Dodany: 15.03.2023 16:09|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

MORSKIE OPOWIEŚCI - konkurs nr 266


Przedstawiam konkurs numer 266, który przygotowałem i poprowadzę ja.

LITERACKI PRZEWODNIK PO MORSKICH OPOWIEŚCIACH

Tym razem temat przewodni konkursu nie jest jasno określony. Szanta „Morskie opowieści” jest bardziej pretekstem do fragmentów niż ich tematem. Do każdej zwrotki i powtarzającego się refrenu wyszukałem fragment luźno związany z treścią. Większość jest w klimacie pijacko-morskim, czasem to tylko opowieści i pieśni przy alkoholu.
Szanta jest niby tłumaczeniem angielskiej „The Drunken Sailor” i śpiewana na taka samą melodię, ale tekst jest na tyle różny od oryginału, że w Polsce funkcjonuje jako osobna pieśń równolegle do dosłownego tłumaczenia „Co zrobimy z pijanym żeglarzem”. W pierwszej wersji autorstwa Jana Kasprowego było osiem zwrotek, za mniej więcej kanoniczne uznaje się trzynaście. W obiegu krąży jeszcze wiele innych zwrotek, często powstałych na obozach żeglarskich i rejsach, i nawiązujących do lokalnych wydarzeń i postaci. Większość z tych zwrotek nie nadaje się do przytoczenia w towarzystwie.

Fragmentów jest 27, za każdy można dostać 2 punkty, po jednym za autora i tytuł, więc do zgarnięcia są 54 punkty.
Imiona, miejsca i nazwy po których zbyt łatwo można by wyszukać tytuł są skrócone do pierwszych liter lub zastąpione przez X.
Przy pierwszej odpowiedzi postaram się każdemu podać, które z konkursowych tytułów i autorów ma w swoich ocenach. Jeśli ktoś nie chce takiej pomocy, to proszę o zaznaczenie tego w pierwszej wiadomości.

Odpowiedzi przysyłajcie przez biblioNETkowe prywatne wiadomości do niedzieli 26 marca do godziny 23:00.

Kielichy w dłoń i do dzieła!

1.
Kiedy rum zaszumi w głowie,
Cały świat nabiera treści,
Wtedy chętnie słucha człowiek
Morskich opowieści.


Przyszło mu jednak na myśl, że i on musi wypisać się z samego rana. W środku dnia zupełnie mu nie pasowało: nigdzie człowiek nie zdąży.
A wypisać mieli go jutro.
Wstawał pogodny słoneczny dzień. Wszystko szybko nagrzewało się i parowało. Mieszkańcy [U.-T.] przekopują już pewnie ogrody, oczyszczają aryki.
Spacerował i marzył. Jakie to szczęście: w srogi mróz wyjeżdżał umierać, a teraz wróci w środku wiosny i będzie mógł założyć ogródek. To wielka radość: zakopywać coś w ziemi, a potem obserwować, jak z niej wyrasta.
(...)
Na każdym skrzyżowaniu przystawał i zastanawiał się: dokąd teraz? Nikogo jednak nie pytał i szedł na los szczęścia.
Tak natknął się na winiarnię – nie sklep monopolowy, a właśnie winiarnię, pełną beczek wina. W mrocznym, nieco wilgotnym wnętrzu unosił się osobliwy cierpki zapach. Jakaś stara tawerna! Wino nalewano do szklanek prosto z beczek. Szklanka najtańszego kosztowała dwa ruble. Po szaszłyku była to zupełna taniocha! I [K.] wyciągnął z przepastnej kieszeni kolejną trzyrublówkę.
Wino niezbyt mu smakowało, ale prawie natychmiast zaszumiało w osłabionej głowie. A kiedy wyszedł z winiarni, życie wydało mu się jeszcze piękniejsze, choć i tak od samego rana hojnie obsypywało go swymi darami.
Nic nie mogło zepsuć mu nastroju. Przecież doświadczył już, zaznał całego zła, jakie mogło przynieść to życie – reszta musiała być lepsza!
Jeszcze wielu radości spodziewał się dzisiaj!
Szkoda, że nie widać następnej winiarni – można by wypić drugą szklankę.
Nie natrafił jednak na następną winiarnię.


2.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Przyjemniejszej gospody niż ta nie znalazłoby się w całym hrabstwie [N.]. Żadnej nie otaczały takie piękne drzewa ani nie oplatał tak gęsto wonny powój; w żadnej nie było tak dobrego piwa ani tak musującego miodu; a w zimie, kiedy wył północny wiatr i zamieć hulała wśród żywopłotów, nigdzie nie znalazło się tak buzującego ognia na kominie jak w „Błękitnym Dziku”. O takiej porze nieraz zbierała się zacna kompania szlachty czy kmieci, zasiadali przy trzaskającym ogniu, dogadując sobie wesoło, kiedy pieczone jabłuszka bulgotały w garncach piwa na kominie. [X] i jego banda świetnie znali tę oberżę, bo tam właśnie zbierali się gromadnie, z [M. J.], [W. S.] albo młodym [D. z D.], kiedy cały las tonął w śniegu. Co do oberżysty, ten umiał trzymać język za zębami, bo wiedział aż za dobrze, z czego chleb je, gdyż [X] i jego banda byli najlepszymi klientami, nie pili na kredyt, tylko płacili zawsze żywą gotówką. Toteż kiedy [X] i [K.] weszli do gospody i zawołali głośno o dwa garnce piwa, nikt by nie poznał po oberżyście, że kiedykolwiek widział rozbójnika na oczy.
– Poczekaj tu chwilkę – zwrócił się [X] do [K.] – pójdę dopilnować, żeby nasz gospodarz utoczył nam piwa z właściwej beczki, bo ma przednią październikówkę, dobrze wiem, i to warzoną przez samego [W. z T.].
To rzekłszy poszedł do komory i szepnął oberżyście, żeby zaprawił piwo flamandzką gorzałką. Tamten to zrobił i przyniósł im dwa garnce.
– Jak Boga kocham – odezwał się [K.] pociągnąwszy sobie setnie – ten ci [W. z T.]... piękne saskie imię, żebyście wiedzieli... warzy takie piwo, jakiego jeszcze nigdy nie miał w ustach sam [W. M.].
– Pij, człeku, pij – wołał [X], sam ledwie maczając usta. – Hej, gospodarzu, przynieście mojemu przyjacielowi jeszcze garniec tego samego. Czekamy na śpiewkę, wesoły druhu.
– A zaśpiewam ci, miły bracie, zaśpiewam – rzekł [K.] – odkąd żyję, nie kosztowałem takiego piwa. Jak Bozię kocham, jeszcze mi szumi w głowie! Przybliżcie się, pani gospodyni, jeśli chcecie posłuchać, a i ty też, dzieweczko miła, bo najlepiej mi się śpiewa, jak tylko spojrzą na mnie śliczne oczęta.
Zaintonował starą balladę z czasów dobrego króla Artura, zwaną „Ślub sir Gawaine'a”, a kiedy śpiewał, wszyscy słuchali tej wspaniałej opowieści o szlachetnym rycerzu i jego poświęceniu dla monarchy. Ale zanim doszedł do ostatniej zwrotki, w głowie mu zaszumiało i język zaczął mu się plątać od gorzałki zmieszanej z piwem. Bełkotał, mamrotał, głowa zaczęła mu się kiwać, aż zasnął tak twardo, jakby miał się nigdy nie obudzić.
Wtedy [X] zaśmiał się gromko i zwinnymi palcami wysupłał szybko z sakwy [K.] nakaz aresztowania.
– Sprytnyś bo sprytny, [K.] – mruknął przy tym – ale nie tak sprytny jak ten przebiegły zbój, [X].


3.
Łajba to jest morski statek,
Sztorm to wiatr, co dmucha z gestem,
Cierpi kraj na niedostatek
Morskich opowieści.


Z zasłony ołowianych chmur
Ulewa spadła nagle.
Rzucało nami w górę, w dół,
I fala zmyła żagle.

A bosman tylko zapiął płaszcz
I zaklął: „Ech, do czorta!”
Nie daję łajbie żadnych szans


4.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


[M.] podszedł bliżej i z odrazą zmarszczył nos.
– Cuchnie. Śmierdzi. Źre. Jak wszyscy Portugizu. Kąpu. To czysty dom.
– Wykąpię się, kiedy zechcę, a poza tym ja nie cuchnę! – zawrzał gniewem [B.]. – Każdy wie, że kąpiele są niebezpieczne. Chcesz, żebym dostał fluksa? Myślisz, że Pan Bóg odebrał mi rozum? Zabieraj się stąd do diabła i daj mi spać!
– Kąpu! – polecił [M.], oburzony jawnym gniewem barbarzyńcy, co było szczytem złego wychowania
(...)Po krótkiej chwili zjawili się trzej Japończycy wraz z trzema kobietami. [M.]wyjaśnił im krótko, w czym rzecz, a potem rzekł stanowczo do [B.]:
– Kąpu. Proszę.
– Precz!
[M.]wszedł sam do pokoju. [B.] wyciągnął rękę, nie chcąc mu zrobić krzywdy, a jedynie odepchnąć. I nagle krzyknął z bólu. [M.]uderzył go w łokieć tak, że odebrał mu władzę w ręce, która natychmiast zwisła mu bezwładnie. Rozwścieczony, zaatakował Japończyka. Ale izba zawirowała mu przed oczami, a potem upadł na twarz, poczuł w plecach jeszcze jedno obezwładniające ukłucie bólu i nie mógł się poruszyć.
– O mój Boże...
(...)
Pomógł pozostałym przenieść ciągle jeszcze oszołomionego [B.] przez dom, przez ogród pod zadaszonym chodnikiem, z którego był bardzo dumny, i wnieść go do łaźni. Kobiety podążyły za nimi.
Okazało się to jednym z największych przeżyć w jego życiu. Wiedział, że będzie opowiadał tę historię wciąż od nowa swoim niedowierzającym znajomkom przy beczułce gorącego sake, narodowego japońskiego wina, wioskowej starszyźnie, rybakom, wieśniakom i swoim dzieciom, które również nie od razu mu uwierzą. One zaś z kolei uraczą tą opowieścią swoje dzieci i tak imię rybaka [M.] będzie żyć po wsze czasy w wiosce Anjiru, leżącej w prowincji Izu na południowo-wschodnim wybrzeżu głównej japońskiej wyspy Honsiu. A wszystko dzięki temu, że on, [M.] rybak, miał szczęście być naczelnikiem wsi w pierwszym roku po śmierci taikō, i dlatego przez pewien czas był odpowiedzialny za przywódcę dziwnych barbarzyńców, którzy przypłynęli ze wschodniego morza.


5.
Pływał raz marynarz, który
Żywił się wyłącznie pieprzem,
Sypał pieprz do konfitury
I do zupy mlecznej.


– Wezwij następnego świadka – rzekł Król.
Następnym świadkiem była Kucharka Księżny. Niosła ona w ręku pudełko z pieprzem. [A.] poznała ją natychmiast po tym, że publiczność siedząca przy drzwiach zaczęła gwałtownie kichać.
– Złóż zeznanie – rzekł Król.
– Nie chcę – odparła Kucharka.
Król popatrzał z niepokojem na [B. K.], który powiedział cicho:
– Wasza Królewska Mość musi wziąć tego świadka w krzyżowy ogień pytań.
– Jeśli trzeba, to trudno – rzekł Król ze smętną miną. Następnie skrzyżował ręce na piersiach, zmarszczył czoło tak, że nie było mu niemal widać oczu, i spytał ponurym głosem: – Z czego na ogół robi się ciastka?
– Przeważnie z pieprzu – odparła Kucharka.
– Z syropu – rozległ się senny głosik tuż za Kucharką.
– Aresztujcie tego [S.]! – wrzasnęła Królowa. – Zetnijcie łeb temu [S.]! Wyrzućcie tego [S.] za drzwi! Uszczypnijcie go! Precz z jego bokobrodami!
Przez kilka minut panowało zamieszanie. Nim wyrzucono [S.] za drzwi i przystąpiono do dalszego przesłuchiwania świadków, Kucharka znikła jak kamfora.


6.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


– Od czego zaczniemy? – spytał nas Dubin.
– Wiadomo od czego – powiedział lejtnant Sinicyn. – Od wódki zaczniemy, wódką i zakończymy.
– A może z początku herbaty chcecie?
– Herbata nie wódka: dużo nie wypijesz.
No i dawaj my chlać... Znalazła się gitara. Dubin niczego sobie gra, głośno. Więc my chórem „Moskwę” machnęli. Głos, wiadomo, każdy z nas ma i śpiewa z całych sił, to aż okna się trzęsły i szklanki dzwoniły. Niech burżuazja słyszy i zna, że Czerwona Armia się bawi!
W kącie pokoju pianino stało. Ale grać nie umieliśmy na tym faszystowskim instrumencie. Jednak – kiedy wypiliśmy więcej – to Sinicyn spróbował. I nawet bardzo dobrze wyszło. Więc Dubin na gitarze rżnie, my z całych sił „Jeśli zawtra wojna” śpiewamy, a Sinicyn pianino obu rękami po zębach chlaszcze. I tak ładnie nam szło, że my tym sposobem do północy się bawili.
Potem Dubin uroczyście powiedział:
– Drodzy towarzysze! Zaraz będzie Nowy Rok. Zaczniemy go specjalną zakąską do wódki. Jest to najlepsze na świecie burżujskie jedzenie!
Poszedł on do szafki i wyjął dużą papierową torbę. Przyniósł ją i wyrzucił zawartość na stół. Było to coś podobnego do strąków dużego bobu, albo do małych ogórków.
– Co to jest? – spytałem.
– Banany – powiedział Dubin. – Nasze chłopaki z NKWD tu u pewnego burżuja, który miał dawniej owocarnię, rewizję robili i dużo tego specjału znaleźli. Więc i mnie trochę dali.
– Dawać tu banany! – krzyczy Jegorow. – Dość burżujom tym się obżerać. Teraz nasza kolej!
No, nic. Dubin banany porządnie w umywalce wymył i kilka z nich plasterkami na talerzu pokrajał, potem, oczywiście, odpowiednio posolił i każdemu wódki nalał.
– Zdrowie piechoty! – powiedział.
Wypiliśmy i bananami zagryzamy. Ale, cholera go wie, jakoś niesmaczne było. Ja nawet wypluć chciałem. A Sinicyn wówczas powiedział:
– Do tych bananów trzeba octu i tak samo pieprzu.
Pieprz był, ale po ocet Dubin do gospodyni poszedł pożyczyć. Zaprawialiśmy banany octem, no i, rzecz jasna, pieprzem. I zupełnie inny smak wyszedł. Ale wszystko jedno nie podobały mi się. Wolę kiszone ogórki, a nawet cebulę. Ale nic, pod wódkę to nawet i banany pójdą. Tylko to było najgorsze, że kapitan Jegorow, nieco za wcześnie, chorować zaczął.


7.
Był na „Lwowie” młodszy majtek,
Czort, Rasputin, bestia taka,
Że sam kręcił kabestanem
I to bez handszpaka.


Na komisji lekarskiej w Szkole Morskiej w Tczewie zostałem odrzucony przez starego lekarza okrętowego Wilkansa. Orzeczenie brzmiało: „Nie nadaje się do służby morskiej z powodu skłonności do reumatyzmu”.
Wróciłem do domu złamany na duchu i poświęciłem się prawu. Ale nawet po roku studiów na uniwersytecie olbrzymi marynarz wspinający się po linie na rufę żaglowca nie dawał mi spokoju. Przełamując opory w postaci innej komisji lekarskiej dostałem się wreszcie na wymarzony i jedyny wówczas żaglowiec szkolny „Lwów”. Pojechałem do Gdańska. Ujrzałem rufę – taką samą jak na obrazku; taką samą linę z węzłami – nazywano ją tutaj szkentel. Maszty, reje, żagle... Miałem teraz sześć stóp wzrostu, podobnie jak Orzeł Śnieżnych Wierchów. Ale czy tyle samo siły?
Poranek pierwszego dnia na żaglowcu zeszedł na zaopatrywaniu się w rzeczy osobistego użytku, w które statek wyposażał kandydatów i uczniów, na instalowaniu się w szafkach, na rozpakowywaniu worków marynarskich i uzbrajaniu hamaków.
Po śniadaniu – zbiórka do robót. Przydzielono mnie do pomocy uczniowi zatrudnionemu przy zaciąganiu lin na podniebny bombram. Chodziło o wypróbowanie, w jaki sposób zareaguję i jak będę się poruszał na czterdziestometrowej wysokości. Ponieważ byłem przyzwyczajony do wielogodzinnych ćwiczeń na trapezie, kółkach i drążku, wysokość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Znacznie większe wywarł bezlik skomplikowanych i zupełnie obcych nazw takielunku, które usłyszałem przy tej okazji.
Po obiedzie – znów zbiórka do robót. Wyznaczono mnie tym razem do obsługi kabestanu, przy pomocy którego miano podnosić spuszczone na okres zimowy bramstengi i reje. Zmieniony w konia wprzęgniętego do kieratu pchałem z całej siły jeden z długich drągów włożonych w głowicę kabestanu. Drągi nazywano tu po polsku... handszpakami.
Koledzy, chcąc wypróbować moją siłę, pchali coraz słabiej, zostawiając cały ciężar dla mnie. Skutek był natychmiastowy: handszpak – wykonany ze specjalnego, twardego drewna – prysł jak zapałka! Wywołało to szalony entuzjazm. Czegoś podobnego jeszcze nie widziano. Następne handszpaki pękały szybko jeden po drugim. „Duma rozpierała pierś Tenangi”. Szykowałem się właśnie do połamania pozostałych jeszcze czterech zapasowych handszpaków, gdy nadszedł pierwszy oficer. Zamiast cieszyć się razem z nami, wpadł w istny szał.


8.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Dał sobie postawić jeszcze jedno piwo. Wziął głęboki łyk.
– Oczywiście, że miałem osobistego alchemika.
– Miałeś co?!
Robił się lekkomyślny i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Buńczuczność i najlepsze piwo browaru „Hali & Woodehouse” stanowiły mieszankę, której należało się strzec; niestety, jednym z jej pierwszych efektów jest zanik ostrożności, a moment, w którym [A.] powinien przestać gadać i cokolwiek wyjaśniać, stał się momentem, w którym puścił wodze wyobraźni.
– Oczywiście – upierał się ze szczęśliwym uśmiechem i szklanymi oczami. – Dlatego tyle schudłem.
– Że co? – spytano chórem.
– Oczywiście – powtórzył [A.]. – Kalifornijczycy odkryli na nowo alchemię. Oczywiście. – Ponownie się uśmiechnął. – Z tym, że w znacznie przydatniejszej formie niż ta, w jakiej... – zamyślił się czekając, aż w głowie zbierze mu się nieco więcej gramatyki – ...w jakiej praktykowano alchemię w czasach antycznych. Czy raczej... poniesiono klęskę. Nic im się nie udało, nie? Nostradamusowi i całej reszcie. Nie rozgryźli sprawy...
– Nostradamusowi? – spytał ktoś z audytorium.
– Nie wiedziałem, że był alchemikiem – dodał ktoś inny.
– Zdawało mi się – dodał ktoś trzeci – że był astrologiem.
– Został astrologiem – wyjaśnił [A.], którego poszczególne części zaczynały się dezintegrować i rozpływać – ponieważ był kiepskim alchemikiem. Powinieneś o tym wiedzieć.
Wziął kolejny głęboki łyk. Przez osiem lat nie miał w ustach piwa. Teraz się nim napełniał, napełniał, napełniał.
– Co wspólnego ma alchemia z chudnięciem? – spytała nieduża frakcja słuchaczy.
– Cieszę się, że zadaliście to pytanie. Bardzo się cieszę. Już mówię, jaki istnieje związek między... – zrobił przerwę – ...między jednym a drugim. Alchemią a chudnięciem. Już wyjaśniam. – Zawahał się i układał myśli. Przypominał tankowiec, próbujący zawrócić na kanale La Manche. – Odkryto, jak przerobić zbędny tłuszcz na złoto – powiedział z nagłą konsekwencją.
– Żartujesz.
– Oczywiście – potwierdził, zaraz jednak się poprawił, mówiąc: – Nie, to fakty. – Zaczął się obracać ku wątpiącej części publiczności, a ponieważ wszyscy wątpili, nieco potrwało, nim obrócił się całkowicie. – Byliście kiedyś w Kalifornii? – spytał. – Macie zielone pojęcie, co oni tam wyprawiają?!
Trzy osoby z audytorium odparły, że były w Kalifornii, a [A.] gada bzdury.
– Niczego nie widzieliście! – upierał się. – Oczywiście! – dodał, ponieważ ktoś zaoferował się postawić jeszcze jedną kolejkę. – Dowód... – wybełkotał, wskazując palcem na siebie i mijając swój tułów przynajmniej o pięć centymetrów – ...stoi przed wami. Czternaście godzin w transie! W zbiorniku z cieczą! W transie. W zbiorniku. Wydaje mi się... że już to mówiłem...
Czekał cierpliwie, aż rozniesiono kolejkę. W tym czasie wymyślił następny kawałek opowieści, który miał traktować o tym, że zbiornik z cieczą należy ustawić na linii łączącej Gwiazdę Polarną z punktem położonym dokładnie między Marsem a Wenus, i właśnie zamierzał podjąć próbę opowiedzenia tego, kiedy uznał, że powinien dać sobie spokój.


