Lotny mój miły, czyli Wielki Gatsby pozytywizmu
Nie ukrywam, że do napisania tej recenzji skłoniło mnie ponowne obejrzenie serialu telewizyjnego z 1977 roku na podstawie powieści Prusa, w reżyserii Ryszarda Bera. Emitowany niedawno na antenie Telewizji Polskiej, w odnowionej, zrekonstruowanej cyfrowo wersji, serial przypomniał mi o tym, jak znakomite kreacje aktorskie, perfekcyjnie dobrane pod względem ukazania widzom swoich literackich pierwowzorów, zapisały się na trwałe nie tylko w historii polskiej telewizji, ale też w całym bogatym dorobku kultury narodowej. Chyba nie tylko dla mnie kanonicznym odzwierciedleniem postaci Ignacego Rzeckiego stała się arcygenialna rola Bronisława Pawlika. Twarzą Stanisława Wokulskiego, rozdartego między porywami nieco już przebrzmiałej i gdzieniegdzie przetykanej siwizną romantycznej niecierpliwości serca, a twardo stąpającą po ziemi, w myśl zasady "business as usual", naturą pragmatycznego pozytywisty, dla wielu na zawsze już pozostanie twarz Jerzego Kamasa. Tymczasem nikt tak doskonale, jak znana również z roli Oleńki Billewiczówny z "Potopu" w reżyserii Jerzego Hoffmana Małgorzata Braunek, nie potrafiłby zagrać posągowo pięknej, lecz i tak samo posągowo wyniosłej i nieczułej, najdoskonalszej femme fatale w historii dziewiętnastowiecznej Warszawy, Izabeli Łęckiej. Tak między Bogiem a prawdą, doskonałych kreacji aktorskich, nawet w rolach drugoplanowych lub czysto epizodycznych, było w tym znakomitym serialu znacznie więcej. Swoim własnym życiem zaczęła też żyć przepiękna, skomponowana przez Andrzeja Kurylewicza muzyka, z intrygującymi dźwiękami klawesynu w temacie tytułowym oraz w perełce nad perełkami tamtej filmowej kompozycji: Walcu Prezesowej Zasławskiej. Gdyby tego walca skomponował Piotr Czajkowski, Dymitr Szostakowicz albo Aram Chaczaturian, zapisałby się on złotymi nutami w historii światowej muzyki. Kto nie słyszał, niech żałuje, albo czym prędzej nadrobi zaległości. Jednakowoż serial, choć wielce udany i znakomity, jest ni mniej ni więcej tylko i wyłącznie satelitą literackiego oryginału, finalnym produktem adaptacji prozatorskich powieściowych osiągnięć Prusa na język kina. Serial Bera zawsze więc pozostanie zaledwie namiastką i substytutem tego, co bezmiar talentu pisarskiego Prusa oddał do rąk swoich czytelników przed bez mała już półtorej wiekiem. Nie porzucając tak do końca serialu, przyjrzyjmy się więc z uwagą literackiemu oryginałowi, ze szczególnym uwzględnieniem kontekstu historycznego i umiejscowienia w czasie rzeczywistym powieściowej akcji i serialowej produkcji. Pomiędzy tymi na pozór odległymi od siebie wydarzeniami, jeśli nieco wnikliwiej im się przypatrzeć, nasuwa się moim zdaniem bardzo ciekawa i bardzo intrygująca analogia.
