O tym, jak peerelowski Werter żył szybko, kochał mocno, ale bynajmniej młodo nie umarł...
Typ recenzji: oficjalna PWN
Recenzent: idiom1983 (Krzysztof Gromadzki)
Dokładnie sześćset lat temu, w 1423 roku, osiadły we Florencji malarz Gentile da Fabriano na zlecenie miejscowego bogatego kupca i polityka Palla di Noferi Strozzi, namalował - przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie wrażliwego na piękno sztuki estety - jedno z największych i najwybitniejszych arcydzieł w całej historii światowego malarstwa. Początkowo planowany jako ozdoba rodowej kaplicy Strozzich we florenckim kościele pod wezwaniem Świętej Trójcy, eksponowany obecnie w Galerii Uffizi obraz "Adorazione dei Magi", czyli po polsku "Pokłon Trzech Króli", łączy w sobie elementy odchodzącej powoli do przeszłości epoki gotyku, a także - coraz śmielej wkraczającej do artystycznych pracowni wielkich malarskich mistrzów oraz na arystokratyczne salony ich możnych mecenasów i protektorów - sztuki renesansowej. Całość ujmuje i olśniewa widza przepychem i kunsztownością formy, przyprawiającej o zachwyt, ale tym samym niejednorodnej i nieoczywistej. I choć może trudno jest ją nazwać rewolucyjną, to już na pewno nie będzie na wyrost określenie jej mianem innowacyjnej i tchnącej nowoczesnością, choć dalej wciąż jeszcze mocno osadzonej na popartej autorytetem kilku stuleci tradycji estetyki gotyckiej. Da Fabriano zastosował w swoim obrazie całą paletę rozmaitych i wyrazistych środków wyrazu, umiejętnie i wirtuozersko łącząc wszystkie najlepsze cechy obu malarskich stylów. Malowanie farbami temperowymi przeplótł użyciem do malarskich celów złota i srebra, a także powstałej z połączenia gipsu i kleju specjalnej masy, zwanej "pastiglii", nadającej całości nad wyraz plastycznego, niemal trójwymiarowego efektu i charakteru. Wypełnione złocistą poświatą tło, kunsztowna rama, trzy łuki, nawiązujące do formy tryptyku, czy wybitnie dekoracyjny charakter dzieła wiążą obraz ze sztuką gotycką. Z renesansu artysta zaczerpnął silnie osadzony w rzeczywistości charakter scen rodzajowych. Oto osoba fundatora obrazu - ubranego w bogaty adamaszkowy strój z orientalnym turbanem na głowie, drapieżnym sokołem na ramieniu i synem u boku - wbrew gotyckim konwencjom - nie została namalowana w pomniejszonej skali, lecz zgodnie z renesansowymi wzorcami w tej samej wysokości, co reszta występujących na obrazie postaci. Oczom widza malarz ukazuje też liczne rodzaje różnorakich zwierząt. Obok klasycznych dla okresu Bożego Narodzenia postaci wołu i osła - symbolizujących odpowiednio: powiernika Starego Testamentu, czyli lud Izraela i resztę pogańskich jeszcze ludów i narodów, dla zbawienia których zawarty zostanie Nowy Testament - obrazową przestrzeń wypełniają też konie, mnogie gatunki ptaków, a także tchnące egzotyką Bliskiego i Dalekiego Wschodu czy Afryki wielbłądy, małpy, a nawet lamparty. Jednak centralne miejsce na obrazie da Fabriano zajmują pielgrzymujący za przewodem gwiazdy betlejemskiej do nowonarodzonego Mesjasza sylwetki trzech Królów, zwanych także Mędrcami, a więc tymi, którzy władają niedostępną dla zwykłych ludzi, ukrytą przed pospólstwem wiedzą tajemną. Monarchowie sportretowani przez da Fabriano, stają się bardzo wymowną alegorią ludzkiego życia, przemijania i pełnej licznych i różnorakich doświadczeń egzystencji, jakiej doznaje człowiek od momentu narodzin ze swojej matki, aż po ostatnią ziemską godzinę w momencie śmierci. Oto