ...myślę, że na twoją pracę powinien obok działu recenzji powstać odrębny, nazywałby się...
- Ciii... nie słyszysz?
- Słyszeć? A co niby takiego?
- Coś jakby... Puff!
- Puff!?... eeee... chyba nie masz na myśli...
- Heh...
- ...[PUFF!]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.