Przedstawiam konkurs numer 263, który przygotowała i poprowadzi
Niedźwiedź z tobołem.
CHAPEAU BAS!, CZYLI NAKRYCIA GŁOWY W LITERATURZE
Serdecznie zapraszam do udziału w kolejnym konkursie, w którym będziecie przebierać w rozmaitych nakryciach głowy. Głównie w kapeluszach, ale trafią się też czapki, a nawet jedna chustka.
Waszym zadaniem jest rozpoznanie skąd pochodzą przytoczone fragmenty – należy podać tytuł utworu oraz jego autora. Za każde poprawne wskazanie (
tytułu lub autora) otrzymujecie
1 punkt, liczba strzałów jest nieograniczona. Fragmentów jest
20, więc maksymalnie można uzbierać
40 punktów. Zwycięzcą zostaje osoba (lub osoby, w przypadku remisu), której uda się zdobyć najwięcej punktów.
Odpowiedzi proszę przysyłać za pomocą
PW. Termin nadsyłania odpowiedzi mija
15 grudnia o godzinie 22.00.
W pierwszej odpowiedzi będę informować o tym, które z konkursowych książek lub autorów znacie. Jeśli ktoś nie życzy sobie takiej podpowiedzi, proszę to wyraźnie zaznaczyć. Zachęcam też do wszelkich podpowiedzi na forum.
Uwaga:
nie wszystkie (ale zdecydowaną większość) książki wykorzystane w konkursie znajdziecie w moich ocenach. Są to jednak rzeczy na tyle znane, że mam nadzieję, iż nie sprawi to dużych kłopotów.
Miłej zabawy i powodzenia!
1.
Pokazałem moje dzieło dorosłym i spytałem, czy ich przeraża.
– Dlaczego kapelusz miałby przerażać? – odpowiedzieli dorośli.
Mój obrazek nie przedstawiał kapelusza. To był wąż boa, który trawił słonia. Narysowałem następnie przekrój węża, aby dorośli mogli zrozumieć. Im zawsze trzeba tłumaczyć.
2.
– Przepraszam najmocniej! – zawołał K., odwracając się niezręcznie i uderzając z całej siły półobrotu kogoś w głowę. Zapatrzył się na faceta o wiele mówiącym nosie i teraz chwytał potrąconego przez siebie, niskiego, drobnego pana za ramię, jakby pragnąc uchronić go przed upadkiem.
– …Proszę stokrotnie o wybaczenie. Tu tak ciasno… – tłumaczył się K. Potrącony podniósł – spokojnie z podłogi melonik. – Nie szkodzi – uśmiechnął się. – Zdarza się. – „Biedny filatelista… – pomyślał ze współczuciem K. – melonik, sztywny, gumowy kołnierzyk z różkami, sakpalto z aksamitnym kołnierzem, parasol… Klasyczny buchalter i filatelista”. – Doprawdy nie szkodzi – dodał poszkodowany, ocierając skrupulatnie rękawem kurz z melonika – nie ma o czym mówić, proszę pana… – Jego żółta, jakby kościana twarz o mądrych, czarnych oczach wyrażała swobodną uprzejmość. Skłonił się raz jeszcze K., odwrócił się i ruszył wolno między zwiedzających. „Właściwie facet jest osobliwy – pomyślał K. – coś w nim jest”. Istotnie – twarz i postać niskiego pana w meloniku nacechowana była jakąś ostentacyjną chytrością dość zawiłego gatunku, jakby człowiek ten chciał powiedzieć: „Patrzcie, jaki jestem ostentacyjnie przebiegły, a skoro to widzicie, możecie słusznie i bez trudu posądzać mnie o zamaskowaną głupotę”. Była to więc skomplikowana charakteryzacja: udawać głupiego jest łatwiej, trudno jest tylko wtedy ukryć udawanie; natomiast pełny sukces osiąga się, udając mądrego w ten sposób, aby wszyscy dostrzegli, że się udaje, i mówili: jaki ten facet jest w gruncie rzeczy głupi. „Melonik? – zastanowił się K. – kto dzisiaj nosi melonik?”
3.
Bufetowy powoli wstał, podniósł rękę, żeby poprawić kapelusz, i przekonał się, że na głowie go nie ma. Okropnie mu się nie chciało wracać, ale żal mu było kapelusza. Wahał się przez moment, zawrócił jednak i zadzwonił.
– Czego pan jeszcze chce? – zapytała przeklęta H..
– Zostawiłem kapelusz... – wyszeptał bufetowy wskazując swoją łysinę. H. odwróciła się. Bufetowy splunął w myśli i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, H. podawała mu kapelusz i szpadę z ciemną rękojeścią.
– To nie moje... – szepnął bufetowy odpychając szpadę i pośpiesznie wkładając kapelusz.
– Czyżby pan przyszedł bez szpady? – zdziwiła się H..