9.
Jak pod Helem raz dmuchnęło,
Żagle zdarła moc nadludzka,
Patrzę – w koję mi przywiało
Fajną babkę z Pucka.


– Jak tu przytulnie – szepnęła [B.], sadowiąc się na koi.
Twarz i włosy miała mokre. Mnie także woda skapywała z włosów na nos, a z nosa na skrzynkę mieczową jachtu.
– Czy zrobić dla pani kolację? – zapytałem.
– Nie jestem głodna. Chce mi się tylko spać.
– A jutro znowu wymknie się pani bez pożegnania – zakpiłem. Sięgnęła do swego worka, wyjęła z niego ręcznik, zaczęła się wycierać. Długo nie otrzymywałem od niej odpowiedzi. Jakby namyślała się nad każdym słowem, które ma wypowiedzieć.
– Powiem krótko – odezwała się wreszcie – nie chciałabym pana okłamywać, a prawdy powiedzieć nie mogę. Czy wystarczy panu, jeśli stwierdzę, że potem bardzo żałowałam swego zachowania? Czy uwierzy mi pan, jeśli dodam, że teraz jestem zupełnie inna i że nie mam nic wspólnego z tą dziewczyną, która weszła w Iławie na pokład pańskiego jachtu? Tym razem nie odejdę bez pożegnania.(...)
– Czy to było wyzwanie? Zaproszenie do walki?
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Poproszono mnie, abym ją panu podrzuciła, i zrobiłam to. Ten ktoś powiedział, że pan domyśli się, o co chodzi.(...)
Deszcz bębnił głośno po dachu kabiny, chwilami zagłuszając nasze słowa.
– Pozostał pan sam – stwierdziła [B.].
– Niezupełnie – mruknąłem. – Przecież jestem z panią...
Zbliżała się pierwsza w nocy. Zgasiłem latarkę u sufitu, rozesłałem swój śpiwór na koi i wsunąłem się w niego. Nie zamierzałem spać w zalewanym przez strugi deszczu kokpicie. Dla [B.] pozostała druga koja, oddzielona od mojej skrzynią mieczową.
Głośno pluskała woda wokół jachtu. W taką noc cudownie śpi się w zacisznej kabinie, przy szmerze kropel deszczu.
– Dobranoc panu – usłyszałem głos [B.].
– Przyjemnych snów – odpowiedziałem.
I natychmiast zasnąłem. Było mi obojętne, czy – obudziwszy się rano – zastanę tę dziewczynę w kabinie „Krasuli”. Może byłoby nawet lepiej, aby ulotniła się, jak wówczas w Iławie, skoro nie chciała mi wyznać prawdy o sobie i [x.].

10.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Podniósłszy pełną szklankę, zwrócił się do naszej wystrojonej współbiesiadniczki:
– Ja, moja droga, stara – że tak powiem – towarzyszko broni, wypiję tę szklankę za twoje zdrowie. Widziałem w życiu niemało rzeźb na dziobach żaglowców, miały jaskrawo wymalowane policzki i usta. Pruły swymi piersiami fale wszystkich mórz, zwiedziły wszystkie porty. A kiedy już przegnił pokład statku, do końca życia na lądzie podpierają ścianę jakiejś portowej tawerny, gdzie żeglarze wstępują na wino. Droga [B.], gdy podjadłszy i popiwszy dobrze, spoglądam dzisiejszego wieczoru na ciebie, bielmo spada mi z oczu i widzę, że jesteś rzeźbą z dzioba wielkiego statku, a ja – twym ostatnim progiem, moja ty kokoszko, tawerną, do której wstępują na wino żeglarze. Chodź, oprzyj się o mnie, zwiń swoje żagle. Piję pełną szklanką twoje zdrowie, syreno!
Wzruszona pani [H.] rozpłakała się w ramionach [Z.], a on szepnął mi ukradkiem do ucha:
– Zobaczysz, przez to piękne przemówienie, jakie wygłosiłem, napytam sobie biedy. Ta dziewka nie puści mnie stąd dzisiaj. Ale cóż chcesz? Żal mi ich, tych biedaczek... Tak, tak... Lituję się nad nimi. – Chrystus się narodził! – zawołał głośno do swej syreny. – Nasze zdrowie! – i wziąwszy się pod ręce wychylili jednym haustem wino, a potem spojrzeli na siebie z zachwytem.


11.
Niech drżą gitary struny,
Niech wiatr grzywacze pieści,
Gdy płyniemy pod banderą
Morskich opowieści.


– Za dodatkową opłatą nasz statkowy trubadur umili wam rejs śpiewając przebój.
„Bum tralala chlapie fala! Po głębinie statek płynie… 🎶🎵”

Mijały godziny.
„Po głębinie statek płynie, bum tralala chlapie fala! 🎶🎵”

– Kiedy on przestanie?
– Kapitanie, już nie chcemy przeboju!
– Wyłączyć go!

– Za dodatkową opłatą nasz statkowy trubadur umili wam rejs nie śpiewając już przeboju.


12.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Na rożnach piekły się barany i świniaki, tłuszcz skwierczał na węglach. Służący kroili grube plastry soczystego mięsa. Na półmiskach piętrzyły się góry pieczonych warzyw, beczki piwa i wina czekały na amatorów mocniejszych trunków. [H.] hucznie witało powrót bohaterów.(...)
Potem [J.] i [S.] wdrapali się na stół, stojący pośrodku sali. Ponieważ panował gwar, [J.] dał znak [I.], który wziął głęboki wdech i wrzasnął co sił w płucach:
– CISZA!
Cisza zapadła momentalnie. Wszystkie oczy zwróciły się na dwóch młodzieńców, stojących na stole – lekko przygarbionych, ponieważ sufit w Wielkiej Hali był dość niski.
– Wiele osób prosiło, byśmy opowiedzieli, co dokładnie wydarzyło się podczas naszej niezwykłej podróży – zaczął [S.]. Odpowiedziały mu zachęcające okrzyki. Uniósł rękę, znów prosząc o ciszę.
– Tak więc napisaliśmy sagę – powiedział [J.]. – Nosi ona tytuł „Saga o [H.] i drużynie [X]”.
– O, [G.], na pomoc – mruknął [H.].
– Chcemy ją usłyszeć! – krzyknął jakiś rozentuzjazmowany człowiek.
[J.] zwrócił na niego litościwe spojrzenie.
– Yhm… właśnie po to sterczymy na tym stole, gdybyś jeszcze się nie zorientował.
Z różnych stron dobiegły zachęcające okrzyki. [S.] uwielbiali dobrą zabawę. Kochali jedzenie i mocne trunki. Czasami lubili też komuś przyłożyć. Ale najbardziej ze wszystkiego na świecie kochali sagi. A im bardziej autor koloryzował, przechwalał się i bezwstydnie przekręcał fakty, tym lepiej.
– Dobra! – wrzasnął [S.] i wszyscy zamilkli. – Najpierw odśpiewamy refren. Potem możecie śpiewać go razem z nami. I niech ktoś mi poda lutnię czy harfę, coś w tym stylu.
Wręczono mu niewielką harfę. Uderzył w struny i zaczęli śpiewać – zresztą w tonacji zupełnie innej od tej, którą przed chwilą podał.
(...)
[H.] ze smutkiem potrząsnął głową.
– Na pazury [O.]! – powiedział.
[E.], który stał obok niego, zmarszczył brwi, wyraźnie zniesmaczony tym brakiem kulturalnej ogłady.
– Co z tobą? – zapytał. – Przecież są świetni.
A potem zaczął wymachiwać do rytmu swoim kuflem, przy okazji chlapiąc piwem na wszystkich w promieniu dwóch metrów.(...)
        A potem zatopili pirackich statków tuzin, o!
– Dwa! Dwa statki! A właściwie łodzie! – powiedział [H.], oburzony tymi strasznymi przechwałkami. Chór znów odśpiewał refren, a [E.] spojrzał z politowaniem na [H.].
– Pewnie gdybyś tam był, inaczej byś gadał – stwierdził.
[H.] rozłożył ramiona w geście bezsilnej rozpaczy.
– Byłem tam! To wcale tak nie wyglądało.
[E.] jednak nie odpowiedział, już słuchał następnej zwrotki.(...)
Tłum znów zaczął wiwatować. [H.] porzucił wszelkie próby protestów przeciwko fałszowaniu historii.
[E.] był zachwycony, jego kufel pusty, a stojący najbliżej biesiadnicy całkowicie przemoczeni.(...)
Kiedy [S.] i [J.] zeskoczyli ze stołu, wszyscy zaczęli cisnąć się dokoła, poklepywać ich po plecach i wychwalać wspaniałą twórczość. [E.] potrząsnął głową z rozanieloną miną.
– Oto prawdziwa poezja! – wykrzyknął. Potem zajrzał do kufla i zmarszczył brwi. – Kto wypił moje piwo?
– I poszedł po dolewkę.


