Dodany: 09.03.2023 09:19|Autor: dot59
"Im wyżej skaczesz, tym bliżej dna.."[1]
Nie wszystkie lekturowe zaskoczenia lubię; doprowadza mnie do białej gorączki na przykład sytuacja, gdy coś, co wedle noty wydawcy miało być klasycznym kryminałem, okazuje się satyryczną parodią tegoż albo thrillerem, w którym tożsamość mordercy znana jest po pierwszym rozdziale, a cała fabuła sprowadza się do obmyślania przezeń pułapek na śledzących go detektywów oraz do krwawych strzelanin czy innych scen przemocy. Ale jeżeli książka, reklamowana jako thriller, okazuje się mniej thrillerem, a bardziej powieścią psychologiczno-obyczajową, w której wątek zabójstwa służy głównie ukazaniu przejść bohaterki z tym związanych – o, to już zupełnie inna historia!
„Show” jest rzeczą o starciu dwóch światów: tego normalnego, w którym prawie wszyscy żyjemy, i tego sztucznie kreowanego w mediach (jak bardzo sztucznie, nie wiedzą czasem nawet sami jego przedstawiciele…), a nam prezentowanego jako nieomalże niebiańska orbita, na którą wejście jest szczytem marzeń prawie każdego człowieka ze sfer niskich i przyziemnych.
Aneta, dwudziestojednoletnia mieszkanka rolniczej wioski, także ma marzenia. Właśnie o tym. Żeby się wyrwać spomiędzy kukurydzy i buraków, z wiecznego braku pieniędzy na remont domu, na leki dla matki, a choćby i na własne drobne przyjemności, z mentalności, wedle której kto się gdzie urodził, tam powinien siedzieć i układać sobie życie jak wszyscy sąsiedzi. Nie wyrwie się, robiąc karierę w korporacji czy placówce naukowej, bo nie ma ku temu kwalifikacji. Ani zakładając własną firmę, bo pomijając brak kwalifikacji, nie ma ani drygu do biznesu, ani pieniędzy na rozruch. Nie wyrwie się też się przez małżeństwo z zamożnym artystą lub biznesmenem, który zatrzyma się w wiosce, by naprawić auto, i już nie wyjedzie, póki nie zabierze ze sobą uroczej rudowłosej pomocnicy mechanika – bo takie rzeczy zdarzają się tylko w telenowelach. Zostaje więc tylko jeden sposób: uzyskać przepustkę do tego czarownego świata, gdzie mężczyźni błyszczą „materiałem drogiego garnituru, refleksami światła odbijającymi się w spinkach mankietów, złotym sygnetem i białymi zębami”[2], a kobiety paradują w kreacjach, których każdy element kosztuje tyle, że nawet nie wypada tego przeliczać na rentę matki. I staje się cud: Aneta zostaje wyróżniona spomiędzy tłumu dziewcząt obecnych na castingu do popularnego telewizyjnego show. Po licznych dodatkowych procedurach, których sensu sama jeszcze dokładnie nie zna, dowiaduje się, że weźmie udział w innym projekcie, a ten – jak zapewnia ją menedżer – to dopiero „bilet na pociąg do sławy. Bez przesiadek, przystanków po drodze, ekspres po prostu”[3]! Haczyk jest tylko jeden: do tego pociągu Aneta nie może wsiąść sama. Towarzysza już jej wybrano – w osobie znanego, acz przez nikogo nielubianego aktora, tak przystojnego, jak chamskiego, brutalnego i zdeprawowanego. Bo przecież „to, że Sobiewski ma obecnie złą prasę, nie oznacza jeszcze, że nie jest popularny, prawda? (…) Najważniejsze, żeby wciąż gadano o nim, bo wtedy można na tym coś budować”[4]. Więc tajemnicza Neta, która nie może nawet sama zadecydować, jakie zdjęcie i z jakim podpisem znajdzie się na jej profilu społecznościowym, wychodzi na salony. Ona uświetnia swoją obecnością u boku Krystiana rozmaite imprezy, wałęsa się z nim po klubach, pozuje do zdjęć, a do odległej wioski płyną pieniądze, umożliwiające matce prywatne wizyty u lekarzy, rehabilitację, odnowienie