Dodany: 12.02.2023 15:12|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Jeśli ktoś ma źle w głowie, to nie Poirot!


Moja pula nieczytanych jeszcze utworów Agathy Christie powoli się wyczerpuje. Nie licząc komiksów, robionych współcześnie w oparciu o teksty jej powieści, i paru kompilacji opowiadań, w których powtarzają się te zamieszczane wcześniej w innych zbiorach, zostały mi jeszcze trzy ostatnie pozycje z cyklu z Poirotem i to wszystko. Gdyby liczyć te, które czytałam na tyle dawno, że wrażeń nie podsumowałam w recenzji ani w czytatce, doszłaby raptem jedna. Ale o niej przypomniałam sobie już po przeczytaniu pierwszej z tych trzech wspomnianych, którą była „Wigilia Wszystkich Świętych”.

Zanim okaże się, że Poirot będzie tu miał coś do roboty, nastrój jest wręcz wesoły. Bo właśnie ma się odbyć zabawa halloweenowa dla dzieci w domu pewnej zamożnej, a bezdzietnej damy. Traf chce, że akurat w tej wiosce gości u swojej nowej przyjaciółki, Judith Butler, pani Ariadna Oliver, i wraz z nią bierze udział w przyjęciu. Wiadomo, że dorośli nie bawią się tak dobrze, jak na przykład nastolatki, oglądające lustrze rzekome twarze swoich przyszłych mężów, ale do pewnego momentu wszystko idzie zgodnie z planem. Aż do zakończenia imprezy, kiedy okazuje się, że zniknęła jedna z nieletnich uczestniczek. Nie trzeba jej nawet długo szukać, bo znajduje się w pokoju, w którym uprzednio się bawiono w wyławianie jabłka zębami z wiadra wypełnionego wodą. Niestety, martwa: ktoś wcisnął jej głowę do wiadra i przytrzymał pod wodą, póki nie utonęła. Jak się okazuje, dziewczynka nie była powszechnie lubiana, na co zasłużyła sobie przechwałkami w stylu „gdzie to ja nie byłam i czego nie robiłam”, w większości zmyślanymi. Podczas przyjęcia chwaliła się także, oznajmiając pani Oliver, że jakiś czas wcześniej widziała morderstwo. Czyżby to miał być trop, którym należało pójść, szukając sprawcy zbrodni? Ale przecież wszyscy wiedzą, że Joyce była notoryczną kłamczuchą… Nie ma innego wyjścia, trzeba się udać po pomoc do słynnego detektywa, choć niektórzy nie podzielają zdania pani Oliver i inspektora Spence’a (teraz już też emeryta), podając w wątpliwość jego możliwości: „Czy nie sądzicie, panowie, że on sam jest nieco stuknięty? Że ma trochę źle w głowie? Poza tym jest już stary. Nie wiem, jak można polegać na zdolnościach kogoś w tym wieku” [1]. Otóż można, bo nikt inny nie dogrzebałby się do faktów, które ostatecznie pomagają rozwiązać zagadkę (choć tym razem Poirot ma niemało pomocników, bo i inspektor Spence na chwilę odrywa się od pielęgnowania ogródka, i pani Oliver opóźnia powrót do Londynu, i jeszcze córka Judith, dwunastoletnia Miranda, dorzuca swój kamyczek do tej nieco zawikłanej mozaiki).