bowiem pierwszy z Monarchów, padający na twarz aby ucałować stopy piastowanego przez Madonnę i świętego Józefa Dzieciątka Jezus, ukazany został jako siwowłosy i siwobrody sędziwy starzec, pełen dostojeństwa i majestatu, który skruszony pokorą oddaje cześć mocy po stokroć potężniejszej niż dana mu na tym świecie jego królewska władza. Drugi z Monarchów, stateczny i dystyngowany mężczyzna w sile wieku, którego młodość już przeminęła, a starość jeszcze nie zdążyła się zacząć, zgina swój grzbiet i kark w dostojnym ukłonie, jednocześnie zerkając swoimi ciekawymi oczami na oblicze tego, którego zapowiadane cudownymi proroctwami narodziny wywiodły króla z jego odległej i egzotycznej ojczyzny w pełną trudów, daleką i niebezpieczną podróż do lichej, a teraz na wskroś wypełnionej Bożą chwałą betlejemskiej stajenki. Wreszcie trzeci z Monarchów, piękny i smukły młodzieniec, o twarzy przypominającej anielskie oblicze cherubina, stoi wyprostowany, dzierżąc w swym ręku składany Jezusowi ofiarny dar, podczas gdy w tym samym czasie królewski sługa przypina do odzianych w wytworne szkarłatne buty nóg swojego pana rycerskie ostrogi. Podróżując od prawej strony obrazu do lewej, mijając swym wzrokiem po kolei sylwetki młodzieńca, męża i starca, widz uświadamia sobie, że od wyznaczonych Bożą mądrością i Jego nieomylnym zamysłem praw przemijania i odchodzenia w przeszłość, nie będą w stanie się wykupić nawet najwięksi ziemscy możni z królewskimi koronami na głowach. Ten swoistego rodzaju egalitaryzm narodzin i śmierci, łączy ze sobą ludzi wszystkich stanów i grup społecznych, ras, religii, kultur czy języków.
Czytając książkę Antoniego Libery pt. "Madame", odkrywając niezmiernie bogatą erudycyjną i intelektualną głębię powieści, przepełnioną mnóstwem zanurzonych w skarbach światowej kultury i literatury smaczków i perełek, chociaż przez chwilę mogłem poczuć się jak Mędrzec ze Wschodu, któremu na wzór betlejemskiej gwiazdy, w przypływie nagłego olśnienia i genialnej iluminacji, ukazany został zamknięty w zakurzonych opasłych księgach przed obliczem szarej pospolitej przeciętności wielki bezmiar niemal całej człowieczej mądrości. Zrodzona z pasji odkrywania, poparta otrzymanym od Boga talentem, okraszona namiętnością i zahartowana w okowach rozumu, pomnażana ciężką i wytrwałą, pełną prób i błędów pracą, przyobleczona w niedające się ostatecznie i jednoznacznie zdefiniować piękno, mądrość na kartach powieści Libery wyziera niemal z każdego napisanego przez autora zdania. Jednakowoż, tak jak dla wnikliwego obserwatora obrazu da Fabriano, tak samo i przed moimi oczami w trakcie lektury "Madame" przemknęła sztafeta mijających pokoleń. Oto bowiem ja, czytelnik w sile wieku, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie już młodzieniaszkiem, zapatrzony głęboko w profesorską mądrość wybitnego pisarza i genialnego tłumacza, ponad siedemdziesięcioletniego już dzisiaj Libery, czytałem książkę o zbuntowanym licealiście, a więc młodzieńcu gotowym w imię szlachetnych ideałów gruntownie potrząsnąć gnuśnymi posadami gomułkowskiej peerelowskiej siermięgi. A skłania go ku temu namiętność do pięknej i tajemniczej kobiety, która intryguje po brzegi nieskalane dotąd grzesznymi namiętnościami czyste i młodzieńcze serce! Każdy z nas mógł być Mędrcem! Każdy z nas mógł być Królem! I zaiste, był nim w istocie, a po pisarskim i czytelniczym doświadczeniu związanym z "Madame", chyba na zawsze już nim pozostanie!