Bufetowy coś odburknął i szybko poszedł na dół. W tym kapeluszu było mu, nie wiedzieć czemu, niewygodnie, za gorąco w głowę. A. F. zdjął kapelusz, podskoczył ze strachu i wydał cichy okrzyk – trzymał w ręku aksamitny beret z wyleniałym kogucim piórem. Bufetowy przeżegnał się.
W tejże sekundzie beret zamiauczał, przemienił się w czarnego kociaka, wskoczył z powrotem na głowę A. F. i wszystkimi pazurami wpił się w jego łysinę. Bufetowy wydał histeryczny okrzyk zgrozy i popędził na dół, kociak zaś spadł mu z głowy i prysnął po schodach na górę.
4.
Większość Żydów w Warszawie to była biedota z Nalewek, handlowali czym popadnie w setkach maciupcich geszeftów, gnieździli się po suterenach, w odrapanych kamienicach, kłócili na ulicach i przepychali chodnikami. Zawsze odkładałam sobie co miesiąc trochę pieniędzy i kiedy jechałam do domu na święta albo na wakacje, wybierałam się na zakupy. Jak oni się potrafili targować! Któż dzisiaj to potrafi? Nikt. Pamiętam, jak kiedyś przyszłam do sklepu, gdzie mieli taki piękny kapelusz… Czarny z bielą, niesłychanie elegancki, co z tego, jak kosztował chyba z pięćdziesiąt złotych. No, nic. Sprzedawca mówi: „Niech panienkha kochana smierzy, niech sze sobaczy, cuttmjutt”. Ja mówię, że nie mam pieniędzy, że mnie nie stać, a on: „Pieniące? Co snaczy pieniące? Pieniące to najmniejszy problem”. Przymierzam, on się zachwyca, uśmiecha, on tańczy, on fruwa, on się raduje. Odkładam. On mi wkłada do ręki. Odkładam. On się znowu śmieje. „Proszę pana – mówię w końcu – mam tyle a tyle złotych, z czego tyle a tyle potrzebuję na bilet, tyle a tyle na jedzenie na drogę, zostaje piętnaście złotych. Po prostu mnie nie stać na ten kapelusz”. A on pakuje i mówi: „Niech będże pietnaszcze. Panienkha powie, sze panienkha khupiła to u mnie, panienkha to wszystkhim powie. Panienkha tak piękhnie wygląta w ten khapelusz, sze niech ona chodzi, niech ona sze pokazuje. A ja sobie odbije na jakiejsz stharej, pszytkiej babie”.
5.
Ale X. przez siłę i z żalem oderwała ręce od wstążki i poszła dalej do drugiego kramu, Y. ino pozostał na chwilę.
A w tym znowu chustki były i materie na staniki i kaftany.
– Jezus mój, jakie śliczności, Jezus! – szeptała oczarowana i raz wraz zanurzała ręce drżące w zielone atłasy, to czerwone aksamity i aż się jej ćmiło w oczach i serce dygotało z rozkoszy. A te chustki na głowę! Pąsowe jedwabne z zielonymi kwiatami przy obrębku; złociste całe kiej ta święta monstrancja; a modre jako to niebo po deszczu; a białe; a już najśliczniejsze te mieniące, co się lśkniły kiej woda pod zachodzącym słońcem, a lekkie, kieby z pajęczyny! Nie, nie ścierpiała i jęła przymierzać na głowę a przeglądać się w lusterku, które przytrzymywała Żydówka.
Ślicznie jej było, jakoby zorze namotała na swoich lnianych włosach; a one modre oczy tak rozgorzały z radości, aż fiołkowy cień padał od nich na twarz pokraśniałą; uśmiechała się do siebie, aż ludzie pooglądali na nią, taka była urodna i taka młodość i zdrowie biło od niej.
– Dziecicówna jaka przebrana czy co? – szeptali.
Przyglądała się sobie długo i z ciężkim westchnieniem zdjęła chustkę, ale wzięła się targować, bo choć kupić nie miała, a ino tak sobie, żeby oczy dłużej nacieszyć.
Ostygła wnetki, bo kupcowa powiedziała pięć rubli, że i sam Y. jął ją zaraz odwodzić.
6.
Zebranie w Drill Hall miało odbyć się w jedno z najbliższych popołudni – Teresa zawczasu zadbała o to, bym się na nim znalazł. Zapewniła przy tym, że będę miał niezłą rozrywkę, a ja nie omieszkałem jej dociąć, że ma ciekawe wyobrażenia o rozrywkach.
– Tylko poczekaj – obiecywała – a sam się przekonasz. Wystarczy popatrzeć na ludzi, którzy biorą siebie poważnie. A poza tym będę w kapeluszu.
Teresa, która nigdy nie nosiła kapeluszy, chyba że szła do kogoś na ślub, specjalnie wybrała się do Londynu i wróciła z nowym, odpowiednim dla konserwatystki nabytkiem.
