Dodany: 13.09.2023 10:59|Autor: dot59
Nie całkiem reportaż
Historia ołowicy, dotykającej dzieci zamieszkałe na rozległych terenach wokół szopienickiej huty, w swoim czasie przeszła obok mnie bez echa; nie mieszkałam wtedy w Katowicach, a z przyczyn, o których w książce mowa, gdzie indziej ta wieść się jakoś specjalnie nie rozeszła. Dopiero po roku 1989 zaczęły się pojawiać w prasie wzmianki o tym, jak przed laty lekarka z szopienickiej przychodni sama rozkręciła walkę z „epidemią” – a właściwie z masowym zatruciem – ostatecznie połowicznie przegrywając z systemem. Połowicznie, bo dzięki jej działaniom (a także pomocy prof. Bożeny Hager-Małeckiej, wówczas wojewódzkiej konsultantki pediatrii, i wojewody Jerzego Ziętka) większość dotkniętych ołowicą dzieci została wysłana na wiele miesięcy do sanatoriów, a przynajmniej część z nich powróciła do nowych mieszkań, przyznanych ich rodzinom poza terenem bezpośredniego skażenia. Ale ona sama, choć wykonała gigantyczną pracę, na własną rękę organizując badania poziomu ołowiu, przekonując rodziny o konieczności poddania dzieci tym badaniom i odizolowania od toksycznego otoczenia, a wreszcie – namówiona przez konsultantkę – wykorzystując uzyskane wyniki w pracy doktorskiej, została zignorowana przez władze (Ziętka, starego Ślązaka, byłego powstańca śląskiego, w międzyczasie wygryźli „gorole”, dla których propaganda sukcesu była ważniejsza, niż dobro robotników, w których imieniu jakoby rządzili) i przez środowisko uniwersyteckie (okryty później niesławą rektor ŚlAM, Jan Józef Jonek, postarał się, by doktorat został nie tylko utrącony, ale i utajniony).
Postacie dr Jolanty Wadowskiej-Król, jej sojuszników i jej pacjentów postanowił przypomnieć pochodzący z Szopienic Michał Jędryka. Nieczęsto się zdarza, żeby za pisanie reportażu brał się ktoś bez dziennikarskich szlifów, nie przekreśla to wszakże możliwości, by taki reportaż okazał się udany. I jest, to znaczy – w rozdziałach, w których autor wchodzi w rolę narratora zewnętrznego, relacjonującego przebieg działań dr Król. Bo są jeszcze inne, pisane z perspektywy „ołowianego dziecka”, niedotkniętego (przynajmniej wówczas) fizycznymi objawami zatrucia ołowiem, a tylko wyłapanego za pomocą badań profilaktycznych. Ówczesny szóstoklasista obserwuje, jak z dnia na dzień znikają szkolni koledzy; w końcu znika i starsza o dwa lata koleżanka, akurat w dniu, w którym się z nią umówił, mając zamiar obdarować ją własnoręcznie wykonaną kopią plakatu z podobizną popularnego zachodniego muzyka. Winą za to obarcza lekarkę z przychodni, bo – jak nietrudno zauważyć – zniknięcia następują z reguły w krótkim czasie po wizycie, podczas której dzieciom pobiera się krew. Plącze mu się to w wyobraźni z peerelowską miejską legendą o czarnej wołdze, wobec czego postanawia przeciwdziałać „złu” w towarzystwie miejscowych chuliganów. A potem sam znika, wsadzony z tobołami do autobusu zdążającego do sanatorium, w którym spędza wiele miesięcy.
Trochę mi się te autobiograficzne motywy wydały zbyt rozbudowane, jak na reportaż, ale powiedzmy, że można to potraktować jako nowatorskie ujęcie tematu: zamiast odpytywać inne „ołowiane dzieci” o ich wspomnienia z tamtych czasów, autor zapewnia własne. I wszystko byłoby w porządku, gdyby na końcu nie oznajmił, że… część dotycząca jego samego jest w dużej mierze fikcją (m.in. tak obrazowo opisany pobyt w „prewentorium” na Kubalonce). No to, przepraszam, jakim cudem taki utwór wszedł w skład serii o nazwie „Nie-Fikcja”? Czy wydawca nie czytał tekstu, który wydał, czy celowo postanowił przemilczeć przed czytelnikiem ten fakt, sądząc, że zdradzenie go przełoży się na obniżenie poczytności? Osiągnął to, że w moich oczach wartość książki obniżyła się o cały jeden punkt.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.