Główny bohater "Madame" od pierwszych słów powieści ubolewa nad tym, że urodził się zbyt późno, a owo spóźnienie w narodzinach spowodowało u niego nie dającą się niczym ukoić tęsknotę za uczestnictwem w przełomowych dla ludzkości wydarzeniach, które działy się tak niedawno, a dziś na każdym kroku dotykają jego życie swoimi nieprzyjemnymi konsekwencjami. Urodzony w 1949 roku, w spalonej przez niemieckich okupantów podczas Powstania Warszawskigo polskiej stolicy, która mozolnie i z trudem, powoli dźwigała się wtedy z ogromnych wojennych zniszczeń, Libera nie miał żadnego wpływu na przyczyny i przebieg II wojny światowej. Nie doświadczył też wojennego losu pokolenia Kolumbów; nie dane mu było zginąć z bronią w ręku w nierównej walce z okupantem, a jako małe dziecko nie zaznał też grozy mrocznych czasów stalinizmu. Jednak skutki pojałtańskiego porządku świata, który zwycięskie wojenne mocarstwa narzuciły innym państwom bez pytania ich o zgodę i zdanie, właśnie w pokolenie urodzone zaraz po wojnie uderzyły najboleśniej i najdotkliwiej. Wynika to z ogromnego niedoboru intelektualnych elit, poległych na wojennych frontach i we wspomnianym wcześniej Powstaniu, straconych w Palmirach i innych miejscach kaźni w ramach hitlerowskiej "Akcji AB", zabitych strzałem w tył głowy przez Sowietów w zbrodni katyńskiej, zamordowanych w nazistowskich obozach koncentracyjnych i stalinowskich łagrach, wreszcie zamęczonych w kazamatach Gestapo, NKWD czy Urzędu Bezpieczeństwa. Nieprzypadkowo wielki społeczny ruch Solidarności, łączący sojuszem wykształconych intelektualistów z robotnikami stoczni, fabryk, hut, czy kopalń, mógł się narodzić dopiero na początku lat 80., kiedy pierwsze powojenne pokolenie zdążyło dojrzeć i życiowo okrzepnąć na tyle, by rzucić wyzwanie swojego niezadowolenia nieudolnym rządom Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Całość wieńczy szarzyzna dnia codziennego w kraju z planowaną centralnie gospodarką, gdzie produkcja węgla i stali na potrzeby przemysłu zbrojeniowego bije wszelkie rekordy, za to zaopatrzenie w podstawowe artykuły konsumpcyjne będzie zawsze dramatycznie słabe i niedostateczne wobec wysokiego popytu społecznych potrzeb. Tym bardziej więc młody Libera, wybitnie uzdolniony w wielu dziedzinach, pasjonat górskiej wspinaczki i odnoszący sukcesy szachista, a także miłośnik muzyki jazzowej i teatralnych dramatów, ochoczo rzuca się w wir realizacji spełnienia swoich największych życiowych pasji. Nawet jeżeli, z konformizmu lub z oportunizmu, rzadziej bowiem ze szczerych i dobrowolnych chęci, wtłoczeni w ideologiczne fundamenty budowy Polski Ludowej, w większości prymitywni we własnych myślowych horyzontach nauczyciele, usiłują często rzucać mu pod nogi kłody licznych przeszkód i ograniczeń. Młody uczeń zręcznie lawiruje pomiędzy nimi, usiłując wygrać dla siebie najwięcej, jak tylko to będzie możliwe. Taki stan względnej stabilizacji trwa sobie w najlepsze dopóty, dopóki w szkolnych realiach i w powieściowej rzeczywistości nie pojawia się osławiona Madame la Directrice.