13.
Od Falklandu-śmy płynęli,
Doskonale brała ryba,
Mogłeś wędką wtedy złapać
Nawet wieloryba.


Przez pewien czas w naszej podróży nie wydarzyło się nic godnego uwagi, lecz pewnego dnia nastąpiło zdarzenie, które dało nam poznać zadziwiającą zręczność [N. L.] i nauczyło nas, jakie można mieć do niego zaufanie.
Na otwartym morzu, naprzeciw Wysp Falklandzkich, okręt napotkał amerykańskich wielorybników, którzy nas zapewnili, że nic nie wiedzą o narwalu. Jeden z nich, kapitan okrętu „Monroe”, wiedząc, że [N. L.] znajduje się na pokładzie naszego statku, prosił go o pomoc w złowieniu wieloryba, którego spostrzeżono z daleka. Kapitan Farragut, pragnąc dać wielorybnikowi możliwość wykazania swej sprawności, pozwolił mu przejść na pokład „Monroe”. Przypadek tak dobrze posłużył naszemu Kanadyjczykowi, że zamiast w jednego wieloryba, wbił harpun w dwa – jednemu w samo serce, a drugiemu w bok, dopędziwszy go po kilku minutach pogoni. Doprawdy, jeśli nasz potwór dostanie się kiedyś w pobliże [N. L.], z pewnością nie ujdzie cało.


14.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


I piwa do wieczerzy
Nie zbraknie dla rycerzy.
Hej, gospodyni, żywo
Nieś chleb, mięsiwo, piwo,
Talerze, szklanki, nóż,
Prosimy siadać już!”

Rzekł rycerz [X]:
„Przemowa nader miła,
Ogromnie sobie cenię
Szlachetne zgromadzenie,
Chodź, Rochu! Oto Roch
Mój giermek, leń i śpioch”

„A my jesteśmy zuchy,
Wesołe pasibrzuchy.
Kochamy opowieści
O bohaterskiej treści.
Mów, [X], mów,
Słuchamy twoich słów!”

Za stół przybysze siedli,
Porządnie się najedli,
Roch aż językiem mlasnął,
Ze stołka spadł i zasnął,
A rycerz wziął się wpół
I swą opowieść snuł:
(…)
Znów rycerz łyknął piwa
I rzekł: „Przeróżnie bywa.
Słuchajcie, zuchy, bowiem
Historię wam opowiem,
Którą przez kilka lat
Rozbrzmiewał cały świat.
(…)
Tu trzeci zuch zawoła:
„Przygoda dziwna zgoła!
Lecz mów, rycerzu, dalej,
Do kufla piwa nalej
I opowiadaj znów,
Słuchamy twoich słów!”


15.
Rudy Joe, kiedy popił,
Robił bardzo głupie miny,
Albo skakał też do wody
I gonił rekiny.


Jak już wspominałem, zesłańców nie grzebie się w ziemi, tylko wrzuca ciało do morza pomiędzy wyspami Świętego Józefa a Królewską w miejscu, w którym aż roi się od rekinów. Trupa zawija się w worki po mące, a do nóg przywiązuje na sznurze ciężki kamień. Na dziobie łodzi leży prostokątna skrzynia do „wspólnego" użytku. Po przybyciu na wyznaczone miejsce sześciu wioślarzy-zesłańców wyjmuje wiosła z wody, kładąc je poziomo na wysokości burty. Jeden z więźniów podnosi skrzynię do góry, a drugi otwiera coś w rodzaju zasuwy. Wtedy ciało ześlizguje się prosto do wody. Jest rzeczą oczywistą i nie ulegającą wątpliwości, że rekiny natychmiast przecinają sznur. Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, żeby umarlak zdążył się zapaść głęboko pod wodę. Wypływa na powierzchnię, rekiny zaś zaczynają sobie nawzajem wyrywać ten smakowity dla nich kąsek. Według relacji tych, którzy to oglądali, widok pożeranego człowieka robi wrażenie. Kiedy rekinów jest dużo, podnoszą w górę całun wraz z zawartością i rwąc na strzępy worki odpływają z wielkimi kawałami ludzkiego ciała w pyskach.
Odbywa się to dokładnie tak, jak opisałem powyżej, ale jest i coś jeszcze, czego nie udało mi się sprawdzić. Wszyscy więźniowie bez wyjątku twierdzą, że rekiny przypływają w to właśnie miejsce na głos dzwonu rozlegającego się z wieży nad kaplicą, gdy ktoś umrze. Bywają podobno takie dni, że – kiedy się siedzi o godzinie szóstej po południu na końcu mola na Królewskiej – nie widać ani jednego rekina. Kiedy rozlega się dzwon nad kaplicą, w parę chwil później w miejscu tym pojawiają się całe stada czekające na trupa, bo niczym innym nie da się wyjaśnić faktu, że wszystkie rekiny przypływają o tej dokładnie godzinie w to właśnie miejsce. Miejmy nadzieję, że nie posłużę rekinom z Wyspy Królewskiej za przekąskę w opisanych powyżej okolicznościach. Gdyby mnie pożarły żywcem, podczas ucieczki, trudno – przynajmniej wiadomo by było, że próbowałem wydostać się na wolność. Ale po śmierci w celi w wyniku choroby – nie, to się nie może zdarzyć!
(…)
Pewnego dnia, kiedy wracam z kąpieli do katowni, rozlega się nagle rozpaczliwy krzyk jakiejś kobiety, a po nim dwa rewolwerowe wystrzały. „Na pomoc! Dziecko tonie!”, słyszę. Krzyki dochodzą z cementowego nadbrzeża opadającego skosem do wody, gdzie dobijają łodzie. „Rekiny!”, dochodzi mnie znowu czyjś krzyk i odgłos dwóch następnych rewolwerowych wystrzałów.
I podczas gdy wszyscy odwracają się w stronę, skąd dobiegają te wołania o pomoc i odgłos rewolwerowych wystrzałów, ja przepycham się bez zastanowienia do przodu, potrącając jakiegoś strażnika i biegnę w stroju Adama na nadbrzeże, gdzie widzę dwie wrzeszczące wniebogłosy kobiety, trzech strażników i dwóch Arabów.
– Skoczże no który do wody! – krzyczy jedna z kobiet. – Ona nie jest daleko! Ja nie umiem pływać, bo inaczej sama bym skoczyła. Co za banda tchórzy!
– A rekiny?! – odzywa się na to jeden ze strażników i znowu strzela do ryb.
Mała dziewczynka w błękitnej sukieneczce unosi się na falach prosto w kierunku miejsca, które służy zesłańcom za cmentarz, ale jest jeszcze od niego bardzo daleko. Strażnicy ciągle strzelają i chyba trafili parę rekinów, bo wokół małej aż się kłębi.
– Przestańcie strzelać! – krzyczę i rzucam się bez wahania do wody.
Podpływam szybko z prądem do małej, która dzięki sukience jest ciągle na powierzchni. Dziewczynka wierzga w wodzie nogami jak tylko potrafi najmocniej, żeby odstraszyć rekiny. Kiedy dzieli mnie już od niej zaledwie jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów, nadpływa z Wyspy Królewskiej łódź z ludźmi, którzy oglądali tę scenę z daleka. Wyławiają małą, zanim ja zdążyłem do niej podpłynąć, i wciągają do łodzi. Płaczę z wściekłości, zupełnie zapominając o rekinach. Na darmo ryzykowałem życie.
Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało, gdyż miesiąc później, jakby w nagrodę, doktor Germain Guibert uzyskuje dla mnie zwolnienie z odsiadywania reszty kary z powodów zdrowotnych.


16.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Galiota płynęła pod pełnymi żaglami w przeraźliwym trzeszczeniu lin, burty i składanego noża kapitana, który z żebra niedawnego wroga strugał sobie fujarkę. Czarny sztandar korsarzy, poplamiony tłuszczem baranim, głucho łopotał na wietrze. Sternik, zmęczony abordażem, spał snem sprawiedliwego, wplótłszy ręce i nogi w szprychy koła sterowego. Z przykrej gęby zwisał mu sinawy jęzor, a sternik chichotał przez sen, ponieważ igła busoli łechtała go w dolną wargę. Niedożywiony rekin, który od dziewięciu już godzin płynąc za statkiem nie mógł się doczekać trupa należnego mu na wieczerzę, puszczał przez nozdrza bańki, aż kormorany oraz (bardzo w tych okolicach nieliczne) pieczone przepiórki popuszczały w locie, podobne na tle zorzy wieczornej do wyżymaczek. Wtem pieśń luba z mostku spłynęła na fale; to kapitan wygrywał na wrażych piszczelach hymn piracki Wyklęty powstań ludu ziemi. Marynarze w tymże czasie oddawali się pijaństwu, iskali się, międlili len i wydobywali zza pazuchy obiekty ze wszech miar przerażające, a mianowicie broszury propagandowe. W ostatnim promieniu zachodzącego słońca dojrzał rekin biały kształt polatujący nad bałwanami. Rozdziawił paszczękę, zgryzł ową rzecz, połknął ją i jego żołądkiem zatargały torsje – oddał morzu, co był spożył. Spieniony ślad okrętu rozpłynął się, a na fali płynęły chybotliwie potargane karty, na których krótkowzroczne oko wyczytać mogłoby jedno tylko słowo: „Kapitał”