– A jakiż to kapelusz nosi konserwatystka? – zainteresowałem się całkiem szczerze.
Teresa nie szczędziła nam szczegółów. Kapelusz konserwatystki powinien być zrobiony z dobrego materiału, powiedziała, być w dobrym guście i dobrze leżeć na głowie; nie może być ani zbyt modny, ani zbyt frywolny. Dopiero po takim wstępie wyciągnęła go z pudła. Był taki, jaki być powinien.
Nałożyła go, a ja i Robert uprzejmie wyraziliśmy swój zachwyt.
– Jest diablo udany, Tereso – powiedział Robert. – Wyglądasz w nim serio, jak kobieta, która znalazła sobie cel w życiu.
Po takiej dygresji każdy chyba rozumie, dlaczego widok Teresy siedzącej na trybunie, w kapeluszu przez duże „K”, miał mnie zwabić do Drill Hall w tamto godne uwagi piękne letnie popołudnie.
7.
Koszmarny dzień. Spodziewałam się powrotu mamy wczoraj wieczorem, potem dziś rano, potem dziś po południu, i trzy razy już prawie jechałam na Gatwick, po czym się okazało, że przylatuje wieczorem na Luton, pod eskortą policyjną. Tata i ja przygotowaliśmy się na spotkanie z zupełnie inną osobą – nie z tą, która nas wiecznie sztorcowała – naiwnie zakładając, że ostatnie przejścia wreszcie mamę utemperowały.
– Puść mnie, matołku – zagrzmiał w hali przylotów jakiś głos. – Jesteśmy już na brytyjskiej ziemi, gdzie ktoś może mnie rozpoznać, i nic chcę, żeby wszyscy zobaczyli, jak poniewiera mną policja. Ooch, wiecie co? Chyba zostawiłam pod fotelem w samolocie mój słomkowy kapelusz.
Dwaj policjanci wznieśli oczy ku niebu, a mama, w płaszczu w czarno-białą kratkę (mającym zapewne pasować do otoków policyjnych czapek), apaszce na głowie i ciemnych okularach, zakręciła do wyjścia. Stróże prawa ze znużeniem podreptali za nią. Cała trójka wróciła po trzech kwadransach. Jeden z policjantów niósł słomkowy kapelusz.
8.
Ale któregoś dnia O. pojawił się w szkole w czymś, co przebiło nawet mój palec. Przyszedł w czapce nasuniętej na uszy, oczy ledwie było spod niej widać.
Próbował przemknąć niezauważony.
– Cześć, O.! – zawołaliśmy. – Chodzisz w czapce?
Zatrzymał się tyłem do nas.
– A jak wam się wydaje?
Obstąpiliśmy go. To była fajna czapka, z wielkim pomponem i czerwonym szlaczkiem z narciarzy biegnących wokół głowy.
– Sam ją zrobiłeś na drutach? – S. usiłował mu ją ściągnąć.
O. odskoczył z wrzaskiem.
– Zimno ci w głowę? – dopytywał się G.
O. próbował uciec. Pobiegliśmy za nim i zaciągnęliśmy go pod wiatę.
– Trochę nie za ciepło na chodzenie w czapce? – spytałem.
– Śnieg jeszcze le-le-leży. – O. zatoczył ręką wokoło.
– Topi się – poprawiliśmy go. – Nikt już nie chodzi w czapce!
– Ja chodzę! – wrzasnął.
– Już nie.
Niełatwo było zerwać mu tę czapkę z głowy, trzymał ją obiema rękami i naciągał na twarz, my szarpaliśmy za pompon. Wił się i krzyczał, ale w końcu musiał się poddać.
Trzymaliśmy jego czapkę w ręku.
Wpatrywaliśmy się w O., a lęk napływał w nas, ostro pompowany wielkimi porcjami. Podeszliśmy bliżej.
– Co ty zrobiłeś? – spytaliśmy.
– Ja! – krzyknął O. – Ja nic, do jasnej cholery, nie zrobiłem! To ojciec!
Oddaliśmy mu czapkę.
– Jak to?
– Dziś w nocy – mruknął O. – O-o-obudziłem się rano i było już po wszystkim. Ostrzygł mnie, kiedy spa-spa-spałem.
W poprzek i wzdłuż. To było gorsze niż obcięcie na pazia skrzyżowane z jeżem. O. był wygolony przy uszach i na karku, a grzywka zniknęła zupełnie. Zacisnęliśmy pięści. Długo staliśmy w milczeniu.
9.
– X. rozpoczyna naukę w naszej klasie. Witamy. Siadać i zdjąć kapelusz – rozkazała pani Z. i zajęła się znów listą obecności. X. usiadła, lecz kapelusza nie zdjęła.(…)
– X.! -– powiedziała wicedyrektor. – Co ja ci kazałam zdjąć!?
