Miałam nawet nie przechodzić koło biblioteki, póki nie pooddaję przynajmniej połowy książek pożyczonych od indywidualnych osób i zalegających na półce nie tylko miesiącami, ale już i latami. Miałam. Ale z pewnego (dość abstrakcyjnego zresztą i też związanego z osobistym życiem czytelniczym) powodu potrzebowałam jednego określonego tytułu. A skoro już się idzie do tej biblioteki, to bez sensu brać tylko jedną książkę, jeszcze do tego cieniutką, może niech już będą choć dwie – nieprawdaż? Drugą dobrać żaden problem, zwłaszcza, kiedy się ma w schowku coś koło setki pozycji, w tym kilkanaście z literatury młodzieżowej, którą się czytało albo powinno było przeczytać jakieś… hm… pół wieku temu. Jako pierwsza – bo dodana dopiero niedawno, dzięki temu, że wspominał o niej ktoś na blogu czy może w dyskusji na forum – wpadła mi w oczy
Przez ciebie, Drabie! (
Chądzyńska Zofia)
. Czytałam. Miałam własną, która – zapewne komuś pożyczona – przepadła w odmętach dziejów. Zapamiętałam białą obwolutę z portretem Draba, olbrzymiego psiska rasy dog niemiecki, z czerwonym serduszkiem i zielonym tytułem, i… niewiele więcej, poza bardzo pozytywnym wrażeniem emocjonalnym. Wstyd nie przypominać sobie szczegółów treści książki, którą się kiedyś tak dobrze odebrało. Rozwiązanie było jedno: wypożyczyć. Po czym, kładąc się do łóżka stosunkowo wcześnie, ale potwornie już śpiąca (jak zawsze po pobudce o 4 rano), pomyślałam, że tak na chwilę sobie do tego Draba zajrzę. Kilka stroniczek tylko. Kto zgadnie, czym się skończyło? Tak, dokładnie tym, czyli czytaniem do oporu. Na szczęście moja umiejętność ogarniania wzrokiem całych akapitów sprawiła, że udało mi się iść spać przed północą. A wrażenia?
Takie, jakich należało się spodziewać. Najpierw trochę o treści. Akcja toczy się w czasie rzeczywistym, czyli w tym samym roku 1969, w którym książka została napisana i wydana (nie ma o tym mowy bezpośrednio, ale szczegóły chronologiczne podane są tak precyzyjnie, że bez trudu da się zorientować), na niedużym obszarze Warszawy na granicy Śródmieścia i Ujazdowa. Z Drabem mieszka troje ludzi: Tadeusz (po czterdziestce, niby głowa rodziny, ale praktycznie nieobecny – pracuje w Płocku, pewnie w rafinerii, i przyjeżdża tylko na weekendy, co przy ówczesnych pracujących sobotach oznacza, że jest w domu od soboty późnym popołudniem do poniedziałku o świcie), Alicja (jego druga żona, lat 26; pracuje „na pół etatu w radio, raz rano, a raz po południu”[14]) i Dzidzia (córka z pierwszego małżeństwa, lat 13 z kawałkiem). „Od jak straszliwego imienia jest zdrobnieniem to »Dzidzia«”, które zresztą właścicielka także uważa za „ohydne, staroświeckie imię” [18], właściwie nie ma znaczenia, ale ponieważ w czytatce mogę sobie snuć dygresje, ile dusza zapragnie, to posnuję. Otóż w tym miejscu przypomniałam sobie, jak za pierwszym razem niecierpliwie czekałam na odkrycie, któreż to imię bohaterka uważa za tak straszliwe. Do tamtej pory spotkałam się z Dzidzią/Dzidką jako zdrobnieniem od Zdzisławy, Jadwigi, Lidii i Edwardy, a dowiedziawszy się, że to nie żadne z nich, tylko Wacława, zupełnie nie umiałam pojąć, jak można było w ogóle tak je zdrobnić, skoro nie ma w nim litery „d” (jak widać, już wówczas interesowały mnie kwestie lingwistyczne), natomiast kwestia straszliwości… no, cóż, gusta są różne, mnie bardziej pasował punkt widzenia niedoszłej przyjaciółki Dzidzi, Bronki, która „naprawdę nazywała się Bożena, ale chciała jakoś inaczej, bo Bożen było w klasie sześć, i zmieniła tak śmiesznie, staromodnie”[19].