17.
I choć rekin twarda sztuka,
Ale Joe w wielkiej złości
Łapał gada od ogona
I mu łamał kości.


W ostatnim stadium naszego obcowania z żarłaczami zaczęliśmy ciągnąć je za ogony. Łapanie zwierząt za ogony uchodzi za sport gorszego gatunku prawdopodobnie dlatego, że nikt dotychczas nie próbował go na rekinach. Złapanie rekina za ogon jest wyczynem nie byle jakim.
Najpierw trzeba mu dać coś dobrego na przynętę; chętnie wystawia łeb z wody, aby otrzymać smakołyk. Zwykle dawaliśmy rekinom resztki jedzenia dyndające w torbie na sznurze. Karmienie rekinów z ręki jest zabawne tylko za pierwszym razem. Gdy się karmi w ten sposób psy albo oswojone niedźwiedzie, wsadzają one zęby w mięso, gryzą je i szarpią, aż urwą kawałek albo dostaną całą sztukę. Lecz kiedy trzymamy wielką makrelę w pewnej odległości od głowy rekina, potwór podchodzi bliżej, zwiera szczęki i bez żadnego szarpania połowa dorady znika nagle w paszczy, a my pozostajemy ze szczątkiem ogona w ręku. Przekrojenie złotej makreli ostrym nożem było dla nas nie lada pracą, lecz rekin robił to w ułamku sekundy. Odcinał kręgosłup trójkątnymi zębami niczym elektryczna maszynka do mięsa. Kiedy żarłacz spokojnie sunął dalej, aby dać nurka, jego płetwa ogonowa wysuwała się na powierzchnię wody i nie trudno było ją uchwycić. Skóra rekina była szorstka jak tarka, a w środku górnej części ogona widniało zagłębienie jakby stworzone do chwytania. Jeżeli się od razu dobrze złapało za to miejsce, zdobycz była pewna. Trzeba było szybko – zanim rekin zebrał siły – szarpnąć i wyciągnąć ogon z wody przeginając go przez pień burtowy tratwy. Rekin tracił na chwilę orientację, a później zaczynał wić się i rzucać przednią częścią ciała, zresztą dość niemrawo, gdyż bez pomocy ogona ryba nie ma swobody ruchu. Płetwy są bowiem raczej tylko aparatem sterowym żarłacza i pomagają w utrzymaniu równowagi. Po kilku rozpaczliwych szarpnięciach, w czasie których należało mocno trzymać ogon, zaskoczony rekin wpadał w apatię; kiedy zaś luźny worek żołądka osuwał się w rybie w kierunku głowy, rekin cichł zupełnie jak sparaliżowany. Poskromiony żarłacz wisiał teraz łbem do dołu, oczekując dalszego rozwoju wypadków. Trzeba było wytężyć wszystkie siły, żeby wciągnąć go na pokład. Rzadko udawało się nam od razu wydobyć ciężką rybę z wody. Zanim wyciągnęliśmy ją do połowy, ryba ożywała i sama gwałtownymi szarpnięciami wyrzucała łeb na bale. Wtedy trzeba było tylko trzymać się z daleka, odskakując w bok – i to szybko – żeby ocalić nogi.
Teraz rekin nie był już bowiem w łagodnym humorze. Ciskając się na pokładzie, młócił ogonem ścianę szałasu, nie szczędząc swoich stalowych mięśni. Potężne szczęki chwytały wszystko, czego mogły dosięgnąć. Niekiedy taniec wojenny kończył się powrotem rekina za burtę – i zniknięciem na zawsze po takim haniebnym upokorzeniu. Lecz najczęściej ryba rzucała się chaotycznie na pniach rufy, dopóki nie zarzuciliśmy jej pętli na ogon albo też dopóki nie ustało na zawsze zgrzytanie jej diabelskich zębów.


18.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Gdy miano dosyć ślepej babki, zaczęto wyciągać rodzynki z płonącego ponczu, a gdy dość już poparzono sobie palce, wszyscy usiedli przy tęgim ogniu, do sutej wieczerzy i ogromnej bowli piwa zmieszanego z winem, nieco mniejszej od zwykłej miednicy, ale w której pieczone jabłka tak nęcąco i wesoło syczały i pękały, że niepodobna było temu się oprzeć.
– Wszystko to – rzekł pan [P.] – jest bardzo miłe.
– To niezmienny zwyczaj – odrzekł pan [W.]. – Wszyscy słudzy i robotnicy zasiadają z nami razem do stołu w Wigilię Bożego Narodzenia. Tak sobie biesiadujemy wspólnie aż do północy, by powitać przyjście Chrystusowe, i spędzamy czas na zabawach i opowiadaniach. [T.], mój chłopcze, dorzuć no drzewa!
Miliony iskier buchnęły w kominie, gdy poruszono ognisko, a czerwony płomień rozpostarł ciepło i światło po całej kuchni i każdą twarz oświecił wesoło blaskiem.
– No – powiedział pan [W.]. – Teraz zdałaby się piosenka. Chyba sam ją zaśpiewam w braku lepszego śpiewaka!
– Brawo! ! – zawołał pan [P.].
– Napełnijcie szklanki! – powiedział pan [W.]. – Dobre dwie godziny upłyną, zanim pozwolę wam zobaczyć dno naczynia przez warstwę tego pięknego płynu. Nalejcie! I – śpiewam!
To powiedziawszy wesoły staruszek, bez dalszych wstępów, zaśpiewał sympatycznym, niskim głosem:
(...)
Pieśń oklaskiwano głośno – przyjaciele i podwładni to najlepsze audytorium; ubodzy krewni wpadli w bezgraniczne uniesienie. Znów dorzucono do ognia i znów krążyć zaczęły szklanki.


19.
Może ktoś się będzie zżymał
Mówiąc, że to zdrożne wieści,
Ale to jest właśnie klimat
Morskich opowieści.


Wieczorem przyszedł z wizytą do feldkurata nabożny kapelan, który rano również pragnął odprawić mszę świętą dla saperów. Był to fanatyk, który chciał każdego zbliżyć do Boga. (...)
– Jestem zdziwiony, że nie widzę u was krzyża! Gdzie odmawiacie brewiarz? Ani jednego obrazu świętego nie widać na ścianach waszego pokoju! A co wisi u was nad łóżkiem?
[K.] uśmiechnął się.
– To Zuzanna w kąpieli, a ta naga kobieta poniżej to moja dawna znajoma. Na prawo widzicie prawdziwą japońszczyznę; obrazek przedstawia akt płciowy gejszy i starego samuraja. Coś niezwykle oryginalnego, prawda? Brewiarz mam w kuchni. [S.], przynieście mi brewiarz i otwórzcie go na trzeciej stronicy.
[S.] wyszedł i z kuchni słychać było odkorkowywanie trzech butelek. Pobożny kapelan był przerażony, gdy na stole rzeczywiście pojawiły się trzy butelki wina.
– Proszę, panie kolego, to jest lekkie wino mszalne – mówił [K.] – wysokiego gatunku riesling. Przypomina w smaku mozelskie.
– Nie będę pił – zapowiedział z uporem nabożny kapelan. – Przyszedłem tutaj, żeby wam przemówić do sumienia.
– Ale bez tego wyschnie wam w gardle, panie kolego – powiedział [K.]. – Napijcie się, a ja będę słuchał tego, co mi chcecie powiedzieć. Jestem zgodny i chętnie wysłucham waszych przekonywań.
Nabożny kapelan napił się trochę i wytrzeszczył oczy.
– Diabelnie dobre wino, nieprawda, panie kolego?
Fanatyk powiedział twardo:
– Stwierdzam, że klniecie!
– To tylko przyzwyczajenie – odpowiedział [K.] – nieraz się przyłapuję na tym, że nawet bluźnię. Nalejcie, [S.], księdzu kapelanowi. Mogę was też zapewnić, że mówię również: „Himmelherrgott, Krucyfix, sacra”. Myślę, że gdy posłużycie w wojsku tak długo jak ja, to się także wprawicie. To nic trudnego, nic uciążliwego, a nam, duchownym, bardzo bliskie: niebo, Bóg, krzyż, święty sakrament. Czyż nie brzmi to pięknie i zawodowo? Pijcie, panie kolego!
Były katecheta napił się odruchowo. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale nie może.
Zbierał myśli. (...)
– Pijcie, panie kolego! [S.], nalejcie mu trochę koniaku, bo mam wrażenie, że się źle czuje.
Nabożny kapelan opamiętawszy się szepnął:
– Religia jest to pojęcie oderwane. Kto nie wierzy w istnienie Trójcy Świętej...
– [S.], nalejcie panu kapelanowi jeszcze trochę koniaku, żeby się mógł opamiętać. [S.], opowiedzcie mu coś.
(...)
Nabożnego kapelana aż zamroczyło i opamiętał się dopiero po nowym łyku koniaku, który mu uderzył do głowy.
Mrużąc oczy zapytał [K.]:
– Wy pewno nie wierzycie w niepokalane poczęcie Przenajświętszej Panienki ani w to, że palec Jana Chrzciciela, który przechowują pijarzy, jest prawdziwy. Czy w ogóle wierzycie w Boga? A jeżeli nie wierzycie, to dlaczego jesteście kapelanem?
– Panie kolego – odpowiedział [K.], klepiąc go poufale po plecach – dopóki państwo będzie uważało, że żołnierze, idąc na śmierć na pola bitew potrzebują błogosławieństwa bożego, to kapelaństwo polowe będzie dobrze płatnym zajęciem, przy którym się człowiek nie przepracuje. Poza tym byłem zdania, że to lepsze zajęcie niż bieganie po placu ćwiczeń i chodzenie na manewry. Wówczas otrzymywałem rozkazy od przełożonych, a dzisiaj robię sobie, co chcę. Zastępuję kogoś, kto nie istnieje, i sam gram rolę bożą. A jak komuś nie chcę dać rozgrzeszenia, to mu nie dam, choćby mnie na kolanach prosił. Zresztą, takich jest cholernie mało.
– Ja kocham Pana Boga – odezwał się pobożny kapelan zaczynając czkać – bardzo Go kocham. Dajcie mi trochę wina.
– Ja Pana Boga szanuję – mówił potem dalej – bardzo Go szanuję i czczę. Nikogo tak nie poważam jak właśnie Jego.
Uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły butelki. (...)
Zabawa zeszła na inne tory. Nabożny kapelan zaczął pleść od rzeczy.
– Młodzieniaszków czczę. Mają imieniny dwudziestego ósmego grudnia Heroda nienawidzę. Jak kury śpią, to nie można dostać świeżych jajek.
Śmiał się i zaczął śpiewać: Święty Boże, święty mocny...
Przerwał wszakże od razu i zwracając się do [K.] zapytał ostro:
– Wy nie wierzycie, że piętnastego sierpnia jest święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny?
Bawili się doskonale. Zjawiło się jeszcze więcej butelek. Chwilami odzywał się [K.]:
– Powiedz, że nie wierzysz w Pana Boga, bo inaczej ci nie naleję...
Zdawało się, że wracają czasy prześladowaTnia pierwszych chrześcijan.
Były prefekt śpiewał jakąś pieśń męczennika z rzymskiej areny i ryczał:
– Wierzę w Pana Boga, nie wyprę się Go. Wypchaj się ze swoim winem. Mogę sobie sam po wino posłać.
W końcu ułożyli go spać. Nim usnął, wzniósł prawicę jak do przysięgi i wygłosił:
– Wierzę w Boga Ojca i Syna i Ducha Świętego. Przynieście mi brewiarz.
[S.] włożył mu do rąk jakąś książkę leżącą na nocnej szafce i w ten sposób kapelan usnął z Dekameronem G. Boccaccia w ręce.