Pierwszy klaps na planie serialu Bera padł wiosną 1976 roku, niemal dokładnie sto lat później od opisywanych w powieści wydarzeń. Tamten moment w historii Polski, dzisiaj trochę zakurzony poczuciem niepamięci i doniosłością późniejszych epokowych dla całego świata przemian i wydarzeń, ze wszech miar zasługuje na to, aby w pełni oddać należną mu sprawiedliwość. Oto bowiem po kilku latach gierkowskiej prosperity, która wyostrzyła apetyty społecznych potrzeb i aspiracji, na bezchmurnym niebie sukcesów reglamentowanego przez realny socjalizm konsumpcjonizmu, pojawiła się potężnych rozmiarów czarna burzowa chmura. Okazało się, że sukces, przeliczany na zaciągnięty za granicą w twardej walucie kredyt, bardzo szybko zaczyna obrastać przeraźliwie wysokim, niemożliwym do spłacenia procentem. Od przykrych i bolesnych konsekwencji nie można już było dłużej uciekać. Władza została zmuszona do wprowadzenia gigantycznych podwyżek cen wielu podstawowych produktów żywnościowych, co musiało spowodować ferment wysokiego niezadowolenia w ciągle jeszcze stosunkowo ubogim powojennym polskim społeczeństwie. Fale strajków, protestów i demonstracji przez Radom czy Ursus rozlały się wkrótce po całym kraju. Na oczach zdegustowanych partyjnych notabli aktyw robotniczy zaczął obracać się przeciwko partii, która obronę jego interesów umieściła w swojej patetycznie brzmiącej nazwie. Latem tego roku pojawiła się największa zmora okresu schyłkowego PRL-u: system kartkowej reglamentacji - początkowo tylko na cukier - będący z góry skazanym na niepowodzenie sposobem państwa na sztuczną regulację popytu, który to popyt zawsze najsilniej determinuje wolny i niczym nieskrępowany rynek. Reakcją władz na społeczne niezadowolenie były masowe represje. Wielu robotników ze strajkujących zakładów przemysłowych, niemal z dnia na dzień straciło pracę i źródło swojego utrzymania. W odpowiedzi na ten krok, łącząc ze sobą ludzi różnych środowisk i różnych poglądów na życie polityczne i społeczne, powstał Komitet Obrony Robotników. Pierwszy, jeszcze nieliczny, a przez to niedoskonały, ale ważny i na swój sposób przełomowy, protoplasta fenomenu wielkiego ruchu Solidarności. W ten sposób, drobnymi kroczkami, w żmudnym i trudnym, na poły ewolucyjnym, na poły rewolucyjnym procesie, polskie społeczeństwo wkroczyło na ścieżkę od autorytaryzmu do liberalnej demokracji. Choć poczucie tego, że właśnie zaczyna się czas wiekopomnych przemian, uświadamiali sobie tylko nieliczni.
A jak przedstawiała się sytuacja w 1878 roku, kiedy to Stanisław Wokulski wracał do Warszawy z wojny rosyjsko-tureckiej, zwanej także bułgarską, z kieszeniami nabitymi pokaźnym majątkiem, sięgającym około trzystu tysięcy rubli? I jak to się w ogóle stało, że były powstaniec styczniowy i zesłaniec syberyjski, który przywiózł ze swojej katorgi trwałą pamiątkę w postaci odmrożonych czerwonych dłoni, zbił tak niebagatelny majątek na współpracy z zaborczym caratem, organizując dostawy zaopatrzenia dla wojska, przeciwko któremu tak zaciekle jeszcze niedawno walczył? W identyczny sposób, podczas amerykańskiej wojny secesyjnej, wyrosła bajeczna i legendarna fortuna osławionych Rockefellerów. Czy nie trąci to jakimś poczuciem zdrady - jeśli nie sprawy odzyskania niepodległości przez Polskę, to przynajmniej własnych osobistych ideałów? Które stwierdzenie o Wokulskim będzie więc leżało odrobinę bliżej od prawdy? To o trzeźwo i racjonalnie myślącym pragamatyku, który szczerze wierzy w słuszność swojego postępowania? Czy też to o cynicznym i