Jakoś bardzo się zasiedziałam w realnej rzeczywistości i w końcu opanowało mnie eskapistyczne dążenie do znalezienia się w jakimś innym świecie. Ze swoich zapasów nieczytanej dotąd fantasy wybrałam cykl
Królewska wiedźma, najkrótszy, bo ledwie dwutomowy, a w dodatku wydany w poręcznym formacie, dzięki czemu jeden tom bez kłopotu mieści się w standardowej torebce.
Całkowita ucieczka od rzeczywistości mi się nie udała, bo rzecz dzieje się we współczesnej Polsce. Polsce, która jednak od tej realnej różni się dwoma ważnymi szczegółami: po pierwsze, jej losy kiedyś w przeszłości potoczyły się na tyle inaczej, że choć jej obywatele dzięki światowej rewolucji technologicznej są wyposażeni w nowoczesne sprzęty i metody komunikacji, ona ma inną nazwę (Polania) i pozostała monarchią ze stolicą w Krakowie oraz władcą rezydującym na wawelskim zamku; po drugie, istnieje w niej (i w reszcie świata zresztą też) magia, przejawiająca się istnieniem pewnego procenta obywateli o zdolnościach niedających się wytłumaczyć biologicznie (ci, z drobnymi wyjątkami, mogą liczyć na zdobycie formalnego wykształcenia magicznego na najważniejszych polskich uczelniach), a także nieludzi (syren, topielic etc.) i istot całkiem niematerialnych, co nie znaczy, że niegroźnych. Obecny monarcha, przystojny młodzieniec imieniem Julian, ma do dyspozycji całą obstawę magiczną, od ochroniarzy po nadworną wiedźmę. Tą ostatnią jest Sara Weronika Sokolska, trzydziestolatka o wyglądzie zbuntowanej uczennicy, temperamencie drzemiącego wulkanu, niewyparzonym języku i nieokiełznanym potencjale magicznym. W zasadzie – jako niemająca formalnego wykształcenia magicznego – nie powinna dostać tej posady, ale tak się złożyło, że swego czasu opiekowała się nią poprzednia Pierwsza Czarownica Polanii i zostawiała z nią nieletniego następcę tronu, więc Julian zżył się z nią przez kilkanaście lat jej pobytu na dworze. Z racji swej funkcji Sara (przez króla zwana poufale Saniką, a przez innych Piekielnicą) musi się mierzyć z każdą nieziemską siłą, która zagraża czy to samemu królowi, czy wawelskiemu zamkowi, czy Krakowowi i jego mieszkańcom. Niektóre z nich są tylko denerwujące (jak duchy, które pojawiają się w drugim tomie… a przynajmniej ich większość), inne tego rodzaju, że nawet osoba o sporej magicznej mocy może nie przeżyć zetknięcia z nimi. Toteż Sara wiele razy wystawia się na bezpośrednie niebezpieczeństwo, chociaż może właściwiej byłoby powiedzieć: „zostaje wystawiona”, bo wygląda na to, że co chwilę albo ktoś pod nią dołki kopie, albo zagrożenia same jej szukają. I uchodzi z życiem, choć nie zawsze bez szwanku, z wielkim wysiłkiem oddalając zagrożenia od miasta, zamku i jego lokatorów.
Koncepcja świata przedstawionego bardzo mi się spodobała (ze szczególnym uwzględnieniem rzadkich talentów magicznych, np. umiejętności przekraczania praw fizyki przy obsłudze urządzeń elektrycznych i elektronicznych), podobnie, jak pewne chwyty techniczne (na przykład przypisy biograficzne i cytowania z magicznej literatury) a główna bohaterka, choć została wykreowana na taką, która nikogo nie lubi i której nikt polubić nie powinien, wzbudziła we mnie sporą sympatię. Odpowiada mi też język i styl powieści.
Mankamenty widzę dwa. Jeden ze strony autorki, a są nim pewne elementy konstrukcji fabuły. W pierwszym tomie pojawiają się pewne aluzje, które zrozumieć można dopiero po przeczytaniu drugiego (np. dlaczego Wiele Pieśni zwraca się do Sary „lelkowa panno”?); sposób przedstawiania niektórych wątków magicznych, zwłaszcza historii Klausa czy Kaliny, sprawia wrażenie, że narrator wie na ten temat wszystko, nie zdając sobie jednak sprawy, że nie wie tego adresat opowieści.
Drugi – zarówno autorki, jak i redakcji; człowiek, który pisze dany tekst, może nie zauważyć jakiegoś własnego przeoczenia czy potknięcia merytorycznego, ale właśnie po to daje się ten tekst do sprawdzenia fachowcom, i to niejednemu przecież, żeby „świeżym okiem” takie rzeczy wyłapali. A tu nie wyłapali. Głównie w tomie pierwszym (
Spalić wiedźmę (
Kubasiewicz Magdalena)
) – nie tylko literówek, m.in. w nazwach miejsc („Anveburg” [13] i Avenburg [59 i nast.] i niedoskonałości interpunkcji (np. braku zaznaczenia tytułu książki kursywą lub cudzysłowem) – ale też na przykład tego, że imię poprzednika Sary na urzędzie raz brzmi Jeremi [58], a innym razem Jeremiasz [147]; to zresztą pół biedy, bo to formy oboczne, gorzej, że on również w 2 różnych miejscach ma różne nazwiska: raz Lachowicz [58], a raz Warchocki [117]. Taki sam problem jest z nazwiskiem Kaliny Czerwonej Iskry: raz Krukowiecka [154], raz Sapieha [183]. Park Łukomskiego nazwano na cześć dziadka Juliana – tylko jak ten dziadek miał na imię, skoro w jednej scenie z przeszłości „brakowało pomnika Stanisława Łukomskiego” który „pojawił się wraz z nazwą”[228], potem zaś jako patrona parku wymienia się „Augusta Stefana Łukomskiego” [240]? W tomie drugim (
Wiedźma Jego Królewskiej Mości (
Kubasiewicz Magdalena)
) już tylko stryjeczny pradziadek Juliana, straszący w zamku, najpierw jest Albertem [50-51 II], a potem Aleksandrem [61 i nast. II].
Mimo tych usterek całość na tyle mi się podobała, że bez wahania sięgnęłabym po ciąg dalszy, gdyby był. Nie ma. Jest inna seria, także o współczesnej czarownicy, choć już w innych realiach… więc może kiedyś?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.