20.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


– Co do kawy? – [W.] wyciągnął z biurka coś, co na oko wyglądało jak butelka brandy.
– Dziękuję, panie admirale – rzekł z wdzięcznością [R.].
Mimo kawy nie doszedł jeszcze do siebie. Admirał hojnie napełnił kieliszek, być może również i po to, żeby trochę rozwiązać mu język. Służba [W.] w marynarce brytyjskiej trwała znacznie dłużej niż jego przyjaźń z [R.].
Oficerowie pojawili się jednocześnie. Dwaj przynieśli ze sobą składane metalowe krzesła.
– Panie admirale – zaczął [R.] – lepiej nie chować jeszcze tej butelki. Gdy skończę, wszyscy mogą potrzebować czegoś mocniejszego. – Rozdał dwa egzemplarze dokumentów, jakie mu jeszcze zostały, i mówił z pamięci, co zajęło mu piętnaście minut.
– Będę prosił panów – dodał na zakończenie – o potraktowanie tych informacji jako ściśle tajnych. W obecnej chwili nie mogą wyjść poza ściany tego pomieszczenia.
– Szkoda – powiedział [C.]. – Byłaby z tego doskonała opowieść morska.
– A nasza rola? – zapytał [W.], trzymając w ręku fotografie.
Nalał [R.] następną kolejkę brandy, ocenił wzrokiem zawartość butelki i schował ją do biurka.
– Dziękuję, panie admirale. Nasze obecne zadanie polega na zlokalizowaniu „[X]”. Co dalej, nie bardzo jeszcze wiadomo. Wyobrażam sobie, że samo odnalezienie okrętu jest już wystarczająco skomplikowanym zadaniem.


21.
Kto chce, ten niechaj wierzy,
Kto nie chce, niech nie wierzy
Nam na tym nie zależy,
Więc wypijmy jeszcze.


– No, przejdźmy teraz na front – powiedział [W.]. Wyszedł pierwszy z kuchni, po czym udali się naokoło do frontowych drzwi restauracji, ażeby nikt nie zobaczył ich wychodzących, to bowiem było sprzeczne z przepisami.
„Wódz” [C.] siedział przy swoim stoliku w kącie, więc przysiedli się do niego i zamówili jeszcze piwa. Wkrótce przyłączył się do nich sierżant-szef kompanii K, który właśnie wygrał coś niecoś u [O.], i wszyscy czterej razem utworzyli zwartą grupkę starych bywalców w tej zadymionej izbie, w której tłoczyli się rozwrzeszczani, rozśpiewani i baraszkujący młodzieńcy; zasiedli wśród nich spokojnie, godnie i zaczęli gwarzyć o dawnej armii. „Wódz” opowiedział ponownie swoją historię o tym, jak miał służbę wartowniczą na Filipinach i przyłapał w powoziku stojącym przy drodze żonę pułkownika z krajowcem w więcej niż dwuznacznej pozycji.
– Czyś ty to w i d z i a ł? – zapytał [W.]. – Czy sam widziałeś, czy tylko się domyślasz?
– Widziałem – odparł [C.] ze swoim ociężałym spokojem. – Przypuszczasz, że mógłbym to zmyślić? Coś podobnego?
– A bo ja wiem, psiakrew – rzekł [W.] wzruszając z rozdrażnieniem ramionami i rozglądając się po izbie. – Skąd mogę wiedzieć, u licha? Słuchajcie, a może byśmy wzięli parę dzbanków i przenieśli się na zieloną trawkę? Ten cholerny lokal przyprawia mnie o drgawki.
Wszyscy spojrzeli na „Wodza”, czy się zgodzi, ponieważ był to jego stolik, który rzadko opuszczał.
– Ja nie mam nic przeciwko temu – rzekł „Wódz”. – Sam nie bardzo lubię tu siedzieć w dzień wypłaty.
– Nie wierzę w tę historię – powiedział [W.], kiedy wchodzili do bramy. – Pewnie gdzieś ją słyszałeś, zmyślona przez jakiegoś perwersyjnego łobuza, i teraz ją powtarzasz, nic więcej.
– Guzik mnie obchodzi, czy wierzysz, czy nie – odparł [C.]. – Wiem, bo widziałem na własne oczy. Co ciebie gryzie?
– Nic mnie nie gryzie. Dlaczego myślisz, że coś mnie gryzie? „Wódz” wzruszył ramionami.
– Lepiej tu jest – powiedział. – O wiele przyjemniej.
I było przyjemniej, kiedy zasiedli po turecku na rzadkiej trawie wokoło przyniesionych dzbanków. Powietrze było bardzo czyste i klarowne po ogłuszającym zgiełku i dymie tytoniowym u [C.]. Dziedziniec był usiany grupkami pijących piwo, lecz ich rozmowy tworzyły przyjemny, owadzi poszum, który tu wcale nie ogłuszał. Od czasu do czasu rozbrzmiewał w nim ostro, dobitnie czyjś śmiech, a gwiazdy zdawały się mrugać do każdego nad ramionami innych. Kłótnie, które chwilami wybuchały tutaj, na trawie, były jakieś dalekie, oderwane, zamiast dziać się wpośród nich. Wielki, podzwrotnikowy księżyc właśnie wschodził przyćmiewając otaczające go gwiazdy, wyzłacając czyste powietrze namacalnym, pulsującym życiem, malując na ziemi nowe, twarde cienie bezperspektywicznymi płaszczyznami i kątami kubisty. (…)
Położył się na wznak i założył sobie ręce pod głowę.
– Znałem w Szanghaju jedną Białą Rosjankę. Jedyny plus Chin. Jest ich tam cała masa. Ona była jakąś tam księżną czy coś. Nie, zdaje się hrabiną. Miała blond włosy aż po pachwiny. O rany, ale była piękna. Najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem. I najbardziej jurna także. Powinienem był ożenić się z tą babą.
– Oho – mrugnął [P.] do pozostałych. – Znów się zaczyna. [W.] podniósł się.
– Dobrze, szlag by was trafił. Guzik mnie obchodzi, czy wierzycie w to, czy nie. Jej stary był ruski, zginął przy tym cholernym dwudziestym siódmym pułku na Syberii, bijąc się z Czerwonymi. Dwudziestym siódmym piechoty amerykańskiej, zwanym „Rosyjskie Ogary”. Słyszałeś kiedy o nich, stary draniu? Twoi najbliżsi sąsiedzi u starego sierżanta [F.]. On znał jej męża.
– Wiem, wiem – wyszczerzył zęby [P.]. – Wypij sobie jeszcze i opowiedz nam o tym. Od nowa.


22.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Tego wieczora wyprawili wielką ucztę na zamku [N.]. Zanim poszli spać, [R.]
ukłonił się każdemu z osobna na dobranoc i powiedział:
– Do jutra, do początku naszych prawdziwych przygód!
Ale tak naprawdę nie mogło to być ani jutro, ani pojutrze. Teraz bowiem musieli się dobrze
przygotować do drogi, która miała ich zaprowadzić poza wszystkie znane kraje i morza.
„[X]” został całkowicie opróżniony i wciągnięty na ląd po drewnianych rolkach przez osiem koni, a następnie każdy kawałeczek okrętu został poddany dokładnym oględzinom przez najbardziej wytrawnych szkutników i cieśli. Dopiero wtedy spuszczono statek na wodę i napełniono prowiantem – jedzeniem i wodą – tak, jak to było możliwe, czyli na dwadzieścia osiem dni podróży. Ale i te zapasy – jak zauważył Edmund z niezadowoleniem – pozwalały im na żeglowanie na wschód tylko przez dwa tygodnie: jeżeli do tego czasu nie osiągną celu wyprawy będą musieli wracać do [S. W.].
Kiedy czyniono przygotowania do podróży, [K.] nie marnował czasu i starał się wypytać najstarszych kapitanów, jakich mógł znaleźć w [N.], o wszystko, co widzieli sami lub o czym choćby słyszeli na temat wschodnich rejsów. Wiele gąsiorów piwa z zamkowych piwnic musiał przynieść, by rozwiązać języki tych ogorzałych wilków morskich z krótkimi, szarymi brodami i jasnymi, niebieskimi oczami. Usłyszał wiele opowieści. Lecz ci, którzy wyglądali na najbardziej prawdomównych, nie potrafili powiedzieć nic o jakichkolwiek lądach poza [S. W.]. Wielu sądziło, że kiedy się pożegluje zbyt daleko na wschód, dopływa się do strefy wiecznie skłębionego, wirującego morza bez lądu – do oceanu, który otacza całą ziemię. „I właśnie tam, jak amen w pacierzu, poszli na dno przyjaciele
waszej królewskiej mości”, dodawali. Reszta wilków morskich opowiadała fantastyczne historie o wyspach zamieszkanych przez ludzi bez głów, o wyspach fruwających, o trąbach morskich i ogniu, co płonie na powierzchni wody. Tylko jeden, ku radości [A.], powiedział: „A jeszcze dalej jest kraina [A.]. Ale to już jest poza krawędzią świata i nie można tam dopłynąć”. Kiedy jednak zapytali go o szczegóły, wyznał tylko, że słyszał to od swego ojca.


23.
Pij bracie, pij na zdrowie,
Jutro Ci się humor przyda,
Spirytus Ci nie zaszkodzi,
Sztorm idzie – wyrzygasz.


/ Ściemnia się coraz bardziej. – Ludzie rozerwali sukno i w czerwone płachty okryci rozchodzą się po ulicach… Przy beczkach z winem, widać jeszcze garstkę pijących... Człowiek, czarnym płaszczem okryty, miesza się między nich i śpiewa /

PIEŚŃ NIEZNAJOMEGO

Pijcie wino! pijcie wino!
Nie wierzycie, że to cud,
Gdy strumienie wina płyną,
Choć nie sadzi winnic lud.
Pij, drużyno! pij, drużyno!
Chrystus wodę mienił w wino,
Gdy weselny słyszał śpiew,
Gdy wesele było w Kanie...