wyrachowanym do bólu oportuniście, który w porę zwietrzył, w jaką stronę powieją korzystne wiatry gospodarczej i ekonomicznej koniunktury, a wyrzuty sumienia dawno już odstawił na zakurzoną półkę z przeczytanymi książkami? A może, jak to na ogół bywa, prawda zazwyczaj leży gdzieś pośrodku? I wymieszała obie te drogi w sercu i umyśle Wokulskiego w proporcjach absolutnie niemożliwych do zmierzenia i odgadnięcia, nawet przez samego zainteresowanego? Istnieje jeszcze jedna możliwość, którą tak samo mocno należy brać pod uwagę. Może to miłość do przelotnie ujrzanej i bliżej nieznanej Izabeli Łęckiej jest motorem napędowym wszystkich poczynań Wokulskiego, który z premedytacją zaprzągł całą swoją smykałkę do robienia intratnych interesów, żeby dać upust jednemu romantycznemu kaprysowi serca? Już raz zawarł przecież małżeństwo bez miłości z wdową po bogatym kupcu Janie Minclu, które potraktował czysto instrumentalnie, jako środek do osiągnięcia prawdziwego celu w postaci zdobycia pokaźnego majątku. Czyżby więc zamierzał dwa razy wejść do tej samej rzeki? To znaczy, zakładając, że czcigodna małżonka nie była w tym kroku tak samo wyrachowana jak on sam, uwikłać się w związek, w którym miłość leży wyłącznie po jednej stronie, a widoki na wzajemność własnego uczucia przedstawiają się cokolwiek marnie? Niczym Wielki Gatsby pozytywizmu Wokulski staje do walki o swoje szczęście. Popatrzmy więc na kontekst tamtych znamiennych czasów. Jego prawidłowe zrozumienie jest kwestią absolutnie kluczową.
Po bolesnej i upokarzającej carat klęsce w wojnie krymskiej w latach 1853-1856, która z całą mocą ujawniła ogrom słabości i zacofania państwa rosyjskiego wobec dynamicznie rozwijających się gospodarczo potęg Europy Zachodniej, car Aleksander II rozpoczął proces gruntownych reform politycznych, prawnych, administracyjnych, wojskowych i społecznych, mających na celu wydźwignięcie Rosji z jej cywilizacyjnych zapóźnień, aby skutecznie dogonić lub przynajmniej wydatnie zmniejszyć dystans dzielący ją od kolonialnych zachodnich mocarstw. Najważniejszą z nich była bez wątpienia reforma uwłaszczeniowa wsi, na mocy której po raz pierwszy w historii rosyjscy chłopi pańszczyźniani otrzymali wolność osobistą i uzyskali prawo nabycia na własność ziemi uprawnej, a także niewielkie jej nadziały, rozłożone w ratach do spłacenia na wiele lat. Inną niezwykle ważną reformą było wprowadzenie lokalnego samorządu terytorialnego w postaci urzędów ziemskich i deputatów miejskich, którym oddano do dyspozycji kompetencje co do rozwoju oświaty, służby zdrowia, modernizacji rolnictwa i gospodarki oraz niezbędnej infrastruktury użyteczności publicznej. Tak samo ważna była też reforma sądownictwa, wprowadzenie instytucji adwokatury, mającej bronić oskarżonych, jawności przewodu sądowego oraz niezawisłości i nieusuwalności orzekających w sądach sędziów. Także rosyjskie wojsko doczekało się solidnej modernizacji, poprzez zakup nowoczesnego uzbrojenia, wprowadzenie powszechnej, dużo krótszej niż do tej pory, obowiązkowej służby wojskowej dla wszystkich mężczyzn niezależnie od pochodzenia, a także wydatnych zmian w systemie dowodzenia i organizacji zaopatrzenia logistycznego. Reformy Aleksandra II w ogólnym rozrachunku miały słodko-gorzki posmak. Z jednej strony stanowiły niezbędny, kluczowy i fundamentalny krok w stronę gospodarczego i cywilizacyjnego rozwoju zacofanej od długich dziesięcioleci Rosji, dając choć złudny cień nadziei na to, że społeczna i polityczna wizja życia w tym kraju może gruntownie zmienić