Wyrachowana i chłodna w obejściu niczym markiza de Merteuil z "Niebezpiecznych związków" Pierre'a Chordelosa de Laclos, Milady de Winter z "Trzech muszkieterów" Aleksandra Dumasa i Izabela Łęcka z "Lalki" Bolesława Prusa; intrygująca i całkowicie zawładniająca wyobraźnią, niczym Lotta u Goethego oraz Madame Bovary i Maria Arnoux z powieści Gustave'a Flauberta; wreszcie olśniewająco piękna i zniewalająca mężczyzn swą urodą, niczym Brigitte Bardot i Catherine Deneuve z filmów Rogera Vadima, Claude'a Leloucha czy Jean-Luca Godarda, młoda pani dyrektor, a przy tym nauczycielka języka francuskiego, z miejsca podbija serca i staje się obiektem czułych westchnień wielu spośród licznego grona swoich uczniów i podopiecznych. Choć początkowo broni się przed tym, jak tylko może, autor "Madame" również wpada w sidła afektu do pięknej nauczycielki. Z tą jednak różnicą, że w przeciwieństwie do rówieśników, którym wystarcza zazwyczaj milcząca adoracja i uwielbienie, młody licealista, ponadprzeciętnie dobrze, jak na poziom szkolnego programu nauczania znający w mowie i w piśmie język francuski, postanawia - niczym komisarz Jules Maigret z powieści Georges'a Simenona albo Hercules Poirot z kryminalnej serii autorstwa Agathy Christie - wszcząć własne prywatne śledztwo, aby odkryć jak najwięcej intrygujących sekretów z owianego mgłą tajemnicy i obłożonego zmową milczenia życiorysu Madame la Directrice. Niespodziewanym sojusznikiem ambitnego adoratora wdzięków pięknej pani dyrektor zostaje Konstanty Monteń, instruktor wspinaczki górskiej Libery i towarzysz wielu jego wypraw na wierzchołki tatrzańskich szczytów. Pan Konstanty, ku zdumieniu Libery okazuje się być najbliższym przyjacielem ojca Madame, uczestnika wojny domowej w Hiszpanii, którego pogmatwane życie, samo w sobie byłoby tematem na jeszcze jedną nie mniej intrygującą powieść. Syn pana Konstantego Jerzy, obecnie docent filologii romańskiej na Uniwersytecie Warszawskim, studiował razem z Madame na jednym roku studiów. Zbierając do kupy okruszki cudzych wspomnień i własną rezolutną inteligencję, myszkując w uniwersyteckich archiwach pod pozorem poszukiwania materiałów do szkolnej prezentacji oraz tropiąc, śledząc i szpiegując obiekt swych westchnień, Libera odkrywa, że wyspecjalizowana w twórczości Simone de Beauvoir Madame utrzymuje sekretny romans z sekretarzem Ambasady Francuskiej w Warszawie. Po stokroć cenniejsza jest jednak informacja, że nominacja tak młodej osoby na prominentne dyrektorskie stanowisko renomowanego liceum jest częścią zakrojonych na większą skalę rządowych planów, mających na celu ocieplenie stosunków z kapitalistycznym Zachodem i ożywienie polsko-francuskiej współpracy poprzez wzajemną promocję swoich kultur i wymianę naukową najzdolniejszej młodzieży. Aby młodzi Polacy zafascynowani kulturą francuską mogli wyjechać do Francji, żeby na miejscu pogłębiać swoją wiedzę pod okiem najwybitniejszych francuskich nauczycieli, placówka zarządzana przez Madame staje się awangardą pilotażowego projektu pod auspicjami prominentnych polityków PZPR, swoistego rodzaju kuźnią kadr i talentów, niezbędną do tego, żeby ten ambitny plan mógł okazać się wielkim sukcesem. Jednak, jak to zwykle w peerelowskiej rzeczywistości bywało, także i ta wzniosła na pozór idea okazuje się pustą mrzonką, wyrosłą z cynicznego wyrachowania najsprytniejszych partyjnych notabli. Po co Partii taki projekt? Tego oczywiście już tutaj nie zdradzę, gorąco zachęcając wszystkich do lektury samej powieści, znakomitej w każdym calu i mistrzowsko napisanej przez swojego autora.