/głośniej/

A gdy przyszło zmartwychwstanie,
Chrystus wino mienił w krew...
Jutro błyśnie jutrznia wiary,
Pijcie wino! idźcie spać!
My weźmiemy win puchary,
By je w śklanny sztylet zlać.
Niech ten sztylet silne ramię
W piersi wbije i załamie...
Pijcie wino! idźcie śnić!
Lecz się będzie świt promienić,
Trzeba wino w krew przemienić,
Przemienione wino pić !. ..
/Pieśń ustaje – nieznajomy odchodzi/


24.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


– W taką noc duchy chodzą po ziemi! Duchy zmarłych pukają do okien, wpuśćcie nas, jęczą, wpuśćcie. Tedy im trzeba miodu dać a kaszy, a to wszystko wódką pokropić...
– Wódką to ja sobie samemu wolę gardło pokropić zarechotał [R. L. P.]. – A twoje duchy, stary, mogą mnie, o, tu pocałować.
– Oj, moiściewy, nie róbcie sobie z duchów żartów, posłyszeć gotowe, a mściwe są! Dziś wilia [S.], noc strachów i czarów! Nadstawcie uszu, (...)
– Niezła gadka! – powiedział. – Ale jeszcze jej do dobrej daleko! Nalejcie, gospodarzu, staremu kufel grzańca, może dobrą opowie! Dobrą opowieść o duchach, chłopcy, po tym poznacie, że dziewkom zasłuchanym możesz kuku zrobić, ani się spostrzegą! Mężczyźni zarechotali, rozległy się piski obu dziewcząt, u których sprawdzano stopień zasłuchania. Dziad pociągał grzane piwo, siorbiąc głośno i bekając.
– Aby się tu nie uchlaj i nie uśnij! – ostrzegł groźnie [D. V.]. – Darmo cię nie poim! Bajaj, śpiewaj, na dudach graj! Wesoło ma być! Dziad otworzył gębę, w której pojedynczy ząb bielał niby słup milowy pośród ciemnego stepu.
– Toż to, moiściewy, [S.]! Jaka tu muzyka, jakie granie? Nie Iza! Muzyka [S.] to ten za oknem wicher! To wilkołaki wyją i wąpierze, mamuny zawodzą i jęczą, ghule zębami zgrzytają! Beann'shie skowyczy i krzyczy(...)Uch, alem też zgłodniał...
– Naści kość, jest ci na niej jeszcze mięso. Więcej starym jeść niezdrowo, zatknąć się mogą i kopyrtnąć, ha, ha! A, niech tam, przynieś mu jeszcze piwa, dziewko. No, stary, gadaj nam o duchach jeszcze!


25.
Kiedy smutno Ci na wachcie,
Chcesz rozerwać się troszeczkę,
Wkładasz granat między nogi
I ciągniesz zawleczkę,


– Jeśli tak dalej pójdzie, na święta będziemy jeszcze na morzu – mówi [Z.].
– No to co? – pyta [R.]. – Tutaj to na nikim nie zrobi wrażenia. Choinkę mamy już na pokładzie.
– Co ty gadasz?
– To, co wiem: składaną choinkę z jakiegoś sztucznego tworzywa, rozkładaną jak parasol, w kartonowym pudełku. Jak nie wierzysz, możesz spytać pierwszego.
– Typowe dla marynarki! – mówi podchorąży [U.]. Potem, ku memu zdziwieniu, zaczyna opowiadać swe przeżycia na świętach Bożego Narodzenia: – U nas, we flotylli, zawsze byli zabici na święta. W Sylwestra również. W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym to był jeden bosman. Udawał cyrkowego klowna, przystawił sobie pistolet do czoła i rzeczywiście nacisnął spust na oczach zdumionego towarzystwa. Naturalnie, wcześniej wyjął magazynek, tylko nie był na tyle mądry, by pomyśleć, że jeden nabój został w lufie... I bum! odleciała mu z tyłu cała pokrywa czaszki. Takie draństwo!
Odlatująca pokrywa czaszki naprowadza [H.] na inne wspomnienie: – U nas jednemu zerwało całą facjatę w noc sylwestrową. To było wtedy, jak jeszcze pływałem na dozorowcu. Wszyscy byliśmy porządnie zalani. Dokładnie o dwunastej podnosi się jeden z matów i ma w ręku taki strzelający cukierek. Są mianowicie takie głupie zabawki, które, podobnie jak żabki, podpala się lontem. Facet stanął przy relingu, przyłożył zapalony papieros do lontu i porządnie go rozdmuchał. Tylko potem coś mu się pomyliło z łapami i papierosa wyrzucił do morza, a tego strzelającego cukierka trzymał przy gębie, aż łupsnęło... to też był ładny klops!
Nie mogę tego więcej słuchać. Przy stole siedzą sami cyniczni, krwawi żołdacy, którzy zachowują się tak, jakby wychowali się z tasakiem w garści.


26.
Hej, ha! Kolejkę nalej!
Hej, ha! Kielichy wznieśmy!
To zrobi doskonale
Morskim opowieściom.


Bywały chwile – niezbyt często – kiedy [J. S.] cieszył się, że jest bękartem. Gdy po raz kolejny napełnił swój puchar winem, pomyślał, że to jest właśnie jeden z takich dni.
Usiadł wygodnie na ławie między młodymi giermkami i pociągnął łyk letniego wina. Uśmiechnął się, czując w ustach jego słodki, owocowy smak.
Wielką Salę [W.] wypełniał dym i zapach pieczonego mięsa oraz świeżo upieczonego chleba. Chorągwie zasłaniały ściany z szarego kamienia. Białe, złociste, karmazynowe: [x] [S.], jeleń z koroną [B.] i lew [L.]. Bard nucił balladę, lecz w tym końcu sali jego głos zagłuszał ryk ognia, brzęk naczyń i stłumione głosy rozmów podchmielonych biesiadników.
Mijała czwarta godzina uczty powitalnej wydanej na cześć Króla. Bracia i siostry [J.] zostali posadzeni razem z królewskimi dziećmi, pod wzniesioną platformą, gdzie lord i lady [S.] podejmowali Króla i Królową. W tak wyjątkowym dniu pan ojciec niewątpliwie pozwolił dzieciom wypić puchar wina, lecz nie więcej. Jon zaś na swoim miejscu mógł raczyć się nim bez umiaru.
I tak też czynił ku uciesze siedzących dookoła młodzieńców, którzy ciągle go zachęcali, gdy tylko opróżniał swój kielich. [J.] chciwie słuchał ich opowieści o bitwach, napotkanych dziewczynach i polowaniach. Bez wątpienia wolał ich towarzystwo niż wspólny posiłek z potomkami Króla. Swoją ciekawość zaspokoił już na samym początku uczty, kiedy wchodzili do sali. Cała procesja przechodziła tuż obok jego ławki, więc miał okazję dobrze im się przyjrzeć.


27.
Kto chce, ten niechaj słucha,
Kto nie chce, niech nie słucha,
Jak balsam są dla ucha
Morskie opowieści.


Słuchaj, dzieweczko!
– Ona nie słucha. –



==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu



Wyświetleń: 2214
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 29
Użytkownik: pawelw 15.03.2023 16:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Zapraszam do konkursu, w którym do rozpoznania jest 27 fragmentów luźno inspirowanych szantą „Morskie opowieści”. Może nie jest to jeszcze dobry czas, żeby ruszać pod żaglami na jeziora, ale dla wczucia się w klimat można się złapać za piwo i śpiewnik, czy gitarę.

Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: pawelw 16.03.2023 21:04 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Gdyby ktoś miał mniej szczęścia lub mniej cierpliwości do prywatnych wiadomości, to odpowiedzi można wysłać też mejlem na adres (...)
Użytkownik: minutka 18.03.2023 17:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Pomoże ktoś? Podobno znam 5. i 18., ale nie mogę nic skojarzyć.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 18.03.2023 19:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Pomoże ktoś? Podobno znam... | minutka
5 - takie są skutki zainteresowania gryzoniami (nie uwzględniam współczesnych zmian w systematyce) zachowującymi się antropomorficznie

18 - ci panowie lubią podróżować (nie za daleko), biesiadować i opowiadać
Użytkownik: minutka 18.03.2023 19:37 napisał(a):
Odpowiedź na: 5 - takie są skutki zaint... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dzięki Dorotko, chyba mam, zaraz wyślę do sprawdzenia.
Użytkownik: pawelw 19.03.2023 22:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Kilka dni konkursu już minęło, a załoga na razie dość skromna. :(

Przyda się jeszcze więcej osób na pokładzie, bo co to za opowieści, których nie ma kto słuchać.