Wracając jednak do Dzidzi, z której punktu widzenia opowiadana jest cała historia (jest też kilka scenek pisanych jakby z perspektywy Draba, jednak ewidentnie osią fabuły są poczynania i przemyślenia jego nastoletniej przyjaciółki), to prezentuje ona dość typowe dla swego wieku rozchwianie emocjonalne. Nie bez racji jej najlepszy kumpel Pętal (to oczywiście przezwisko) stwierdza: „Ależ ty jesteś egzaltowana”[53] – bo „dla Dzidzi wszystko rzeczywiście było »cudowne« albo »potworne«”[53], a główny element przyjaźni to według niej „kochać się na zawsze”[19]. Więc wykluczone, żeby przyjaciółką stała się macocha, choć nie konkuruje ze wspomnieniem o matce (bo tej Dzidzia praktycznie nie pamięta – w chwili jej śmierci miała cztery lata) i „ma raptem o trzynaście lat więcej”[13] – ale jak tu mówić o cieplejszych uczuciach, skoro „Alicja została Dzidzi narzucona, a wobec tego nie zostanie zaaprobowana”[14]. Robienie Alicji na przekór, przygadywanie, ignorowanie jej prób nawiązania kontaktu powoli wchodzi Dzidzi w nawyk. Atmosfera w domu robi się cokolwiek gęsta; ojciec w rzadkich chwilach obecności niczego nie zauważa, Alicja się nie skarży, a potem znów zostają same i znów trafia się jakiś pretekst do stanięcia okoniem… A tak by się dziewczynie przydał ktoś, kto by jej pomógł uporządkować poplątane emocje, wyjaśnił, dlaczego „jeszcze mówi jak dziecko, a już czuje jak dorosła”[159]! W środowisku rówieśników nie bardzo ma na kogo liczyć, bo po pierwsze, wszyscy są równie niedojrzali i pogubieni (ten biedny Pętal, który Dzidce wytyka egzaltację, każe pierwszej dziewczynie, w której się mocniej zadurzył, przysięgać, że zostanie jego żoną, zakazuje jej się malować i zabrania zostać modelką!), a po drugie, wszystkie próby zawarcia przyjaźni do grobowej deski okazują się posunięciami chybionymi. No i zostaje tylko Drab, wierny Drab, który ją kocha całym swoim kilkudziesięciokilogramowym jestestwem, „i to niezależnie od żadnych dobrótek, od żadnych kości”[102]. Ale raz, tylko jeden raz, Dzidzia przedkłada swój własny interes nad opiekę nad nim, i nagle pies znika… Można się domyślać, że to wydarzenie będzie początkiem jakiegoś przełomu – tylko w którą stronę?
Zanim się dowiedziałam, spłakałam się jak bóbr. Tak samo, jak kilkadziesiąt lat wcześniej. Powieść, która potrafi tak człowieka poruszyć i której efekt okazuje się stały w czasie, już przez samo to zasługuje na docenienie. A jeszcze są świetnie naszkicowane postacie: Dzidzia, przede wszystkim, ale także i Alicja, i pozostające na drugim planie kandydatki na przyjaciółki głównej bohaterki – Majka, Bronka i Teresa. Jest ta staranność językowa, właściwa większości pisarzy wykształconych w latach międzywojennych, z doskonałą stylizacją dialogów, zdradzającą znajomość sposobu wypowiadania się ówczesnej młodzieży; ani przez moment nie miałam poczucia, że jest w tych rozmowach coś nienaturalnego, coś nieadekwatnie dojrzałego. Są nieliczne wprawdzie, ale wiernie oddane realia – tapirowana fryzura matki na zdjęciu zrobionym pod koniec lat 50; cena torcika wedlowskiego, bukiecika kwiatów i… zagranicznego lakieru do paznokci podbieranego matce przez Teresę (a kupowanego pewnie w komisie); nauczycielka zabraniająca uczennicom chodzić do szkoły w spodniach (!). Takie to wszystko jest dobre, że wybaczam autorce nawet niekonsekwencję fabularną: Pętal, sportowiec, któremu przeszkadza, że paląca Teresa śmierdzi dymem, nagle stwierdza, że „zdałaby się fajka”[211]? (pomijam już totalnie niepedagogiczne zachowanie Alicji, która częstuje czternastolatka papierosem!).
Tej podróży lekturowym wehikułem czasu zdecydowanie nie żałuję!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.