Czy jest to do odgadnięcia przez samego czytelnika? Mnie się nie udało, choć pewne podejrzenia miałam, te jednak opierały się raczej na niechęci do niektórych postaci, niż na umiejętności dedukcji (jedyne, co udało mi się wydedukować, to że zabójcą raczej nie jest uciekinier ze szpitala psychiatrycznego, bo takie podejrzenie wyrażają niezależnie od siebie cztery różne osoby:
„Dzieci robią czasami dziwaczne rzeczy. Zdarzają się przecież takie, które powinny przebywać w szpitalach psychiatrycznych, lecz posyłają je do domu i każą prowadzić normalne życie. Potem takie dzieci robią coś strasznego” [2];
„Mieliśmy także niezrównoważonych psychicznie, czy jak ich tam nazywają, ale nie tak wielu jak dzisiaj. Myślę, że większość z nich przedwcześnie wypuszczono z miejsc odosobnienia. Wszystkie nasze szpitale psychiatryczne są przepełnione, więc lekarze mówią: »Pozwólmy mu prowadzić normalne życie. Idź i mieszkaj z rodziną «”[3];
„Ktoś wszedł do domu, co nie było trudne w tych warunkach, ktoś o silnych zaburzeniach psychicznych. Przypuszczam, że jeden z tych, których, jak widzę, wypuszczają, ze szpitali psychiatrycznych z powodu braku miejsc. Miejsca są wciąż potrzebne dla nowych pacjentów”[4]
„Na wolności jest za dużo osób, które na pewno należałoby pozamykać z uwagi na ich stan psychiczny. W szpitalach nie ma jednak miejsc. Łażą więc tacy wszędzie, wyglądają jak zwykli ludzie, nieźle się ubierają, mówią normalnie i… szukają ofiary” [5].
Nie wiem, czy był to celowy zabieg autorki, mający odzwierciedlić powszechne w danym czasie i środowisku przekonanie, czy równie celowa zmyłka, żeby czytelnik za łatwo nie dotarł do prawdy, czy może tylko przez zapomnienie włożyła w usta kilku osób tę samą tezę).

Czy to ma znaczenie dla odbioru powieści? W moim przypadku średnie, bo – jak i w innych powieściach Lady Agathy – bardziej od intrygi zajmuje mnie sposób, w jaki portretuje ona swoich bohaterów i relacje między nimi.
Oto sama gospodyni przyjęcia, pani Rowena Drake. Kobieta niewątpliwie zasłużona dla lokalnej społeczności, osoba, o której wszyscy wypowiadają się z szacunkiem, a jednak… gdyby chcieć znaleźć kogoś, kto ją LUBI, chyba byłby problem. Poirotowi nie trzeba wiele, by mógł ją podsumować w dwóch lapidarnych zdaniach: „Brak atmosfery zbrodni, brak tajemniczego sensu tragedii i ani jednej osoby wartej zamordowania, chyba że uznamy, iż od czasu do czasu ktoś ma ochotę ukatrupić panią Drake” [6]; „po zetknięciu z dynamiczną Roweną Drake Poirotowi przyszło na myśl, że zmarły pan Drake z ochotą powitał wieczny sen” [7].
I dwaj oryginalnie ubrani młodzieńcy, Nicholas i Desmond, u każdego dorosłego dopatrujący się problemów seksualnych.
I plotąca trzy po trzy, ale nie do końca, wioskowa „czarownica” o uroczym nazwisku Goodbody.
I niejaka pani Leaman, sprzątaczka, z dość osobliwego (a może jednak nie tak osobliwego?) powodu dostarczająca ważnych dla śledztwa informacji.
I występująca tylko we wspomnieniu starego prawnika cudzoziemka Olga (podejrzewana o pochodzenie z Czechosłowacji, ale sądząc po nazwisku i po historii jej rodziny, musiał to być chyba kraj położony bardziej na wschód…), żaląca się na emigrancki los angielszczyzną poprawną, a jednak nieodparcie nasuwającą przypuszczenie, że nie jest to jej język ojczysty.

