O kobiecie pracującej w zawodzie, który w Polsce raczej się nie przyjmie
Evelyn, główna bohaterka „Wydarzeń życiowych” Karoliny Waclawiak, straciła pracę, ale zamiast szukać podobnej, zapisuje się na szkolenie dla osób pragnących zostać przewodnikami umierających. Kobieta prowadząca te szkolenia, Bethanny, ma zamiar zbudować „armię empatów, którą będzie mogła posłać w świat, by tworzyli akceptację śmierci"[1]. Klientami Evelyn zostaną ludzie nieuleczalnie chorzy, zdecydowani na skrócenie swoich cierpień. Jednak zanim otrzymają zestaw śmiercionośnych tabletek lub torbę podłączoną do zbiornika z helem, będą musieli wypełnić dziesiątki formularzy, odpowiedzieć na setki pytań w rodzaju „jak sobie radzisz z bólem?”, „co daje ci radość?”, „które przedmioty są dla ciebie najważniejsze?”, napisać listy do rodziców, nawet jeśli ci już nie żyją, przypomnieć sobie, kogo skrzywdzili, i dopiero po przejściu przez te procedury, po spędzeniu długich godzin na babraniu się w swoich emocjach, będą mogli doświadczyć dobrodziejstwa śmierci.
Gdybym była umierająca, nie chciałabym mieć takiej towarzyszki jak Evelyn. Dlaczego? Bo po pierwsze niesamowicie nudzą mnie uduchowione osoby, po drugie ona sama potrzebuje pomocy. Ciągle przyjmuje leki psychotropowe, biega na psychoterapię albo dla odmiany przesiaduje w barach, racząc się alkoholem. Poza tym jak na trzydziestosiedmiolatkę jest bardzo niezdecydowana: nie wie, czy chce rozwiązać małżeństwo, czy je kontynuować, czy zdradzić męża, czy też nie... Dochodzi nawet do takiej sytuacji, że zachęca kolegę ze szkolenia, by zabrał ją do hotelu, a kiedy mężczyzna płaci za pokój, ona zwala pościel na podłogę, po czym ucieka bez słowa, niczym dziewica, która w ostatnim momencie stchórzyła. W jednej tylko sprawie wykazuje konsekwencję: nie zgadza się na powiększenie rodziny. A właśnie z brakiem dziecka jej poczciwy mąż Bobby pogodzić się nie umie.
Tłem akcji jest Kalifornia. Bohaterka widuje na swoim tarasie kolibry, wynajmuje domek na pustyni, bywa nad oceanem, a mieszka w samym Los Angeles, które uważa za dzikie, nieokiełzane, a zarazem piękne. Nie umiałaby przenieść się gdzieś indziej, bo „zapach nocy w Los Angeles urzeka i nie pozwala nigdy opuścić tego miasta”[2].
Karolina Waclawiak porusza interesujące tematy – wspomagane samobójstwo, rozpad małżeństwa, zaczynanie życia od nowa przez osobę w średnim wieku – zaczęłam więc tę powieść czytać z entuzjazmem, który jednak szybko opadł. Za dużo w niej, niestety, tych psychoterapii, szkoleń, duchowości. Autorka raczy czytelnika rozwlekłymi opisami, jak to uczestnicy kursu wypełniali kwestionariusze, przytacza długaśne wypowiedzi Bethanny i innych natchnionych postaci. Dowiedzieć się od nich można, że „kiedy umieramy, wreszcie wyzwalamy się od ograniczeń przyziemności”[3], że „przy łożu śmierci powinniśmy umieścić zdjęcia osób, które już zmarły, a nie tych, które przeżyją umierającego”[4], jeśli zaś chodzi o przedmioty, terminalnie choremu trzeba usunąć z oczu wszelkie ulubione błyskotki, laptopy i pamiątki. Dzięki temu szybciej i łatwiej odejdzie.
„Każdy z nas ma w sobie tak zwany telefon duchowy. Ale większość z nas nie potrafi go używać”[5] – mówi jedna z postaci. Ja takiego duchowego telefonu nie mam, mam tylko zwykły, więc chyba dlatego wielokrotnie spoglądałam na okładkę, zastanawiając się, czy „Wydarzenia życiowe” na pewno napisała ta sama autorka, którą znam z pasjonujących „Najeźdźców”. Może gdyby jakoś urozmaiciła fabułę, wprowadziła postać wrogo nastawioną do działalności Evelyn, powieść nabrałaby rumieńców, budziłaby więcej emocji?...
---
[1] Karolina Waclawiak, „Wydarzenia życiowe”, przeł. Joanna Dżdża, Grupa Wydawnicza Relacja, 2021, s. 18.
[2] Tamże, s. 111.
[3] Tamże, s. 172.
[4] Tamże, s. 64.
[5] Tamże, s. 212.
(Recenzja skopiowana z mojego bloga)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.