Chcecie się pewnie dowiedzieć, dlaczego uważam powieść Libery za znakomitość najwyższych lotów? Co takiego jest w "Madame", co czyni ją wyjątkową, niepowtarzalną i głęboko zapadającą w pamięć? Czy tym czymś będzie mnóstwo literackich aluzji i inteligentnych mrugnięć oka, puszczonych zawadiacko przez pisarza do swoich czytelników, aby w ślad za tą dyskretną podpowiedzią, jaką zwykł był rzucać sufler aktorom na teatralnej scenie, ci jak po nitce do kłębka trafili do kulturalnej szkatuły, pełnej bogatych precjozów i drogocennych skarbów? Wszak powieściową rzeczywistość książki Libery wypełniają szekspirowskie dramaty, muzyka Raya Charlesa, filozofia Arthura Schopenhauera, filmy francuskiej nowej fali i odwrócony konflikt tragiczny rodem z "Fedry" Jeana Racine'a, gdzie dojrzała kobieta, niejako wbrew rozsądkowi, zaczyna pałać grzeszną namiętnością do szlachetnego młodzieńca, zakochanego z wzajemnością w swojej rówieśniczce, bez szans na spełnienie jej uczuciowych pragnień. W mojej ocenie są to elementy niezmiernie ważne, ale bynajmniej nie decydujące. To wspomniany już wcześniej Gustave Flaubert sformuował swoiste credo każdego wielkiego powieściopisarstwa. Autor "Madame Bovary" napisał kiedyś, że w dobrej powieści najważniejsza nie jest opowiadana czytelnikowi historia, tylko sposób, w jaki się tę historię opowiedziało. W historii literatury napisano wcześniej wiele dobrych powieści, traktujących o namiętnych porywach młodzieńczego serca do starszej i dojrzałej wybranki. Tak więc to właśnie sposób, w jaki Libera snuje wątki i osnowy swojej powieści, przesądza moim zdaniem o wielkości "Madame". Gawędziarski język, kiedy słowa płyną ze swadą niczym bystry potok, wciąga czytelnika bez reszty w powieściową rzeczywistość, nie pozostawiając miejsca na ani odrobinę nudy. Ale oprócz pięknego i wirtuozerskiego języka ważne jest też coś jeszcze. Kontakt z tzw. "kulturą wysoką" zawsze sprawia wrażenie pewnej elitarności i ekskluzywności, wyobcowania z grona zwykłych zjadaczy chleba i wybicia się ponad przyziemny poziom pospolitej przeciętności. Książka Libery, paradoksalnie właśnie poprzez bogactwo literackich smaczków, które można wyławiać niczym grzyby z czytelniczego barszczu, mówi każdemu, kto weźmie ją do ręki, że intelektualna przygoda nie pozwoli się łatwo zaszufladkować w wąskie ramy dostępnego tylko dla nielicznych zbytku i luksusu. Libera spełnił więc tę samą rolę co osoba, która zdecydowała się przenieść "Pokłon Trzech Króli" da Fabriano z ciasnej i ciemnej kościelnej kaplicy do jednej z najsławniejszych galerii malarstwa na świecie. Dziś jego piękno może cieszyć oczy licznych miłośników sztuki z całego świata, którzy rokrocznie tłumnie napływają do Uffizi, żeby podziwiać eksponowane tam skraby światowej kultury. Oby podobnie stało się z powieścią polskiego pisarza, która przetłumaczona na wiele obcych języków, wzbudziła szczere uznanie krytyków i czytelników z wielu krajów, rozsianych po całym ogromnym świecie.
