Grudzień mi wyszedł dość skromny lekturowo, więc i w remanentce niewiele:
Zima na Majorce (
Sand George (właśc. Dudevant Amandine Aurore Lucile Dupin de))
Zmęczyła mnie ta lektura. Zmęczyła, mimo, że lubię kwiecisty styl – bo ten momentami bywa o wiele za bardzo kwiecisty – i lubię dygresje wplatane w bezpośrednią treść wspomnienia czy reportażu, które tutaj są nie tyle dygresjami, ile jak gdyby próbą dodania wagi własnemu pisaniu przez obszerne cytowanie tego, co na dany temat napisali inni; te cytaty i równie rozbudowane wstawki historyczno-polityczne sprawiają, że jak na owe czasy, jest to niezłe źródło wiedzy o Majorce, niebędącej wówczas jeszcze ośrodkiem turystycznym, tylko miejscem, gdzie ludzie z wielkiego świata szukali sielskiej atmosfery i dobroczynnej aury. Ani tego, ani tamtego Sand na wyspie nie znalazła, więc, rozczarowana, wypisała elaborat, przypominający dzisiejsze wpisy zawiedzionych turystów, którym nie odpowiada ani klimat, ani lokalna kuchnia, ani warunki mieszkaniowe wybranej „destynacji”. Pewnie w tym sporo racji było, bo istotnie, jeśli ktoś przyzwyczajony do komfortu musi spać na niewygodnym łóżku i albo w zimnie, albo w wyziewach kopcącego piecyka, a jeszcze do tego pragnie kuchni, do jakiej jest przyzwyczajony, i nie ma szans zjeść niczego, na co ma ochotę, może mu to nieźle obrzydzić wakacje. Ale jak na mój gust, za dużo w tych jej wynurzeniach szowinizmu i pogardy dla wszystkich, którzy nie są tacy, jak ona sama. A i postępowanie właściciela domu – który ze strachu przed gruźlicą nie tylko wypowiedział im najem, ale i zażądał, by lokatorzy, naraziwszy go na niebezpieczeństwo zakażenia, pokryli koszty malowania i zabrali ze sobą (również płacąc za to) używaną przez siebie pościel, ręczniki etc. – w świetle dzisiejszej wiedzy może wydać się nie tyle dowodem skrajnej bezduszności, co zwykłej ostrożności; gruźlica przecież była wówczas praktycznie zawsze wyrokiem śmierci, a ktoś, kto by zamieszkał w pomieszczeniu po prątkującym chorym, korzystając z tych samych sprzętów, mógł był się zarazić znacznie łatwiej, niż na przykład zakonnik posługujący w kolonii trędowatych. Choć, oczywiście, z punktu widzenia Sand i chorego Chopina fakt, że ktoś dla zdrowia tego ostatniego nie chciał ryzykować własnym życiem, musiał być ogromną przykrością.
Falbanki (
Siesicka Krystyna)
Potrzebowałam lektury równocześnie lekkiej i ciepłej, czegoś w rodzaju pierwszych tomów „Jeżycjady”. Zamiast wyciągnąć z półki po raz piąty czy szósty „Kwiat kalafiora”, wzięłam powieść z tej samej kategorii, która od jakiegoś czasu dopominała się o przeczytanie. Cienka i dużą czcionką, wydawała się w sam raz na jeden wieczór. I to okazało się najpoważniejszą jej zaletą: możność przeczytania w kilka godzin. Zupełnie natomiast nie umiałam odkryć w niej tej magicznej atmosfery, która urzekła całkiem niemałe grono czytelników. Owszem, jest – tak, jak w „Jeżycjadzie” – dom rodzinny, do którego wracają jak do azylu dwa kolejne pokolenia, a ludzie z zewnątrz ogrzewają się w cieple ich uczuć, w którym się nikogo nie ocenia i nie próbuje sterować jego postępowaniem; jest parę klimatycznych wnętrz i do tego jeszcze kilka miłych kotów (dokładnie dwa miejscowe i trzeci jako gość). Ale o ile u Musierowicz od początku miałam wrażenie, że mam do czynienia z prawdziwymi, żywymi ludźmi, dokładnie takimi, jak ja, którzy się wściekają wtedy, kiedy ja bym się wściekała, płaczą wtedy, kiedy ja bym płakała, przypalają obiad, robią głupstwa, nie wiedzą, w co się ubrać, dokładnie tak jak ja – o tyle tutaj mam raczej poczucie obcowania z postaciami scenicznymi, które w żadnej sytuacji nie zapominają o tym, by zwracać się do siebie pełnym imieniem w wołaczu (słowo honoru, gdyby ktoś z mojej rodziny – i pięćdziesiąt lat temu, i dziś – odezwał się do mnie per „Doroto”, to bym albo nie zareagowała, myśląc, że to nie o mnie chodzi, albo pomyślała, że sobie robi zgrywę. A tu matka do syna „Adamie”, do córek „Adriano” i „Tamaro”, mąż do żony „Zyto”…). Nie, to nie mój klimat.
Jak czytać i po co (
Bloom Harold)
Jakie to smutne, kiedy książka, na którą sobie robiłam wielkie nadzieje, zupełnie do mnie nie trafia! I nie wiem, dlaczego. Zachęca do czytania. Przedstawia utwory zdaniem autora warte zainteresowania (co prawda między tymi, które znam, moich ulubionych akurat niewiele, a z tych, których nie znam, nie ciągnie mnie do żadnego, ale w sumie przecież nie tyle dobór jest istotny, ile sposób, w jaki są opisane). Podpowiada, co mogą czytelnikowi dać. A ja czytam, czytam… i nic. Nie umiem się wciągnąć, zupełnie jakbym miała do czynienia z powieścią o wyścigach konnych albo z rozprawą o ruchu elektronów. Nie jest nawet napisana szczególnie trudnym językiem; znacznie trudniej czytało mi się – choćby dlatego, że w oryginale – „On Rereading” Meyer-Spacks, ale jakąż z tamtej miałam satysfakcję, a jak zupełnie letnie wrażenia z tej! Nie wystawiam oceny, bo byłaby albo naciągnięta wbrew moim odczuciom, albo niesprawiedliwa.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.