A X. nie zareagowała. Absolutnie! J. siedział bez ruchu, onieśmielony, a gęba sama mu się rozdziawiała. Ta X. była nadzwyczajna! – bijąca od niej mieszanina niezależności i uroku sprawiła, że mu się zakręciło w głowie. (…)
– Ile razy mam mówić! – wybuchnęła [pani Z.]. – Zdejmij kapelusz!
– Ale ja nie mogę – łagodnie odrzekła X.
– Co znaczy nie mogę, co znaczy nie mogę! Sorry, ale ja nie będę tolerować! – pani Z. była już bardzo rozgniewana i słysząc znajomy ton jej głosu gimnazjaliści wysłali nowej koleżance ostrzegawcze spojrzenia. Powinna była bez trudu zrozumieć ten zbiorowy przekaz, skoro go pojął nawet trzecioklasista. Ale ona tylko uśmiechnęła się łagodnie.(…)
– My tu nie siedzimy w kapeluszach! – ciągnęła sprawę pani Z.
– A ja tak – odparła X. pogodnie. Pani wicedyrektor okropnie się zestresowała. Jej twarz pokryły malinowe placki.
– Zdejmij to! – rozkazała.
– Nie mogę.
– Bo co?!
– Przyjmijmy, że mam tłuste włosy – grzecznie zaproponowała X. Po klasie przeleciał chichot, ale nagle zanikł. Wicedyrektor powstała i zrobiło się zupełnie cicho. Zwłaszcza trzecioklasiści siedzieli jak zające pod miedzą.
– W tej chwili zdejmiesz kapelusz albo ci wpiszę uwagę! – powiedziała strasznym głosem pani Z. X. potarła swój okazały nos i oddała się namysłowi. J. dostał wypieków z przejęcia. Po chwili jego sąsiadka wydobyła z plecaka dzienniczek ucznia i ruszyła ku nauczycielce. Położyła przed nią zeszycik.
– Muszę się chyba zdecydować na uwagę – powiedziała uprzejmie. – Ja codziennie będę w kapeluszu. No co ja zrobię. Trudno – powiedziała to takim tonem, jakby jej było kompletnie wszystko jedno.
10.
Kapeluszowa babcia:
mała Ewa nie cierpiała babci Ireny. Babcia Irena, matka ojca, była „babcią kapeluszową”, w przeciwieństwie do nieżyjącej już „babci chustkowej”. Ewa pamięta niedziele, w czasie których obie rodziny spotykały się w kościele. Kapeluszowy dziadek i kapeluszowa babcia siedzieli zawsze z przodu, w pierwszej ławce i nikt nie wątpił, że im się ona należy. One zaś - babcia Maria, mama i mała Ewa - stały z tyłu. Tata trzymał się gdzieś pośrodku, jakby chciał swoją osobą połączyć te dwie obce sobie rodziny. Nigdy mu się to nie udawało i wyglądało tak, jakby tata przyszedł do kościoła sam.
W czasie Podniesienia mała Ewa nie opuszczała głowy, lecz wpatrywała się w kapeluszowych dziadków, gdyż wszyscy wówczas klękali i mogła wyraźnie ich zobaczyć. Dziadkowie przyklękali jakby inaczej niż wszyscy, nie tak nisko i trochę od niechcenia. Szarość ich ubrań nie była zwyczajna, lecz elegancka. Kapelusz babci Ireny był jedynym kapeluszem w całym kościele i rzucał się w oczy. Mała Ewa miała uczucie, że nawet w czasie Podniesienia wszyscy na niego zerkają, ponieważ buńczucznie wystawał sponad kornie pochylonych głów. Niby wciąż ten sam, szary, filcowy, ale za każdym razem inny. Niekiedy babcia dokładała do niego perłową wstążkę, to znowu malutkie, szare piórko, a czasem po prostu opuszczała go na oczy. Kołnierz w szarym palcie dziadka był z aksamitu i też był jedyny w całym kościele.
Naturalna elegancja rodziców Jana gniewała babcię Marię („Niby w czym oni są lepsi? w tych kapeluszach?”), upokarzała mamę („Jak nam zabraknie, to dają pieniądze, ale z łaski!”) i onieśmielała małą Ewę. Potem temu onieśmieleniu zaczęła towarzyszyć niechęć, podsycana litanią słów babci Marii.
– Jaśniepaństwo, cholera… – mruczała babcia Maria.
11.