domu. Cóż z tego, że Anety właściwie nie interesują ci ludzie – zawistni, pełni pychy, skupieni na sobie, a raczej na tym, jak się pokazać pozostałym (bo „publiczny wizerunek to nie twój obraz samej siebie, ale obraz ciebie w oczach innych. W przestrzeni medialnej wizerunek się kształtuje, zmienia, porzuca, odbudowuje. To narzędzie”[5]) – kiedy przecież ma, czego chciała. Ma do chwili, kiedy po kolejnej libacji, zakończonej w domu Sobieckiego, znajduje w salonie zwłoki… Decyzja, którą wówczas podejmuje, jest – być może – najgłupsza z możliwych. Prawdopodobnie zupełnie inna, niż ta, jaką wybrałaby prawdziwa „Neta z miasta” – ale przecież pod tym sztucznie nadanym blichtrem nadal kryje się Aneta ze wsi, ze wzruszeniem patrząca na drzewo rozłupane przez piorun, a z obrzydzeniem na dwulicowość i kopanie pod kimś dołków, wierząca, że ludzie mówią prawdę, bo po cóż mieliby kłamać? I można tylko zgadywać, co by było, gdyby… bo na razie widzimy, co jest. A jest, delikatnie mówiąc, źle. Bo przy takiej liczbie ludzi, spacerujących po cienkiej grani, która dzieli dobro od zła, ktoś musi w końcu spaść. Niejeden/niejedna nawet. I nie wedle wyważonych zasług i nie-zasług, tylko „na kogo wypadło, na tego bęc!”. Pytanie, czy ten, kto spadł, zdążył sobie wcześniej wyrobić kondycję wystarczającą do tego, by się podnieść? I co to w ogóle znaczy – w tym konkretnym kontekście – „podnieść się”?...
Przyznam szczerze: w ogóle mnie nie obeszło, kto zabił. Ani dlaczego. Chociaż pewne podejrzenia miałam. Bo, tak jak wspomniałam na wstępie, ten wątek służy jedynie pogłębieniu portretu psychologicznego bohaterki, który zresztą nawet i bez tego jest dobry, oraz ukazaniu ludzkich zachowań w obliczu zagrożenia (a dokładnie - strategii stosowanych dla, trywialnie mówiąc, krycia własnej d..y).
Na ile przedstawiony w powieści obraz mediów jest prawdziwy? Jeśli został przerysowany, to nie aż tak, by nie dało się weń uwierzyć. Bo przecież sami czasem zastanawiamy się, gdzie przepadła osoba taka czy owaka, której twarz jeszcze rok temu patrzyła na nas z połowy okładek na stoiskach z gazetami, a doniesienia o tym, w co była ubrana na promocji nowej kolekcji biżuterii, okupowały serwisy informacyjne na równi z relacjami z prac nad ustawą budżetową i z frontu toczącej się w pobliżu wojny. Czy nie znikła właśnie dlatego, że źle używała wizerunkowego narzędzia? Albo dlatego, że spadła z wyżyn chwilowej sławy – niekoniecznie w sposób aż tak dramatyczny, jak Aneta, strącona przez tragiczny zbieg okoliczności, ale na przykład potknąwszy się o własne słabości, typu skłonności do alkoholu czy „wspomagaczy”? I czy nie widujemy czasem kogoś, kto niby spadł z orbity, ale za jakiś czas znów się wynurza, w zupełnie innym przebraniu? Jeśli nawet finałową sekwencję wydarzeń postrzegamy jako mało prawdopodobną, i tak całość skłania nas do przemyśleń nad ceną, jaką warto zapłacić za spełnianie marzeń i nad mechanizmami sławy, zwłaszcza tej nieopartej na rzetelnych dokonaniach, lecz sztucznie wykreowanej.
A jeśli dodać do tego fakt, że autor od czasu wydania poprzedniej powieści bardzo korzystnie podszlifował swój styl, a wydawnictwo porządnie przyłożyło się do korekty, trzeba uznać, że jest to lektura autentycznie dobra.
[1] Kora (Olga Jackowska), "Raz-dwa-raz-dwa", wyk. Maanam, cyt. z pamięci.
[2] Olgierd Hurka, „Show”, wyd. Harper Collins, 2022, s. 61.
[3] Tamże, s. 139.
[4] Tamże, s. 145.
[5] Tamże, s. 143.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.