Antoni Libera napisał swoją powieść na początku lat 80., już po porozumieniach sierpniowych, karnawale Solidarności i mrocznej i długiej nocy stanu wojennego. W momencie powstawania "Madame" nikomu nie śniły się jeszcze obrady Okrągłego Stołu, częściowo wolne wybory parlamentarne z 4 czerwca 1989 roku ani upadek muru berlińskiego, a razem z nim całej, dzielącej od blisko 50 lat Europę na dwie wrogie sobie połowy, złowrogiej żelaznej kurtyny. Jednak karty książki wypełnia rzeczywistość lat 60., kiedy w Polsce Prymas Tysiąclecia, kardynał Stefan Wyszyński, składał uroczyste Śluby Jasnogórskie z okazji Millenium Chrztu Polski, a Władysław Gomułka był ponoć gotowy olbrzymim finansowym kosztem ściągnąć nad Wisłę legendarną grupę "The Beatles", byleby tylko odciągnąć przynajmniej część uczestników od religijnych uroczystości. W kosmos polecieli Jurij Gagarin i Walentyna Tierieszkowa, nakręcono pierwsze filmy o brytyjskim superagencie 007 Jamesie Bondzie, Izrael rozgromił koalicję państw arabskich w wojnie sześciodniowej, a w Związku Radzieckim uroczyście świętowano 50 rocznicę Rewolucji Październikowej. Wszystkie te wydarzenia były jednak tylko preludium do rewolucyjnych przemian zbuntowanego pokolenia rówieśników Libery na całym świecie w 1968 roku. Wydarzeń marcowych w Polsce, praskiej wiosny i "socjalizmu z ludzką twarzą" w Czechosłowacji, które doprowadziły do interwencji wojsk Układu Warszawskiego w tym kraju, rewolucji seksualnej w Europie Zachodniej i protestów "Dzieci Kwiatów" przeciwko wojnie w Wietnamie, segregacji rasowej i dyskryminacji homoseksualistów w Stanach Zjednoczonych. W całym bezmiarze tych epokowych przemian, skromny peerelowski Werter, ogarnięty fascynacją do pięknej Madame - wszechobecnej i niedostępnej jednocześnie - wymyślił i po latach przelał na papier literacką perełkę nad perełkami. Opowieść o dojrzewaniu i inicjacji w dorosłość, godną olimpijskiego wawrzynu i przeczytania przez każdego, kto miłość do książek uczynił najpiękniejszą pasją swojego życia. Niech piękną puentą tej recenzji, będą słowa, które wiele lat temu po mistrzowsku wyśpiewał Mieczysław Fogg. Pasują jak ulał? No jasne, że tak!
"O nieznajoma i piękna pani,
wiesz przecież jaką mam sympatię dla niej.
Ślesz mi uśmieszek, lecz cóż mi z tego,
gdy cały dzień przy sobie masz innego.
On na mnie patrzy tak jak wróg,
więc już odchodzę pełen trwóg.
Całuję twoją dłoń, madame,
śniąć, że to usta twe.
Przed tobą chylę skroń, madame,
bo dobry ton tak chce.
Lecz serce moje śni, madame,
że gdy poznamy się,
nim przejdzie kilka dni, madame,
pozwolisz sama mi, madame,
miast twą całować dłoń, madame,
całować usta twe." [1]
Ocena recenzenta: 6/6
[1] "Całuję twoją dłoń, madame" (Tytuł oryginalny: "Ich Küsse Ihre Hand, Madame"), słowa oryginalne: Fritz Rotter, polskie tłumaczenie: Andrzej Włast, muzyka: Ralph Erwin, wykonanie oryginalne: Austin Egen, wykonanie polskie: Mieczysław Fogg.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.