Któregoś dnia pojechałam do miasta, aby kupić sobie nowy kapelusz na zimę. Po raz pierwszy nikt ze mną nie pojechał i musiałam wybierać sama, widocznie mama przestała mnie już uważać za dziecko. Wybrałam najdroższy kapelusz, ale był prześliczny. Zrobiony z aksamitu w odcieniu zielonym i było mi w nim bardzo do twarzy. Zielony odcień harmonizuje z moją cerą i podkreśla jeszcze wyraz oczu. Tylko raz w życiu miałam kapelusz zielony, ale był o wiele brzydszy od tego. Gdy tylko zobaczyłam ten kapelusz, postanowiłam go kupić i oczywiście zdecydowałam się bardzo prędko. Cena była wysoka. Nie napiszę tu, ile kosztował, bo nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że w czasie wojny, kiedy należy oszczędzać, ja ni z tego, ni z owego wydaję tyle pieniędzy.(…)
Gdy mama zobaczyła kapelusz i dowiedziała się, ile kosztuje, spojrzała tylko na mnie. Mama jest specjalistką w patrzeniu. (…)
„Mamo – rzekłam wyniośle – bardzo mi przykro, że ci się mój kapelusz nie podoba…”
„Nie idzie tu o kapelusz – odparła mama – chociaż uważam, że nie pasuje on dla takiej młodej dziewczyny jak ty, idzie mi tu głównie o cenę”.
Nie poprawiło to mego humoru i stałam się jeszcze bardziej zimna, obojętna i dumna, chociaż bardzo mnie dotknęły słowa matki.
„Muszę go jednak zatrzymać. W każdym razie obiecuję ci, że przez trzy lata albo przez cały czas trwania wojny nie kupię innego kapelusza. Nawet ty – wyraz t y był nasiąknięty pełną goryczy ironią – nie możesz powiedzieć, że wydałam za dużo, jeżeli ten kapelusz ma mi starczyć na trzy lata”.
„Jeszcze przed upływem trzech lat znudzi ci się z pewnością ten kapelusz, X.” – rzekła mama z prowokacyjnym uśmiechem, który oznaczał mniej więcej podejrzenie, że z pewnością za tydzień rzucę mój kapelusz do kąta.
„Czy mi się znudzi, czy nie, to jednak będę go nosić” – odparłam, po czym pobiegłam na górę i wypłakałam się w moim pokoju ze złości na samą siebie, że z taką ironią zwracałam się do mamy.
Już teraz nie mogę znieść tego kapelusza. Ale skoro powiedziałam, że musi mi służyć trzy lata albo do końca wojny, to słowa dotrzymam. Powinnam ponieść zasłużoną karę.
12.
– Popatrz, co znaleźliśmy! – zawołał X. z dumą. – Piękny nowy cylinder dla ciebie!
Tatuś X. odłożył gazetę, przyjrzał się bardzo dokładnie kapeluszowi, po czym włożył go na głowę przed lustrem w salonie. Był na niego za duży – właściwie zakrywał mu oczy – całość robiła jednak niezwykłe wrażenie.
– Mamusiu – zawołał X. – chodź, popatrz na tatusia!
Mama X. otworzyła drzwi od kuchni i stanęła zdumiona na progu.
– Czy dobrze mi w nim? – zapytał Tatuś X..
– Owszem – odpowiedziała Mama X. – Wyglądasz w nim naprawdę po męsku. Jest tylko jakby trochę za duży.
– Czy może lepiej tak? – zapytał Tatuś X., zsuwając kapelusz na tył głowy.
– Hm – odparła mama. – Nie jest źle, ale wydaje mi się, że lepiej wyglądasz bez kapelusza.
Tatuś X. przeglądał się w lustrze z przodu, z tyłu i z boku, po czym z westchnieniem położył kapelusz na komodzie.
– Masz rację – powiedział. – Nie wszystko potrzebuje ozdoby.
13.
Brodacz obejrzał się na policjanta: stał odwrócony plecami i czytał jakieś ogłoszenia naklejone na drzwiach. Teraz trzeba było tylko położyć czapkę na biurku, tak by przykryć nią papiery.
– Proszę zabrać tę czapkę – oburzył się staruszek. – Też znalazł sobie miejsce.
– Przepraszam – bąknął brodacz i zsunął ją wraz z paczką papierów, po czym zwinął je w rulon i ukrył w kieszeni. Oczywiście tym razem nie mógł się posłużyć tak zdobytymi dokumentami i został skazany na trzy tygodnie aresztu za nałogowe uprawianie włóczęgi. Po trzech tygodniach wyszedł jednak z więzienia powiatowego i ruszył w świat już jako X.
14.
Wstałem, dolałem z sagana trochę wody gorącej. Rozmieszałem ją wokół jego ciała.