Jedno wyjaśnienie.
Nie wszystko mam ocenione. W moich ocenach nie znajdziecie 5 konkursowych dzieł.
Jednego fragmentu nikt nie ma ocenionego, bo się tego nie da zrobić. Mimo to rozpoznają go na razie wszyscy.
W dwóch przypadkach mam w ocenach inne pozycje autorów i to z tego samego cyklu.
No i są dwa fragmenty, których autorów nie mam w ocenach (co mnie nieco zaskoczyło), ale oba mają ponad 1000 ocen i są bardzo znane, z czego jeden bardziej z ekranizacji.
Użytkownik: Marylek 21.03.2023 13:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Hej, załogo! Czy ktoś wyczołga się spod stołu, odgarnie puste kufle i puchary, przemyje zmęczone oczka i zaśpiewa coś na temat numeru 2?
Użytkownik: Sznajper 21.03.2023 14:47 napisał(a):
Odpowiedź na: Hej, załogo! Czy ktoś wyc... | Marylek
Banda X. to gruncie rzeczy zacne chłopaki, tylko mieli na pieńku ze złym księciem i jego sługusem.
Użytkownik: Marylek 21.03.2023 15:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Banda X. to gruncie rzecz... | Sznajper
Ha! Mam pomysł, dzięki!
Użytkownik: Marylek 21.03.2023 15:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Banda X. to gruncie rzecz... | Sznajper
Jesteś geniuszem! :D
A może i o 24 coś wiesz?...
Użytkownik: Sznajper 23.03.2023 08:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Jesteś geniuszem! :D A m... | Marylek
Nie wiem, czy dodatkowy fragment od Pawła Ci pomógł, bo to w całości mocno poboczny wątek.
Ale można się zorientować o jaką książkę chodzi, kiedy się wczytasz o jakich potworach mówi dziad.
A, no i oczywiście - Wicher gra!
Użytkownik: Marylek 23.03.2023 19:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie wiem, czy dodatkowy f... | Sznajper
Przez te Wichry ;) strzeliłam kulą w płot.
Ogólnie rzecz biorąc chyba można cykl namierzyć.
Użytkownik: minutka 21.03.2023 18:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Mam kłopot z 22. Znam ponoć autora, ale nie kojarzę, pomóżcie proszę.
Użytkownik: carly 21.03.2023 18:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam kłopot z 22. Znam pon... | minutka
To część cyklu, który rozpoczyna się od grzebania w garderobie:)
Użytkownik: minutka 22.03.2023 14:15 napisał(a):
Odpowiedź na: To część cyklu, który roz... | carly
Dzięki, o tym nie pomyślałam :)
Użytkownik: Urszulla 22.03.2023 08:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Ma ktoś może 23? Wygląda na to, że czytałam, ale pustka w głowie.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 22.03.2023 09:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Ma ktoś może 23? Wygląda ... | Urszulla
Wszyscy czytali w zasadzie, przynajmniej z tych starszych roczników, bo nie wiem, jak teraz.
Z dusiołkowego fragmentu nie da się wywnioskować, o czym traktuje całość, jednak mniej więcej oddaje on nastrój, w którym jest niemało akcentów religijnych & patriotycznych oraz typowa dla epoki wzniosłość. A także motyw alpinistyczny, ale bez opisu wspinaczki.
Użytkownik: Marylek 22.03.2023 10:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Wszyscy czytali w zasadzi... | dot59Opiekun BiblioNETki
A o 24 coś może wiesz?
Użytkownik: jolekp 22.03.2023 14:57 napisał(a):
Odpowiedź na: A o 24 coś może wiesz? | Marylek
To część cyklu, który jest znany na całym świecie, ale głównie z powodu swoich adaptacji, a główny bohater nie jest ani tak stary na jakiego na pierwszy rzut oka może wyglądać, ani tak zły za jakiego powszechnie uchodzi.
Użytkownik: pawelw 22.03.2023 21:59 napisał(a):
Odpowiedź na: To część cyklu, który jes... | jolekp
Wkleję kawałek dalej, może kogoś natchnie:

- Ależ wiuga się zaczęła, psia mać! Aż się topole kłonią!
- O, ho, ho - powiedział znad kufla dziad. - To nie wiatr, moiściewy, nie wiuga to! To czarownice pędzą okrakiem na miotłach, niektóre zasię w moździerzach i stępach, ślady za sobą miotłami zamiatają. Nie włada, gdy takowa człeku w lesie drogę przetnie i od tylca zachodzi, nie wiada, kiedy napadnie! A zęby ona, o, takie ma!
- Dzieci ci, dziadu, czarownicami straszyć!
- Nie wymówcie, panie, w złą godzinę. Bo jeszcze wam rzeknę, że najgroźniejsze wiedźmy, te wiedźmowego stanu hrabiny i księżne, o, ho, ho, te nie na miotłach, nie na ożogach ni moździerzach jeżdżą, nie! Te cwałują na swych czarnych kotach! - Hę, hę, hę, hę! - Prawda to! Albowiem w wilię [S.], na tę jedną jedyną noc w roku, zmieniają się koty wiedźm w czarne jak smoła klacze. I biada temu, kto nocą jak kir czarną posłyszy stuk kopyt i ujrzy wiedźmę na karej klaczy. Kto się z taką wiedźmą spotka, nie odejmie się śmierci. Zakręci nim wiedźma jak wieja liściowiem, porwie w zaświaty!
- Gdy wrócimy, dokończysz! A dobrą aby opowieść wykoncypuj, dziadu sakramencki, a dudy wyrychtuj! Gdy wrócimy, będzie tu hulanka! Będzie się tu tańcować i pannę kowalównę obłapiać... Co jest, [R.]? [R. L. P.], który wyszedł na ganek, by ulżyć pęcherzowi, wrócił biegiem, a twarz miał białą jak śnieg. Gwałtownie zagestykulował, wskazując na drzwi. Nie zdążył wykrztusić słowa. I nie było trzeba. Z podwórza donośnie zarżał koń.
- Kara klacz - powiedział Fripp z twarzą niemal przyklejoną do błon okna. - Ta sama kara klacz. To ona.
- Czarownica?
- [X], durniu.
- To jej duch! - [R.] gwałtownie wciągnął powietrze. - Upiór! Ona nie mogła przeżyć! Umarła i wraca upiorem! W noc [S.]...
- Przybędzie nocą jak kir czarną - zamamrotał dziad, przyciskając pusty kufel do brzucha. - A kto się z nią spotka, nie odejmie się śmierci...
(...)
Dziad powoli wylazł spod stołu, odsuwając się od trupa [D. V.], od jego ohydnie rozrąbanej twarzy.
- Na czarnej klaczy jedziesz... - wymamrotał. - Nocą czarną jak kir... Ślady za sobą zamiatasz... Dziewczyna odwróciła się, spojrzała na niego. Twarz już zdążyła okręcić szalem, z nad szala patrzyły obramowane czarnymi kręgami oczy upiorzycy.
- Kto się z tobą spotka - wybełkotał dziad - ten już nie odejmie się śmierci... Boś ty sama jest śmiercią. Dziewczyna patrzyła na niego. Długo. I dość obojętnie.
- Masz rację - powiedziała wreszcie.
Gdzieś na bagnach, daleko, ale znacznie bliżej niż poprzednio, po raz wtóry rozbrzmiało zawodzące wycie beann'shie.

Fragment epizodyczny, ale amazonka na karej klaczy jest ważna.
Użytkownik: Marylek 23.03.2023 19:28 napisał(a):
Odpowiedź na: To część cyklu, który jes... | jolekp
Jeśli to ten, o którym myślę, o nigdy nie uznawałam go za złego. Ktoś musi robić to, co on.
Użytkownik: jolekp 23.03.2023 21:10 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeśli to ten, o którym my... | Marylek
Oczywiście, że tak. Za złego często i bardzo niesprawiedliwie uznawali go ci, którzy sami wcześniej wzywali go na pomoc.
Użytkownik: Urszulla 22.03.2023 10:33 napisał(a):
Odpowiedź na: Wszyscy czytali w zasadzi... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wielkie dzięki. Już wiem. Motyw alpinistyczny do mnie przemówił.
Użytkownik: anek7 24.03.2023 20:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
10 i 20 - ktoś pomoże?
Użytkownik: pawelw 24.03.2023 20:57 napisał(a):
Odpowiedź na: 10 i 20 - ktoś pomoże? | anek7
I 10 i 20 mają bardzo znane ekranizacje, może nawet bardziej znane niż książki. Obie miały doborową obsadę i zdobyły uznane nagrody, chociaż 20 w niszowej kategorii.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 24.03.2023 21:09 napisał(a):
Odpowiedź na: 10 i 20 - ktoś pomoże? | anek7
Mam tylko 20. Jednostka, którą miano zlokalizować, z całą pewnością nie była żółta, ani z nazwy, ani faktycznie. I występowała na niej postać, która nie dość, że nosiła nazwisko pewnej osoby realnej, obecnie okrytej niesławą prawie wszędzie prócz swojego kraju... to jeszcze powiedzmy, że miała z nią pewne cechy zbieżne.
Użytkownik: anek7 26.03.2023 12:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam tylko 20. Jednostka, ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dzięki. Ja nawet na początku myślałam, że to jest to, ale mnie zmyliła uwaga o brytyjskiej marynarce, bo przecież R. z fragmentu służył całkiem gdzie indziej.

A, i tancerza z 10 też mam :)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 24.03.2023 21:16 napisał(a):
Odpowiedź na: 10 i 20 - ktoś pomoże? | anek7
Oj, przepraszam, popatrzyłam na 11, a nie na 10, którą oczywiście mam - bo to jedna z moich lektur z gatunku zapamiętywanych na całe życie. Bo jak tu zapomnieć o kimś, kto potrafi tańczyć, gdy mu się coś zawali...
Użytkownik: pawelw 25.03.2023 12:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Rejs zbliża się do końca, jeszcze tylko ten weekend został na dołączenie do załogi.

Są fragmenty, które rozpoznają wszyscy, ale kilka długo się opierało. Aż przyszedł stary wilk morski i pozamiatał pokład.

Najrzadziej rozpoznawane fragmenty to 8, 12, 15 i 25.

W 8. bardzo może utrudniać alchemia. Bo to nie jest gatunek, który kojarzymy z alchemią i astrologią. Ten cykl ma wielu fanów, ale jest też sporo osób, które tego uwielbienia zupełnie nie rozumieją.

12. Sporym zaskoczeniem jest dla mnie, że prawie nikt z konkursowiczów nie miał styczności z autorem. Może trzeba być w odpowiednim wieku, ale mieć rodzinę w odpowiednim wieku. Forma śpiewanej opowieści powinna nakierowywać na kierunek geograficzny, ale też może to być mylące, bo nie jest to gatunek bardzo przywiązany do rzeczywistości i prawdy historycznej. (przy czym autorowi baaardzo daleko do tego kierunku)

15. to trochę już zapomniana książka. Chociaż może nie tak bardzo, bo dość niedawno powstała kolejna ekranizacja. Trochę mniej udana niż ta pierwsza, które miała doborową obsadę.

25. to też autor, którego nikt z konkursowiczów nie ma w ocenach, ale jest na tyle znana i pozytywnie oceniana, że też ma ekranizację. Ma coś wspólnego z 13 i 20.

15 i 25 mają ze sobą tyle wspólnego, że w obu autorzy dobrze wiedzą o czym piszą, choć pewnie sporo ubarwiają. W przeciwieństwie do 17, gdzie książka jest dokładnym zapisem faktów. Zdarzenia opisane w 17 pewnie sporo osób zna nie z tej książki, ale z innych źródeł. 17 też ma ekranizację.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: