Ulubiona scena w literaturze
Mam taką ulubioną. Zawsze mnie ciarki przechodzą, gdy ją czytam. To u Gołubiewa w "Bolesławie Chrobrym":
Na łożu śmierci leży praski biskup Dytmar. Wkoło klerycy, prezbiterzy, mnisi. Dytmar wije się konwulsyjnie, zrywa z siebie pościel, ubranie, wyje strasznie, charczy, bulgocze. Co chwile wyrywa mu sie z ust: "Szatani, szatani po mnie przyszli! Zbyt miękką ręką rządziłem Ludem Bożym, pochucie im były prawem a zbytki. Zbyt miękko! Precz! precz! Apage!". Wszyscy siedzą nieporuszenie, na twarzach nieskrywane przerażenie, niektórzy gorączkowo klepią pacierze. U wezgłowia umierającego siedzi młody Wojciech - hulaka i wesołek. Nawet nie przeczuwa, że zostanie kiedyś świętym, jednym z najgłośniejszcyh jacy pojawili się. Na razie paruje wypitym miodem i szybko trzeźwieje, bo oto wrzaski Dytmara osiągają apogeum. Krzyk wznosi się do nieosiągalnego dla przeciętnego człowieka pułapu, przeradza się w skowyt, coraz pospieszniejsze, coraz bardziej bełkotliwe błagania Bga o zmiłowanie. Zdaje się, że oto w tym ciemnym kącie widać czyhające maszkary o złośliwych, ohydnych ślepiach. Wycie przechodzi w charkot...
- I co? I co? - pytali ludzie po latach tych, którzy tam byli - co było dalej?
- Na strzępy ji rozerwały...