– A pamiętasz, jak przed wojną przyjechałeś kiedyś w kapeluszu? Stanąłeś w progu i jakbyś się zawstydził, że w kapeluszu jesteś. I my tak samo patrzyliśmy na ciebie. M. i nie M. Zerwałeś go zaraz z głowy, ale ojciec, włóż jeszcze, niech ci się przypatrzę. Ano, dobrze ci, tylko jakbyś mało był podobny. To wielaś zapłacił? A matka, trza było tańszy, synu, kupić, ubranie byś se za to kupił. Niedziela była. Ojciec chciał, żebyśmy na wieś się przeszli, może księdza spotkamy, niby ciągle pytał się o ciebie. A już kawalery byliśmy, to co nam ksiądz, jeszcze w taki gorąc, i wyciągnąłem cię nad rzekę. Z dziewuch panny już porosły i rzeka aż się wylewała. Ja się rozebrałem i od razu buch! nura do wody. A ty siadłeś na brzegu, w cieniu pod wikliną. Podpłynęła do ciebie Stefka Magierzanka i zaczęła cię kusić, nie rozbierzesz się, M.? Gorąc taki, rozbierz się, chodź do wody. A piersi miała, jakby się tej wody tak opiły. Ładnie ci w tym kapeluszu. Na długo przyjechałeś? Myślały Magiery, że się z nią ożenisz. Ale nie byłbyś szczęśliwy. W wojnę się tu z jednym złączyła, co po mąkę przyjeżdżał, i wyfrunęła z nim w świat. Zostawiła chłopa, dziecko. M.! M.! Chodź się kąpać! Wszystkie cię wolały. Aż chłopaków zazdrość brała. Nie wołajta go! Musi na suchoty być chory! Suchotnikom nie wolno się kąpać! O, widzita, jaki to kapelusz se kupił, żeby nie być ze wsi! Wygląda jak dupa zza krzaka! Podleciał któryś z tyłu, zerwał ci ten kapelusz z głowy i smyrgnął nim na rzekę. Rzucili się jeden przez drugiego do tego kapelusza. Któryś nabrał w niego wody. Któryś wsadził na łeb i zaczął w nim płynąć. Skoczyłem, żeby mu odebrać. Ale przerzucił go dalej w tłum chłopaków. Tarmosili, wyrywali go sobie. Stefka Magierzanka aż się popłakała. Wy świnie! wy świnie! krzyczała. Z was żaden nie będzie miał takiego kapelusza! Któryś dał nura i z dna rzeki wydostał kamień. Wsadzili ten kamień w kapelusz i zaczęli go topić. W końcu jakoś im go wyrwałem i smyrgnąłem nim daleko w dół rzeki, że pierwszy dopłynę. I dopłynąłem. Ale Bolek Kuska wyskoczył na brzeg i brzegiem doleciał przede mną. Capnął ten kapelusz, poleciał jeszcze dalej, na płyciznę, tam wlazł w niego nogami i w mule, w piachu, w kamieniach zaczął go tratować. O, skułem mu wtedy mordę, że warg z miesiąc nie domykał, jakby się tak śmiał. A koszulę, portki podziabałem mu kozikiem, buty wyrzuciłem do wody. Przylecieli z bratem Wickiem i ze starym do nas, do chałupy, to i Wickowi, i staremu jeszcze wlałem. A ty nic, patrzyłeś, jak ci ten kapelusz ciarają, potem wstałeś, powiedziałeś, chodźmy już, X. Zostaw im ten kapelusz, niech się dalej bawią.
15.
Pokazałem mu okładkę przedstawiającą niezmierzone połacie Sahary.
– Co pan tu widzi? – spytałem.
– Widzę rzekę – odparł. – I mały hotelik z tarasem na wodzie. Jacyś ludzie jedzą obiad na tym tarasie. Tu i ówdzie rozstawiono kolorowe parasolki. – Wpatrywał się, jeśli można to było nazwać „wpatrywaniem się", w przestrzeń obok okładki i wymyślał jej nie istniejące cechy, jakby brak cech na prawdziwej fotografii kazał mu wyobrazić sobie rzekę, taras i kolorowe parasolki. Osłupiałem. Natomiast on, jak się zdawało, uważał, że poradził sobie całkiem nieźle. Uśmiechał się leciutko. Zdecydował również, że to koniec badania i zaczął rozglądać się wokół, szukając kapelusza. Wyciągnął rękę i chwycił głowę swojej żony. Próbował unieść ją i włożyć sobie na głowę. Najwyraźniej pomylił żonę z kapeluszem! Ona stała cierpliwie, jakby była przyzwyczajona do takich pomyłek.
16.
Dostaliśmy wszyscy amoku. Wynieśliśmy puszkę na brzeg, H. poszedł przynieść z łąki duży, zaostrzony kamień, a ja wróciłem na łódź i wyjąłem maszt. G. przytrzymał puszkę, H. przyłożył ostry koniec kamienia do wieczka, ja zaś uniosłem maszt wysoko nad głowę i rąbnąłem z całej siły.
Gdyby nie słomkowy kapelusz na głowie G., już by biedaka między nami nie było. Zachował ten kapelusz (a raczej to, co z niego zostało) do dziś i zimową porą, gdy w kłębach fajczanego dymu rozpoczynają się wieczorne opowieści o przeżytych śmiertelnych niebezpieczeństwach, G. zdejmuje kapelusz z gwoździa, puszcza go wkoło i znowu opowiada tę fascynującą historię, za każdym razem trochę bardziej ją ubarwiając.
17.
Mieliśmy zwyczaj wchodząc do klasy rzucać czapki na ziemię, by mieć potem wolniejsze ręce. Należało już od progu cisnąć je pod ławkę w taki sposób, żeby uderzyły o ścianę wzniecając tumany kurzu; taki był nasz fason.
Nowy jednak nie zauważył tego czy też nie śmiał zastosować się do naszego obyczaju, dość, że po skończonej modlitwie siedział jeszcze z czapką na kolanach. Skomplikowane to było nakrycie głowy, coś niby czapka futrzana, rogatywka, okrągły kapelusz i czepek bawełniany jednocześnie; słowem, jedna z tych ubogich rzeczy, których niema brzydota wielką ma siłę wyrazu, jak twarz głupca. Jajowata, wydęta przez fiszbiny zaczynała się trzema równoległymi wałeczkami; potem, przedzielone czerwonym pasem, biegły na przemian raby aksamitu i zajęczej skórki, a wreszcie następował rodzaj woreczka zakończonego kartonowym wielobokiem zdobnym w skomplikowany deseń z sutaszu. Stamtąd, na długim a zbyt cienkim sznureczku, zwisał złoty chwaścik. Była nowa, daszek jej błyszczał.
– Wstań – powiedział profesor.
Wstał, czapka spadła. Klasa wybuchła śmiechem.
Schylił się, by ją podnieść. Sąsiad strącił ją łokciem, nowy podniósł ją raz jeszcze.
– Zostawże ten hełm! – powiedział profesor, który był człowiekiem dowcipnym.
Uczniowie znów ryknęli śmiechem, a biedny chłopiec tak się stropił, że już sam nie wiedział, czy ma czapkę trzymać w ręku, czy zostawić na ziemi, czy włożyć na głowę. Wreszcie usiadł kładąc ją sobie na kolanach.
– Wstań – powtórzył profesor – i powiedz, jak się nazywasz.
Nowy wybełkotał coś niezrozumiałego.
– Powtórz.
I znów ten sam nieartykułowany bełkot zgłuszony wrzaskami klasy. (...)
Grad zadanych za karę ćwiczeń uciszył jednak klasę i do profesora dotarło wreszcie imię X. Musiał je podyktować, przesylabizować, odczytać. Po czym profesor kazał biedakowi zasiąść w oślej ławce, u stóp katedry. X. wstał, ale zawahał się.
– Czego szukasz? – spytał profesor.
– Mojej czap... – szepnął nieśmiało nowy rzucając dokoła niepewne spojrzenia.
– Pięćset wierszy za karę, cała klasa! – Ten wściekły okrzyk powstrzymał nową burzę. – Siedźcież spokojnie – napominał zgorszony profesor wycierając czoło wyjętą z kapelusza chustką. – A co do ciebie, nowy, to przepiszesz mi dwadzieścia razy ridiculus sum.
Potem łagodniejszym już głosem:
– A o czapkę bądź spokojny, znajdzie się, nikt ci jej nie ukradł.
18.
Zaczęły iść dalej, tak samo prędko jak wprzódy. Stara mówiła znowu:
– Ot, jak było. Z kościoła wracałam, tak jak i teraz, a śpieszyłam bardzo, bo E. była chora i goście mieli na obiad przyjechać... Więc leciałam co tchu, wprost przez pole, które wtedy ugorem stało, przez puste zagony... Co dam krok, to półtora zagona przesadzę... Wprost jakbym nad ziemią leciała... A miałam na sobie zieloną suknię... jeszcze wtedy kolorowe suknie nosiłam... Kapelusz taki, ot, słomkowy zdjęłam i dla ochłody machałam nim sobie przed twarzą... Uf! nie mogę...
Zdyszała się, stanęła znowu i zaczęła kaszleć. Kaszel jej był gruby, chrypliwy, głośny, jakby dobywał się z głębi beczki. Mało jednak zwracała nań uwagi i zaraz idąc znowu opowiadała dalej:
– Cholera wtedy grasowała po świecie; w naszych stronach jej jeszcze nie było, ale ludzie lękali się, aby nie przyszła... Otóż, kiedy mnie chłopi wracający z kościoła zobaczyli tak lecącą polem, jak narobią krzyku, płaczu... Jedni zaczęli uciekać i biec tak prędko, jakby ich diabeł gonił, drudzy popadali pośród dróg na kolana i nuż żegnać się, czołami bić o ziemię, pacierze głośno mówić... "Cholera! – krzyczą – ot i już bieży, nam na zgubienie!" "Ale! – odpowiadają drudzy – już to nie co innego! Cholera i koniec! Wielka taka, że głową nieba dostaje, w zielonej sukni i złotą łopatą macha!" Ta łopata, uważasz, to był mój kapelusz na słońcu błyszczący... prawda, że go też dobrze spłaszczyłam, bo zdjąwszy w kościele z powodu gorąca i nie mając gdzie podziać, położyłam go na ławce i przez całe nabożeństwo na nim siedziałam... Uf! nie mogę...
Znowu zabrakło jej oddechu, chrząkała, nos ucierała i chwilę szła milcząc.
19.
W słomkowym kapeluszu, który dostałam od mojej teściowej, wybrałam się na miasto, żeby kupić materiał na firanki do kuchni. Długo przebierałam w przeróżnych kretonach, ale w końcu znalazłam coś, co było nawet dość podobne do zasłonek, które J. Najstarsza znalazła w "Twoim Stylu". Przechodząc obok sklepu Y. starałam się patrzeć przed siebie, żeby przypadkiem tam nie zajrzeć, ale oczywiście nic z tego nie wyszło. Y. walcowatą zmiotką zrobioną z piór i umieszczoną na długim drążku, omiatała wiszące pod sufitem lampiony i abażury. Musiała być tym bardzo zajęta, bo kiedy już znalazłam się w środku, podeszła do drzwi i zmieniła wiszący na nich kartonik z napisem:
Z P.SAM.I NIE WOLNO!
na kartonik z napisem:
ZAM.KNIĘTE Z P.OWODU SP.RZĄTANIA!
No, ale ja już byłam w środku, prawda? Obrzuciła mnie niechętnym spojrzeniem i powiedziała kategorycznie:
– Nie wymieniam zakupionego towaru.
Początkowo nie wiedziałam, jaki towar Y. ma na myśli, ale szybko zobaczyłam jej wzrok wbity w mój kapelusz, w którym zresztą byłam zakochana od pierwszego wejrzenia i którego nigdy w życiu nie nazwałabym towarem, bo to brzmi bezdusznie.
20.
Jednym z najbardziej skomplikowanych, tak z technicznego, jak i z politycznego punktu widzenia, procesów w zapomnianej już sztuce kapelusznictwa było branie miary. Don Ricardo A. obdarzony był czaszką, która zdaniem J. oscylowała pomiędzy kształtem melonopodobnym a formą mało kształtną. Kapelusznikowi wystarczył rzut oka na znamienity czerep, by natychmiast zdać sobie sprawę z czyhających trudności, tej samej więc nocy, gdy J. przyznał, iż głowa ta kojarzy mu się raczej z co poniektórymi fragmentami masywu Montserrat, F. nie pozostało nic innego, jak mu jedynie przytaknąć. „Niech ojciec nie bierze tego do siebie, ale ojciec przecież dobrze wie, że kiedy trzeba wziąć miarę, lepiej, żebym ja to zrobił, bo ojca nerwy ponoszą. Mógłby to ojciec mnie zostawić, bardzo proszę"... Kapelusznik nader chętnie przystał na tę prośbę, następnego więc dnia, z chwilą gdy A. zajechał przed sklep mercedesem, gościem zaopiekował się właśnie J. A., znalazłszy się już w pracowni i stwierdziwszy, że zdejmowaniem miary ma się zająć czternastoletni chłopak, wpadł w złość: „A to co ma znaczyć? Ten młokos ma brać miarę? Włos się jeży". J., choć świadom statusu i rangi klienta, miast się speszyć, odciął się bez chwili namysłu: „Szanowny panie A., jeżyć to się już panu niewiele może, bo fryzura pańska niebawem będzie przypominać bernardyńską tonsurę, i jeśli nie zrobimy panu najszybciej jak można kompletu kapeluszy, to niechybnie będzie pan zmuszony, udając się w miejsca publiczne, byle tupecikiem przyklepywać co poważniejsze ubytki". F., usłyszawszy J., ledwo ducha nie wyzionął. A., niczym nieporuszony, wbił wzrok w J., po czym, ku zdumieniu obecnych, wybuchnął śmiechem, jakim nie śmiał się już od lat.
„Ten wasz chłopak daleko zajdzie, F." - zawyrokował A., który nie był w stanie zapamiętać nazwiska kapelusznika.
W ten oto sposób odkryli, że don Ricardo A. miał po czubki włosów wszystkich drżących przed nim wazeliniarzy, pochlebców i obdarzonych duszą dywanika fagasów padających mu do nóżek. Miał w pogardzie włazidupków, cykorów i każdego, kto okazywał najmniejszą bodaj słabość fizyczną, mentalną czy też moralną. Natknąwszy się na nic nieznaczącego chłopaka, czeladnika zaledwie, któremu starczyło czelności i poczucia humoru, by zadworować sobie z niego, A. uznał, iż trafił na idealnie spełniającą jego wymagania firmę kapeluszniczą, wobec czego podwoił wartość zamówienia.
==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
rozwiązanie konkursu