Dodany: 16.01.2023 10:58|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Pułapka na wyspie


„Dziesięciu Murzynków” czytałam jako jedną z pierwszych w moim życiu powieści Agathy Christie i byłam nią zachwycona. Jednak wiadomo, że nie zawsze coś, co zachwyca, gdy się ma 12 czy 15 lat – a na ten właśnie okres datował się początek mojej znajomości z twórczością Królowej Kryminału – będzie nadal zachwycało po kilku dekadach. Więc trochę się bałam odrzeć tę zachowaną w pamięci lekturę z nimbu „takich naprawdę najlepszych”. Ale równocześnie, skoro wracałam do wielu powieści Lady Agathy, czytanych znacznie później, i każdą z nich doceniłam tak samo lub nawet bardziej, to czemu miałoby być inaczej z tą jedną jedyną? Klamka zapadła, musiałam jedynie wypożyczyć tę samą wersję, bo poprawność polityczna poprawnością polityczną, jestem jednak zdania, że nie można w jej imię zmieniać oryginalnego tytułu i, co więcej, tekstu książki będącej już klasyką. Na szczęście okazała się osiągalna.

Powróciłam więc w wyobraźni na niewielką wysepkę u wybrzeża Devonu, siedzibę posiadłości zakupionej niedawnymi czasy przez zagadkowego właściciela (a raczej, jak sugerują informacje otrzymane przez bohaterów, parę właścicieli). Oto właśnie zmierza tam kilka osób, nieznających się nawzajem, a zaproszonych lub zaangażowanych przez jedno lub drugie ze wspomnianego małżeństwa Owenów, względnie kogoś działającego w ich imieniu. Żadna z nich nie przypomina sobie, by znała w przeszłości pana lub panią Owen, ale każdej z jakiegoś względu to zaproszenie jest na rękę. Jak się okazuje, Owenów nie zna też ich służba domowa w osobach małżeństwa Rogersów, zatrudnionych bezpośrednio przed zwołaniem gości i poinformowanych, że właściciele nieco się spóźnią, zatem oni sami mają dopilnować, by zaproszeni zostali odpowiednio obsłużeni. Dom jest przestronny i dobrze urządzony, jedzenie smakowite (przynajmniej pierwszego dnia), komunikację z lądem ma zapewniać rybacka łódka, jednym słowem, nie ma powodów do niezadowolenia, a cóż dopiero niepokoju (bo czemużby miał kogoś niepokoić dziecięcy wierszyk o znikających po kolei Murzynkach, którego tekst wisi na ścianie każdego apartamentu?). Ale tylko przez chwilę, gdyż niebawem, zamiast spodziewanej muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, z gramofonowej płyty rozlega się… akt oskarżenia. Każdemu z zebranych, nie wyłączając Rogersów, anonimowy mówca zarzuca przyczynienie się do śmierci jakiejś określonej osoby lub osób i oznajmia, że będzie mu wymierzona sprawiedliwość. I jeszcze tegoż dnia pada trupem pierwszy z gości, a ze stołu znika jedna ze stanowiących dekorację figurek. Następnego dnia, zgodnie z tekstem wierszyka, śmierć zabiera kolejną ofiarę. Owenowie się nie zjawiają, łódka z lądu nie podpływa, nie ma więc żadnej możliwości skontaktowania się z kimkolwiek z zewnątrz. I tak dalej, i tak dalej… W końcu żyjących zostaje tak mało, że wydaje się, iż jeśli będą się pilnować nawzajem, to nie dość, że sami nie zginą, ale i złapią makabrycznego „żartownisia” – najwyraźniej ukrytego w wyjątkowo wymyślnym schowku, którego nikomu nie udało się znaleźć – na gorącym uczynku. Ale i ta strategia zawodzi…

Nie znając wcześniej fabuły powieści, nie sposób odgadnąć, kto dokonuje tego przerażającego samosądu na gościach państwa Owenów. Tożsamość gospodarzy zostaje rozszyfrowana przez jednego z obecnych nader szybko: oboje mają inicjały „U.N.”, co w połączeniu z nazwiskiem ma brzmieć podobnie do „unknown” – nieznany. I to, prawdę mówiąc, nie do końca zrozumiałam, bo „U. N. Owen” czytamy, upraszczając transkrypcję, „ju-en-ołyn”, z akcentem padającym po kolei „u”, „e” i „o”, a „ły” wymawiając tak krótko, że obie głoski zlewają się w jeden dźwięk; natomiast „unknown” – mniej więcej „annałn”, akcentując drugie „a”, wymawiane jako dźwięk pośredni między „a” i „o”. Może w którymś z brytyjskich dialektów – na przykład tym z Devonu – jedno lub oba brzmią inaczej, bardziej podobnie do siebie? A może to „red herring”, czyli zmyłka, mająca pokierować uwagę obecnych w niewłaściwą stronę? Nawiasem mówiąc, tym idiomem pięknie zagrała autorka później, wychodząc poza kontekst oryginalnego wierszyka, w którym ów „czerwony śledź” jest tylko (cokolwiek absurdalnym, bo wszak taki gatunek śledzia nie istnieje, a gdyby istniał, to mógłby połknąć może krewetkę, choć też raczej małą, natomiast na pewno nie - najmniejszego nawet człowieka) powodem zniknięcia jednego z Murzynków, zaś w tekście powieści na tym właśnie etapie dochodzi do zmylenia… kogo i przez kogo, to już niech czytelnik sam odgaduje.

Czy rozwiązanie intrygi jest w stu procentach prawdopodobne? Ba… Nie jest całkiem nieprawdopodobne, choć raczej piekielnie trudne do przeprowadzenia. Ale jak zwykle przy czytaniu dzieł Lady Agathy, nie samą intrygą czytelnik żyje. Bo znacznie ciekawsza od tego, kim są Owenowie, i czy to oni po kolei pozbywają się gości, czy kto inny, jest warstwa psychologiczna. Ta początkowa prezentacja wszystkich zaproszonych „szczęściarzy”, dokonana z przenikliwością i sporą dozą ironii. To stopniowe ukazywanie ich coraz bardziej od podszewki, obnażające ich złe i słabe strony. Te myśli, balansujące między poczuciem winy a poczuciem niewinności i bycia niesłusznie krzywdzonym, nękające każdego i każdą z nich od momentu odczytania wyroku. I ta gęstniejąca atmosfera grozy, lęku, napięcia, braku zaufania, kiedy najpierw się orientują, że mogą liczyć tylko na siebie nawzajem, bo nikt z zewnątrz się nie zjawi z pomocą, ale… właściwie nie mogą, bo przecież co najmniej jedno z nich jest mordercą, a oni do końca nie wiedzą, kto! Nie potrafię precyzyjnie określić, na czym właściwie polega różnica w kreowaniu tego klimatu przez autorkę tej skromnej książeczki i przez autorów znanych mi bestsellerów z kategorii thrillerów psychologicznych – ale wiem, że do większości tych ostatnich raczej nie wrócę, zaś do „Dziesięciu Murzynków” wróciłam z satysfakcją.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 217
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: