Dodany: 07.08.2005 21:24|Autor: vanin
I tak się właśnie kończy świat
Wiele miesięcy temu na pewnym forum internetowym czytałem wątek o filmach "wkręcających się w umysł", próbując jednocześnie wybrać książki wywołujące podobne wrażenie. Pozostawałem wówczas pod wpływem dopiero co obejrzanego w telewizji filmu o zagładzie nuklearnej. Jak się okazało, film zrealizowany został na podstawie klasycznej już dzisiaj książki australijskiego autora Nevila Shute'a, pod tytułem "Ostatni brzeg".
Doprawdy trudno mi wskazać choćby pięć tytułów, które do tego stopnia zawładnęły moją wyobraźnią i pamięcią, nie dając o sobie zapomnieć. Bez wątpienia "Ostatni brzeg" na tak zbudowanej liście musi się znaleźć. To jedna z tych książek, które w spokojny, niemal systematyczny sposób opowiadają o najbardziej przerażających wydarzeniach. Prostymi słowami, bez nadmiernie rozbudowanych środków wyrazu, metodycznie opisując następujące po sobie wydarzenia, Shute osiągnął przerażający efekt. Ale przecież o to chodziło.
Akcja powieści toczy się w Australii kilka (kilkanaście?) miesięcy po wojnie nuklearnej, która spustoszyła półkulę północną w roku 1961 lub 1962. Dziwna, absurdalna wojna, która skończyła się niemal równie szybko, jak się zaczęła (zaledwie po 37 dniach nuklearnego szaleństwa), nie pozostawiła na północy żadnego życia. Najgorsze jest jednak to, że układ prądów powietrznych na Ziemi wymusza dotarcie wysoce radioaktywnych pyłów na półkulę południową. Granica śmierci przesuwa się stopniowo, a o dotarciu zabójczych zanieczyszczeń do kolejnych obszarów informuje dojmująca cisza w eterze i brak jakichkolwiek oznak życia, z wyjątkiem jednego. Australia staje się schronieniem dla ocalałych resztek potężnej floty amerykańskiej, w liczbie 2 (słownie: dwóch) okrętów podwodnych. Jeden z nich, dowodzony przez kapitana Dwighta Towersa, do którego załogi dołącza australijski oficer łącznikowy, porucznik komandor Peter Holmes, otrzymuje zadanie wyruszenia na północ, do jednej z byłych amerykańskich baz, w której najwyraźniej ktoś zdołał przeżyć i nadaje sygnał radiowy. Jakżeby inaczej, misja kończy się niepowodzeniem, bowiem to zwykły przypadek decydował o nadawaniu trudnych do odczytania wiadomości. Tak czy inaczej, oprócz sennej wyprawy na północ, w Australii toczy się na pozór normalne życie, choć każdy pogodzony jest z perspektywą nieuchronnej, szybko zbliżającej się śmierci. Peter Holmes nawiązuje przyjaźń z kapitanem Towersem, zaprasza go do swojego domu, a żeby umilić mu pobyt, zaprasza znajomą żony, młodą Moirę Davidson. Być może będzie mogła pomóc zapomnieć Towersowi o rodzinie, która została w Stanach. Między tą dwójką zawiązuje się coś na kształt specyficznego tragicznego romansu, a na poły coś na kształt związku między opiekuńczym starszym mężczyzną a dziewczyną, która w innych okolicznościach byłaby niewiele starsza od jego dzieci.
Jest wiele elementów, które nie pozwalają oderwać uwagi od lektury. Na pewno sam absurdalny powód wojny i jej przebieg ("Od niego usłyszał po raz pierwszy o wojnie chińsko-rosyjskiej, która wynikła w następstwie wojny pomiędzy Rosją i siłami NATO, będącej rezultatem wojny izraelsko-arabskiej rozpoczętej przez Albanię"*), po drugie jej skala (odczyty sejsmiczne określały liczbę zrzuconych bomb na 4700), jak i rodzaj użytej broni (wysoce radioaktywna bomba kobaltowa). Ważniejsze są jednak postawy ludzi w obliczu zagłady i, co decyduje o niezwykłej sile powieści, odrzucenie przez nich okrutnej prawdy i przejmująca wola kontynuacji, nawet mimo świadomości nadchodzącej śmierci. Właśnie to zderzenie zagłady i kontynuacji codziennych zadań "wkręca się w umysł" i nie pozwala o książce zapomnieć. Żona Petera Holmesa zajmuje się swoim ogródkiem i ciągle chce coś w nim zmieniać, dosadzać, rozbudowywać. Ojciec nadmiernie alkoholizującej się Moiry Davidson myśli o ogrodzeniu farmy, tak by na przyszły rok warunki gospodarowania były znacznie lepsze. Bez względu na to, co uda im się zrobić, i tak nie będą mieli możliwości dotrwania do kolejnego sezonu, a jednak nie rezygnują, nie poddają się. Dwight Towers, chociaż doskonale zdaje sobie sprawę ze śmierci rodziny, nabywa dla żony bransoletkę, a dla zdobycia zabawki dla dziecka gotów jest zajrzeć do każdego sklepu w mieście. Lekarz w szpitalu zamierza operować pacjentkę po to, by przedłużyć jej życie o kilka lat. Fizyk Osbourne bierze udział w wyścigach samochodowych, jego wuj uparcie chadza do klubu, konsumuje zgromadzone zapasy wina i martwi się, że znienawidzone przez Australijczyków króliki przeżyją ludzkość. Nawet młoda Moira pragnie zrobić coś dobrego i chcąc uszczęśliwić Towersa załatwia w urzędzie wcześniejsze otwarcie sezonu na pstrągi, sprawiając tym przy okazji radość setkom innych osób.
Ta normalność i zupełny brak bohaterszczyzny, zimne i beznamiętne, można by powiedzieć, opisywanie kolejnych osób wywiera piorunujący efekt. Shute'owi jak chyba nikomu innemu udało się obnażyć bezsens wojny i zagłady nuklearnej. To nic, że takie postawy mogą dziwić, to nic, że rząd australijski planuje raczej pomóc obywatelom zakończyć życie niż je ocalić, chociażby nawet niewielkiej części, to nic, że dziwny wydaje się spokój społeczeństwa i panujący do samego końca ład i porządek, to nic, że jest to książka bez wątpienia propagandowa. Ktoś, kto podejdzie do lektury racjonalnie, zabije w niej całą moc. Grunt, że w swoim oddziaływaniu to powieść mistrzowska, a scena, w której rodzice z dobroci serca uśmiercają własne dziecko, wprost rozrywa serce.
Pół wieku po powstaniu "Ostatniego brzegu" prawdopodobieństwo zaistnienia takich wydarzeń jest bez porównania mniejsze. Przyjemnie jest wierzyć, że stało się tak być może po części dzięki takim pozycjom. Przyjemnie jest też mieć nadzieję, że, być może, nigdy nie padną z naszych ust takie słowa, jakie wypowiedział jeden z bohaterów: "Może byliśmy zbyt niemądrzy, żeby na taki świat zasłużyć"*.
---
* Nevile Shute, "Ostatni brzeg", tłum. Zofia Kierszys, Dom Wydawniczy Bellona, 2004.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.