się na lepsze. Z drugiej strony, tempo i rozmach tak potrzebnych procesów modernizacyjnych było zdecydowanie za słabe i co rusz ograniczane przez niechętnych tym zmianom konserwatywnych obrońców starego porządku. W rezultacie na reformie uwłaszczeniowej skorzystało głównie państwo i wielcy posiadacze ziemscy, a jej koszty ekonomiczne z pełną świadomością przerzucono na ubogich mieszkańców wsi. Z kolei reformy samorządowe i wojskowe dały pole do powstania korupcji, nadużyć finansowych, niegospodarności powierzonym we władanie mieniem publicznym oraz utworzeniem licznych nieformalnych układów, gdzie prym wiodły kliki i koterie miejscowej warstwy uprzywilejowanej. Z niewątpliwego sukcesu, jakim z całą pewnością było militarne pokonanie Turcji na polu walki, Rosjanie wyciągnęli zupełnie fałszywe i całkowicie błędne wnioski. Oto bowiem pokonanie "chorego człowieka Europy", którego toczył kryzys znacznie poważniejszy od wszystkich licznych rosyjskich bolączek, dało Rosjanom asumpt do tego, żeby uznać uzyskane do tej pory zdobycze swoich reform za proces skończony i w zupełności wystarczający w stosunku do ich niewygórowanych potrzeb. W ten sposób za szklany i niemożliwy do przebicia sufit uznano zaledwie niezbędny fundament tak potrzebnych krajowi procesów modernizacji i rozwoju. Tym samym przegapiono i zmarnowano idealny i najlepszy moment do tego, żeby ścieżka trwałego rozwoju na stałe wpisała się w świadomość społeczną wszystkich Rosjan jako cenna i pozytywna wartość. Wszystkie te okoliczności stanowiły jednak zaledwie didaskalia wobec o wiele bardziej doniosłych, ustalonych właśnie w tym czasie rozstrzygnięć w naturze polityki międzynarodowej. Kongres berliński, który okroił nieco rosyjskie zdobycze, usankcjonowane w pokoju podpisanym w San Stefano, kosztem pokonanej Turcji wybił na pełną niepodległość lub przyznał bardzo szeroką autonomię wewnętrzną wielu słowiańskim narodom, zamieszkującym Półwysep Bałkański. Bośnia i Hercegowina, jako swoistego rodzaju rekompensata za naruszenie dotychczasowej równowagi sił, trafiła pod administrację Austro-Węgier. Tym samym podłożono ogień pod tzw. "kocioł bałkański", który wykipi z całą mocą dopiero za trzydzieści lat, ale już wtedy zacznie wydawać z siebie pierwsze złowrogie pomruki. To nie gdzie indziej, jak właśnie w bośniackim Sarajewie, 28 czerwca 1914 roku, serbski student Gavrilo Princip zastrzeli w zamachu zorganizowanym przez serbską nacjonalistyczną organizację "Czarna Ręka", następcę tronu Austro-Węgier arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego żonę arcyksiężnę Zofię von Chotek. Wydarzenie to uznaje się powszechnie za bezpośrednią przyczynę wybuchu I wojny światowej, która całkowicie zmieniła oblicze świata. Choć w 1878 roku sarajewski zamach był jeszcze fantasmagorią z gatunku political fiction, jednak to właśnie wtedy uformowały się zalążki trójprzymierza i trójporozumienia, polityczno-militarnych bloków zwaśnionych ze sobą państw, które w perspektywie niewielu ponad trzech dekad staną naprzeciw siebie do wyniszczającej wszystkich walki o hegemonię na kontynencie europejskim. Tylko najtęższe i najbardziej przenikliwe umysły, były wówczas w stanie pojąć i zrozumieć, jak fundamentalnych rozmiarów decyzje zapadają wtedy na ich własnych oczach. A co z tego wynika dla zniewolonej obcym zaborem Polski? Wystarczy tylko spojrzeć na polityczną mapę ówczesnej Europy, żeby natychmiast uzmysłowić sobie, że Królestwo Kongresowe, zwane też przez Rosjan Przywiślańskim Krajem, niemal idealnym półkolem, wbija się niczym klin w posiadłości formujących się właśnie, coraz bardziej nieprzychylnych Rosji tzw. Państw Centralnych. Oskrzydlona z trzech stron Kongresówka: od północy i zachodu przez dopiero co zjednoczone Niemcy, a od południa przez Austro-Węgry, podatna na atak niemal ze wszystkich kierunków, w momencie wybuchu przyszłej, lecz także coraz bardziej spodziewanej wojny, może być terytorium praktycznie nie do obrony. Tym samym na umiejscowionych w Petersburgu carskich salonach podjęto decyzję o tym, że wyłączając absolutnie niezbędne minimum, głównie w postaci wojskowych twierdz oraz połączeń kolejowych i drogowych, koniecznych, żeby dostarczyć wojsku niezbędne jemu uzbrojenie i zaopatrzenie, nie powstanie na tym terenie żadna finansowana z centralnego budżetu państwa inwestycja o charakterze strategicznym. Po co bowiem wydawać ciężko wypracowane pieniądze, wiecznie potrzebne na liczne inne kosztowne wydatki, lokując je w inwestycjach, które mogą stać się łatwym łupem rosnących w siłę wrogów Rosji? Rodzi to oczywistą konsekwencję w postaci tego, że ten obszar pozostanie biedniejszym i dużo gorzej niż inne tereny rozwiniętym gospodarczo fragmentem mającej mocarstwowe i imperialne ambicje monarchii Romanowów. Carskie władze stają więc przed dwiema alternatywami. Mogą albo pogodzić się z tym faktem, licząc się z tym, że sfrustrowani swoim ubóstwem ludzie będą bardziej podatni na wichrzycielski ferment socjalistycznej rewolucji, albo przynajmniej spróbować choć w części zapełnić powstałą lukę inwestycyjną kapitałem chętnych ryzykować swoim własnym majątkiem prywatnych inwestorów i przedsiębiorców, dając im do rąk umocowaną prawnie dużą swobodę prowadzenia działalności gospodarczej. I tutaj właśnie pojawia się wielka szansa dla zaradnych i pracowitych ludzi pokroju Stanisława Wokulskiego. Najlepiej obrazuje ją chyba kultowa scena, wzięta z innej znakomitej powieści o początkach polskiego kapitalizmu. Każdy chyba przynajmniej raz widział krótki epizod z ekranizacji "Ziemi obiecanej" Władysława Reymonta w reżyserii Andrzeja Wajdy. Scenę, kiedy Daniel Olbrychski, Andrzej Seweryn i Wojciech Pszoniak, którzy wcielają się odpowiednio: w Polaka Karola Borowieckiego, Niemca Maksa Bauma i Żyda Moryca Welta, w samym środku kulturowego tygla języków, kultur, religii i narodów, jaki stanowiło miasto Łódź końca XIX wieku, wznoszą szampanem pewien niecodzienny i osobliwy toast. Śmiejąc się do rozpuku i zarzucając sobie nawzajem to, że żaden z nich absolutnie niczego już nie posiada, wszyscy zgodnie konkludują, że razem mają w sam raz akurat tyle, żeby zbudować w tym miejscu wielką fabrykę. Czy to tylko głupia błazenada i niewybredne żarty upojonych bąbelkami wykwintnego szampana niespełnionych fabrykantów? Ależ skąd! Przecież ci ludzie mówią śmiertelnie poważnie! Grając zawsze va banque i stawiając wszystko na jedną kartę, zaryzykowali oni cały swój majątek, jaki do tej pory zdołali zgromadzić, odziedziczyć, zarobić albo pożyczyć w zaciągniętym kredycie bankowym, żeby zainwestować go w jeden potencjalnie złoty interes, który uczyni z nich wszystkich bajecznie bogatych krezusów. Ryzyko jest spore, ale kto nie ryzykuje, ten... nie pije szampana! Stanisław Wokulski też chce wziąć byka za rogi i porwać się na głęboką wodę. Choć tym razem stawka jest wyższa, jest nią bowiem nie tyle sukces finansowy, ile miłość tak samo pięknej, jak również kapryśnej, wyniosłej i zadufanej w sobie kobiety. Rien ne va plus! Ruletka losu i koło fortuny właśnie zaczęły się kręcić!
W taki oto sposób widz premiery serialu Bera i potencjalny czytelnik powieści Prusa w jednym, którą to powieść powinien był przeczytać jako swoją lekturę szkolną, ściskając w dłoni otrzymane od rządu kartki na cukier, skonfrontował ze sobą dwie odległe o sto lat rzeczywistości. Co sobie uzmysłowił? Chyba to, że w XIX-wiecznej Rosji - kraju bez konstytucji ani parlamentu, gdzie niepodzielnie królowało samodzierżawie umoszczonego na carskim tronie Imperatora; kraju bez choćby atrapy wolnych demokratycznych wyborów, jaką w plebiscytowej formie popularności poszczególnych notabli jedynie słusznej partii przez lata praktykowano w PRL-u; wreszcie kraju bez praw pracowniczych i legalnie istniejących związków zawodowych, za to z tropiącą wszelką nieprawomyślność carską Ochraną, władną zesłać wichrzycieli na mroźną i niegościnną Syberię - panuje dużo większa swoboda prowadzenia działalności gospodarczej, niż w państwie, w którym na mocy konstytucyjnych zapisów najwyższa władza należy do "ludu pracującego miast i wsi". Czy trafiłem ze swoim życiem na szczęśliwe czasy? To pytanie, z nutą obawy i powątpiewania, z pewnością wielu widzom cisnęło się wtedy na usta. Wokulski pewnie by się ze mną nie zamienił i nie oddał tych możliwości, które miał wówczas do dyspozycji, w zamian za to, co oferuje dzisiejsza teraźniejszość - myślał pewnie niejeden zaradny i przedsiębiorczy człowiek czasów epoki tzw. "późnego Gierka".
Na pierwszy plan powieściowej akcji w naturalny sposób wybija się wątek obyczajowy perypetii sercowych i awansów Wokulskiego do nieczułej na jego zaloty arystokratycznej piękności. Nie sposób będzie od niego uciec, skoro spina on klamrą konstrukcyjną oś całej opisanej w powieści historii. Jednak tym, co mnie najbardziej zaintrygowało w książce Prusa, jest "myśl o kraju", wizja Polski i polskości rozebranej zaborami, pognębionej krwawymi klęskami kolejnych, następujących cyklicznie po sobie narodowych powstań; wizja, która jest ułudą i nigdy niespełnionym fantastycznym marzeniem, jakiego nie mogą przywołać w oryginalnej pierwotnej i szczęśliwej postaci nawet sędziwi: frankofil i bonapartysta Rzecki oraz dystyngowana i poczciwa Prezesowa Zasławska. A jednak to właśnie ona, silniej niż wielu mogłoby się wydawać, determinuje poczynania wielu najważniejszych powieściowych bohaterów. W 1878 roku Polski nie ma na politycznej mapie Europy. Nic nie wskazuje też na to, żeby w najbliższej przyszłości miała się na niej pojawić. Ale jest pewne, że prędzej czy później dynamika politycznych zawirowań wywinduje korzystną dla Polski koniunkturę, która pozwoli szeroko otworzyć wrota do odzyskania pełnej niepodległości. Póki co, dym po pociskach wystrzelonych z powstańczych sztucerów zastępuje dym z kominów fabryk i innych zakładów przemysłowych, które dają ludziom pracę i pomnażają narodowe bogactwo. I choć błysk szabli w rękach szwoleżerów Kozietulskiego pod Somosierrą, musi ustąpić błyskowi radości w oczach na widok zwyżek notowań akcji na giełdzie, to małe zwycięstwa - w postaci wyrwanych z nędzy i beznadziei furmana Wysockiego, prostytutki Marianny i kamieniarza Węgiełka - cieszą tak samo mocno, jak te wielkie. Ich czas po prostu jeszcze nie nadszedł. Co bynajmniej nie znaczy, że nigdy już ich w polskiej historii nie będzie.
W historii literatury, czy szerzej w historii ogólnoświatowej sztuki i kultury, równie ciekawa jak dokonania twórcze poszczególnych artystów, jest historia wzajemnej pomiędzy nimi rywalizacji o uznanie w oczach tych, do których adresowali tworzone przez siebie dzieła. Nie jest tajemnicą, że w epoce renesansu wielcy mistrzowie sztuk wszelakich, tacy jak Leonardo da Vinci i Michał Anioł, rywalizowali ze sobą nie tylko o splendor, sławę, czy o prymat pierwszeństwa, ale też o wielkie pieniądze, hojnie wykładane przez możnych mecenasów i miłośników sztuki. Fiodor Dostojewski niemal przez całe życie zaciekle rywalizował z Iwanem Turgieniewem, którego boleśnie sparodiował w swojej słynnej powieści pt. "Biesy". Pod koniec XIX wieku niemiecką scenę muzyczną zdominował spór artystyczny między tworzącym wielkie monumentalne dzieła symfoniczne i operowe Ryszardem Wagnerem, a mniej rewolucyjnym w duchu, silnie osadzonym w niemieckiej tradycji Johannesem Brahmsem. W historii literatury polskiej mieliśmy wojujących ze sobą na mesjanizm i winkelriedyzm romantycznych wieszczów Mickiewicza i Słowackiego, a w interesującym nas czasie przełomu wieków, na pierwszy plan wysuwała się rywalizacja pomiędzy Bolesławem Prusem i Henrykiem Sienkiewiczem. Obydwaj adwersarze, nie tylko pisarze, ale też dziennikarze i społecznicy, nie szczędzili sobie krytycznych razów, nie raz i nie dwa dając oponentowi jasno do zrozumienia, że niezbyt trafia i przemawia do nich to, co zdołał napisać ten drugi. W ogóle ostatnie dekady XIX wieku to czas dla światowej literatury bardzo udany. To wtedy właśnie powstały takie utwory jak "Anna Karenina" Lwa Tołstoja, "Nana" i "Germinal" Emila Zoli, "Portret damy" Henry'ego Jamesa, "Lalka" Prusa, "Trylogia" Sienkiewicza, "Tessa D'Urberville" Thomasa Hardy'ego, "Przygody Sherlocka Holmesa" Arthura Conan Doyle'a, czy "Lord Jim" Josepha Conrada. W tym pisarskim pojedynku Sienkiewicz z lubością sięgał po tematykę historyczną, pisząc powieści "ku pokrzepieniu serc", gdzie fakty nie ulegały może wypaczeniom, za to duch tamtych czasów, sportretowany przez Sienkiewicza, niezbyt odpowiadał historycznej prawdzie. Nie tylko wspomniana "Trylogia", ale też "Krzyżacy" i bardzo popularne w Europie Zachodniej "Quo vadis", ugruntowały pisarską sławę Sienkiewicza przede wszystkim jako pisarza historycznego. Tymczasem Prus z takim samym upodobaniem sięgał po aktualną dla siebie tematykę, stając się wnikliwym kronikarzem współczesnej sobie epoki. Na głęboką wodę powieści historycznej zapuścił się tylko raz, pisząc osadzonego w starożytnym Egipcie "Faraona". Ta książka, poruszająca w swojej problematyce mechanizmy zdobywania i sprawowania władzy oraz właściwe dla każdego społeczeństwa nierówności i bolesne międzyludzkie podziały, była jedną z najbardziej ulubionych lektur dyktatora Związku Radzieckiego Józefa Stalina. Nagrodzony Literacką Nagrodą Nobla Sienkiewicz, być może nieco wyżej i wygodniej niż Prus, umościł się na świeczniku pisarskiej popularności w powszechnej świadomości ogółu rozmiłowanych w literaturze i czytelnictwie Polaków. Lecz to jednak właśnie "Lalka" Prusa przez wielu najznakomitszych znawców literatury polskiej jest postrzegana jako jej największe i najważniejsze prozatorskie i powieściowe osiągnięcie w dziejach. Kto wie, czy ten moim zdaniem słuszny werdykt nie wynika bynajmniej z tego, że książka Prusa, wbrew uwagom współczesnych Prusowi krytyków, zamiarem samego autora nigdy nie miała być wyczerpującym kompendium, z precyzyjnie sformułowanymi odpowiedziami na wszystkie bolączki polskiej duszy swoich czasów. Tych odpowiedzi każdy czytelnik powinien poszukać w sobie samym. Przecież Wokulski wcale nie jest widzącym dalej niż inni demiurgiem, który w tajemnicy przed resztą ludzkości nakręca poruszającą cały świat i wszystkie jego wydarzenia sprężynę. Wręcz przeciwnie. Zagubiony w kłębowisku targających własnym sercem uczuć i namiętności, przegrany i sfrustrowany, niczym Anna Karenina á rebours, pragnie zakończyć swe życie pod kołami nadjeżdżającego pod skierniewicki dworzec pociągu. A potem, wypisz wymaluj tak samo jak Michał Wołodyjowski w Kamieńcu Podolskim, przestaje istnieć dla innych ludzi, wysadzając w powietrze ruiny zamku w Zasławiu. A to, czy zginął naprawdę, czy jedynie sfingował własną śmierć, to już jest zupełnie inna sprawa. To nie drobiazgowo odmalowana przez Prusa kronika obyczajowych przemian końca XIX wieku, spisywana dokładnie w połowie drogi między powstaniem styczniowym i wybuchem I wojny światowej, kiedy zubożałe ziemiaństwo ustępuje palmy pierwszeństwa wzbogaconym na zyskownych interesach mieszczanom, ale właśnie niejednorodna i nieoczywista, wymykająca się schematom zdroworozsądkowego osądu sylwetka Wokulskiego, przesądza według mnie o tym, że laur dla najlepszej polskiej powieści powinna otrzymać właśnie "Lalka" Bolesława Prusa.
Każdy z nas, drodzy Panowie, miał w swoim życiu swoją własną i osobistą, skrojoną idealnie pod niego Izabelę Łęcką, prawda? Kobietę wszechobecną i niedostępną jednocześnie, która im mocniej nas odpychała, tym mocniej pragnęliśmy się do niej zbliżyć. A im rany zadane przez jej nieczułość były boleśniejsze, tym bardziej pragnęliśmy zdobyć wreszcie przychylność jej serca i uśmiech w jej oczach. Nie jest ważne, kim była i jak miała na imię. To, czy ostatecznie udało się nam ją zdobyć, czy też nie, również nie jest najbardziej istotną kwestią. Po stokroć ważniejsze jest to, że zmieniła na zawsze nas samych i nasze postrzeganie świata silniej, niż ktokolwiek i cokolwiek innego. Nawet, jeśli na koniec miałaby się okazać królewną ze szpilką z opowieści Węgiełka, i tak, podobnie jak Wokulski, straciliśmy dla niej głowę. Tak jak Wielki Gatsby, gotowy zdobyć w wojennej zawierusze liczoną milionami dolarów fortunę, aby przytulić czule swoją ukochaną Daisy, byliśmy zdolni na każde szaleństwo, za jeden uśmiech, spojrzenie i gest. Pamiętajmy o tym, że Wokulski był przed Gatsbym. Dlatego niech za puentę tej recenzji posłuży wiersz fikcyjnego amerykańskiego poety Thomasa Parke'a D'Invilliersa, którego Francis Scott Fitzgerald stworzył na bazie życiorysu swojego przyjaciela ze studenckich czasów na Uniwersytecie w Princeton, Johna Bishopa, a potem umieścił ów wiersz jako motto w swojej najsłynniejszej powieści:
"Gdy ją to wzrusza - noś złotą czapkę,
Gdy latać umiesz - to dla niej leć!
Aż krzyknie: miły, złotoczapkowy, lotny mój
miły, podaj mi łapkę,
Muszę cię mieć!" [1]
[1] Francis Scott Fitzgerald, "Wielki Gatsby", tłum. Jacek Dehnel, Wydawnictwo Znak, Kraków 2013, s. 3
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.
Link został skopiowany do schowka!