I wreszcie oboje główni bohaterowie, już tak dobrze czytelnikowi znani, a jednak wciąż potrafiący czytelnika rozbawić:
„– Nie wiem, od czego zacząć – powiedziała pani Oliver, padając na krzesło. – Wie pan, czasami wydaje mi się, że to niemożliwe, ale to się zdarzyło. Naprawdę się zdarzyło.
– Proszę opowiedzieć – rzekł Poirot.
– Właśnie po to przyszłam. Ale kiedy już tu jestem, trudno mi, bo nie wiem, od czego zacząć.
– Chyba od początku – zasugerował Poirot. – Czy może to zbyt konwencjonalna metoda?” [8];
„– Jestem teraz starym człowiekiem – stwierdził Spence.
– Obaj jesteśmy starzy.
– Ale na pańskich włosach nie ma tyle siwizny – rzekł Spence.
– Używam pewnego płynu – odparł Poirot. – Nie ma potrzeby pokazywać publicznie siwizny, chyba że ma się na to ochotę.
– Nie sądzę, aby z kruczą czernią było mi do twarzy – stwierdził Spence.
– Zgadzam się – potwierdził Poirot. – Z bielą włosów wygląda pan bardzo dystyngowanie.
– Nigdy nie myślałem o sobie jako o człowieku dystyngowanym.
– To moje zdanie o panu” [9];
„ – Proszę powiedzieć, czy w pani mieszkaniu lub domu – tylokrotnie zmieniała pani adres, że nie pamiętam, gdzie pani mieszka – jest miejsce dla gości.
– Nigdy nie przyznawałam się do tego – powiedziała pani Oliver. – Gdyby pan kiedykolwiek przyznał się do posiadania wolnego pokoju gościnnego w Londynie, byłoby to równoznaczne z zaproszeniem gości. Wszyscy pańscy i nie tylko pańscy przyjaciele, znajomi i kuzyni trzeciego stopnia tych znajomych pisaliby do pana listy, prosząc o nocleg na jedną noc. A co z prześcieradłami, poszewkami, praniem i poranną herbatą? Zdarza się nawet, że oczekują posiłków, skoro już przyjechali do pana. Więc się nie przyznaję, że mam wolny pokój. Przyjeżdżają do mnie moi prawdziwi przyjaciele i ludzie, których rzeczywiście chcę widzieć, ale nikt poza tym. Nie jestem zbyt chętna do pomocy i nie lubię, aby mnie wykorzystywano.
– Któż to lubi? – zauważył Herkules Poirot. – Przyznaję, że postępuje pani rozsądnie.
– Ale właściwie, dlaczego o tym rozmawiamy?
– Czy mogłaby pani w razie potrzeby przyjąć jednego lub dwóch gości?
– Mogłabym – odrzekła pani Oliver. – Kogo zamierza mi pan przysłać? Przecież nie siebie. Ma pan własne, wspaniałe mieszkanie. Supermodne, bardzo nowoczesne, całe w kwadratach i sześcianach” [10].
Albo rzucający jakimś mniej lub bardziej celnym spostrzeżeniem:
„Wszyscy zawsze sądzą, że mają grypę. To brzmi poważniej i wzbudza współczucie. Przeziębienie i katar nie pozwalają zebrać odpowiedniego żniwa współczucia wśród przyjaciół” [11];
„Ale wszystko, co się wydarzy, staje się przeszłością. Przeszłością, którą łączymy z teraźniejszością, choć naprawdę działa się miesiąc lub rok temu. Teraźniejszość zawsze tkwi korzeniami w przeszłości” [12].

Zwłaszcza to ostatnie jest prawdą. Gdyby nie przeszłość i fakt, że w tej przeszłości był ktoś taki, jak Lady Agatha Christie, któż wie, jak wyglądałaby dziś literatura kryminalna?

[1] Agatha Christie, "Wigilia Wszystkich Świętych", przeł. Krzysztof Masłowski, Wydawnictwo Dolnośląskie, 1998, s. 221.
[2] Tamże, s. 28.
[3] Tamże, s. 39.
[4] Tamże, s. 50.
[5] Tamże, s. 78-79.
[6] Tamże, s. 55.
[7] Tamże, s. 143.
[8] Tamże, s. 22.
[9] Tamże, s. 34.
[10] Tamże, s. 174.
[11] Tamże, s. 19.
[12] Tamże, s. 172.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 307
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: