Dodany: 20.11.2022 18:53|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Opowieść jak kwitnące drzewo


Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59

Z jedenastu wydanych dotąd po polsku powieści Elif Shafak czytałam trzy – „Honor”, „10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie” i „Bękarta ze Stambułu” – już po pierwszej nabierając przekonania, że jest to pisarka warta zainteresowania, a po drugiej, że bez szczególnego zwlekania przeczytam każdą jej książkę, która mi wpadnie w ręce. Nie dlatego, żebym tureckie klimaty lubiła bardziej, niż np. francuskie czy czeskie, ale dlatego, że bardzo mi odpowiada jej sposób pisania.
Na najnowsze jej dzieło, „Wyspę zaginionych drzew”, nie musiałam długo czekać, bo w naszym kraju ukazała się ledwie rok później, niż oryginał. Zajrzawszy na chybił trafił do środka, natrafiłam na opis śniadania, jakim ciotka Meryam zapragnęła uraczyć szwagra i siostrzenicę już pierwszej doby spędzonej w ich domu, a był on tak kuszący – „grillowany ser halloumi z za’atar, feta gotowana z miodem, sezamowa chałwa, faszerowane pomidory, zielone oliwki z koprem, bułeczki posypane czarnymi oliwkami, pieczone papryki, pikantna kiełbada, börek ze szpinakiem, serowe paluchy z ciasta francuskiego, melasa z granatów z tahini, galaretka z głogu, dżem pigwowy i duża patelnia jajek sadzonych z jogurtem czosnkowym”[1] – że połknęłabym całość jednym kęsem… przepraszam, jednym tchem… gdyby nie napoczęte pożyczone książki, które należało w miarę szybko skończyć i oddać. Przez to lektura została nieco odwleczona w czasie, a gdy nadeszła na nią kolej – okazało się, że pierwsze wrażenie nie było mylne.

Sama historia nie jest może szczególnie oryginalna, obracając się wokół motywów, obecnych w sporej części współczesnej literatury z okolic, powiedzmy zbiorczo, wschodniej części basenu Morza Śródziemnego; prawie każdy autor stamtąd się wywodzący ma na koncie jakąś powieść z wątkiem wojen domowych, miłości zakazanej z powodów politycznych/religijnych/etnicznych, życia na emigracji i szukania korzeni. Shafak także – co najmniej jeden z powyższych motywów obecny jest jeśli nie w „Honorze”, to w „Bękarcie ze Stambułu”, a jeśli nie tam, to w „10 minut…”, i nie inaczej jest także w jej najnowszym dziele.

Jedną z najważniejszych postaci tej powieści jest szesnastoletnia Ada, córka Turczynki i Greka, która, gdyby historia potoczyła się nieco inaczej, miałaby w papierach wpisane obywatelstwo cypryjskie. Tak, jak jej rodzice, którzy na tej wyspie, od lat targanej konfliktami o podłożu narodowościowym, się urodzili i wychowali. Ada jednak przyszła na świat w Wielkiej Brytanii, na Cyprze nigdy nie była i dotychczas nie poznała nikogo z pozostałych tam krewnych, a nawet nie nauczyła się żadnego z rodzicielskich języków. Z powściągliwości, z jaką odpowiadano na jej pytania dotyczące przeszłości, wywnioskowała, że „najprawdopodobniej ślub rodziców nie spotkał się z aprobatą ich rodzin”[2]. Brytyjczycy najwyraźniej nie podają w szkolnych podręcznikach zbyt wielu szczegółów historycznych dotyczących swoich byłych kolonii i ich późniejszych losów, bo gdyby tak było, nawet uczennica niechętna do zgłębiania przedmiotu wyłapałaby przecież detale dotyczące jej, było nie było, rodzinnej ziemi. I pewnie zrozumiałaby, dlaczego jej domniemanie było słuszne. Ale na razie rozumie zbyt mało; nie wie, przed czym jej matka uciekała w farmakologiczno-alkoholowe ukojenie, nie wie, dlaczego ojciec od śmierci żony „zapominał jeść, a czasami nawet się odzywać”[3]… chyba, że do ukochanego drzewa figowego, które na przekór klimatowi całkiem dobrze rosło w angielskiej glebie. I kiedy nauczycielka daje klasie zadanie opisania historii własnych rodzin, a Adę pyta o rolę „tych suwenirów i bibelotów z przeszłości”[4], frustracja dziewczyny znajduje niespodziewane ujście w ataku jakiegoś zupełnie atawistycznego krzyku. Następstwa są dość oczywiste: ojciec wezwany do dyrekcji, ona zdjęta wstydem i lękiem, że „przypną jej łatkę dziwoląga albo świruski, wytatuują jej to na skórze, i za każdym razem, kiedy wejdzie do klasy, właśnie to dostrzeże najpierw każdy z nich”[5]. I właśnie wtedy do Londynu przylatuje ciotka Meryem. Ada nawet nie ma ochoty rozmawiać z kimś, kto nie był na pogrzebie własnej siostry; Kostas chciałby, by szwagierka nie zawracała nastolatce głowy „historią, która nie przyniosła niczego prócz bólu i braku zaufania”[6]. Ale jedno zdanie rzucone przez Meryem sprawia, że przeszłość wyrywa się z bezpiecznego azylu zapomnienia i zaczyna się głośno domagać uwagi…

I nie, nie chodzi tu o to, czy w konflikcie – na skutek którego Defne i Kostas stracili parę najbliższych przyjaciół i niejednego spośród krewnych, stali się wykorzenionymi wygnańcami, a Meryem została przez rodziców zmuszona do przysięgi, że póki oni żyją, nie zobaczy się z siostrą, jej mężem i dzieckiem – mieli rację Grecy, czy Turcy, czy jednym przypadła za mała albo drugim za duża część wyspy. Ale o to, że „wszędzie tam, gdzie panują dotkliwe podziały i wojna, nie ma wygranych, zarówno w ludzkim kręgu, jak i poza nim”[7].
Że paskudne i niesprawiedliwe jest odmawianie prawa do miłości ludziom należącym do odmiennych grup społecznych czy etnicznych, albo będącym tej samej płci. Że „jeśli, tak jak mówią, rodziny przypominają drzewa, rozgałęzione struktury ze splątanymi korzeniami i pojedynczymi konarami sterczącymi pod dziwnymi kątami, rodzinne traumy są jak gęsta, przeźroczysta żywica sącząca się z nacięcia w korze. Skapują na kolejne pokolenia. Ściekają wolno, strużką tak cienką, że ledwie widoczną, przemieszczając się w czasie i przestrzeni, aż znajdują szczelinę, w której się gromadzą i tężeją. Trasa wędrówki odziedziczonych traum jest przypadkowa; nigdy nie wiesz, do kogo dotrze, ale do kogoś na pewno. Wśród dzieci dorastających pod jednym dachem niektóre są nimi dotknięte bardziej od innych. (…) Czasem rodzinna trauma pomija całe pokolenie, aby potem ze zdwojoną mocą uderzyć w kolejne. Możesz spotkać wnuki, które w milczeniu dźwigają krzywdy i udręki swoich dziadków”[8].
Że „miejsce urodzenia nadaje kształt naszemu życiu nawet wtedy, gdy znajdujemy się zupełnie gdzie indziej” [9], a „kiedy opuszczasz swój dom, udając się ku nieznanemu lądowi, nie zachowujesz się tak samo jak wcześniej; część ciebie umiera, żeby inna część mogła zacząć nowy rozdział”[10].

Tak, wiemy, słyszeliśmy już te wszystkie nuty, niejeden raz. Ale za każdym razem złożona z nich pieśń jest trochę inna. A ta – nie dość, że trochę inna, to i wyjątkowo piękna. Bo Shafak ma dar płynnego, obrazowego operowania językiem (i chyba szczęście do polskich tłumaczy, dzięki którym jej styl już wydaje mi się rozpoznawalny); nie widzę w jej zdaniach ani jednego zbędnego słowa, ani jednej przesadzonej metafory, ani jednego zgrzytu leksykalnego, widzę za to wszystko, o czym pisze, tak żywo i barwnie, jak tylko można widzieć siłą samej wyobraźni, nie mając o opisywanym świecie innej wiedzy, aniżeli ta czerpana z literatury.
I mimo, że zastosowała tej powieści chwyt, którego generalnie nie aprobuję – powierzenie części narracji komuś, kto nie jest człowiekiem, w dodatku z lekkim akcentem metafizycznym – wyszło to tak urzekająco, że wybaczyłam od razu. Być może czytelnika zupełnie niezainteresowanego przyrodą mogłyby zrazić dość obszerne fragmenty, odnoszące się do życia roślin, ale z mojego punktu widzenia – tym bardziej po przygotowaniu, jakim było zapoznanie się przed kilku laty ze świetnym dziełem popularnonaukowym Petera Wohllebena „Sekretne życie drzew” – są one akurat w tym wypadku bardzo na miejscu. Choćby tylko dlatego, że „tak jak wszystkie drzewa nieustannie się komunikują, konkurują i współpracują ze sobą, zarówno nad i pod ziemią, tak opowieści kiełkują, wzrastają i rozkwitają ze swoich splątanych ze sobą niewidzialnych korzeni” [10]. Opowieść o wyspie, na której nawet drzewom nie dano żyć w spokoju, wzrosła i rozkwitła ponad moje oczekiwania.

Do dobrych wrażeń dołożyła się jeszcze szata edytorska – identyczna dla wszystkich nowo wydawanych lub wznawianych w ostatnich latach powieści Shafak, stosunkowo skromna, ale wysmakowana i wymowna (jedynym jej mankamentem jest wydrukowanie not biograficznych autorki i tłumaczki jasnozieloną czcionką na ciemnoszarym tle, co wprawdzie pięknie współgra kolorystycznie z zewnętrzną stroną okładki, za to praktycznie uniemożliwia ich przeczytanie, jeśli nie trzyma się książki bezpośrednio pod silnym źródłem światła) – i perfekcyjne wręcz dopracowanie redakcyjne tekstu, dzięki któremu czytelnik może bez przeszkód zagłębiać się w treść, nie musząc zgrzytać zębami nad literówkami i innymi lapsusami (wspominam o tym, bo choć takie podejście wydawcy powinno być rzeczą oczywistą, wcale nie każdy o nie dba).

[1] Elif Shafak, „Wyspa zaginionych drzew”, przeł. Natalia Wiśniewska, wyd. Wydawnictwo Poznańskie, 2022, s. 95.
[2] Tamże, s. 25.
[3] Tamże, s. 30.
[4] Tamże, s. 29.
[5] Tamże, s. 59.
[6] Tamże, s. 100.
[7] Tamże, s. 259.
[8] Tamże, s. 176.
[9] Tamże, s. 52.
[10] Tamże, s. 81.
[11] Tamże, s. 167.

Ocena recenzenta: 5,5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 722
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: fugare 21.11.2022 09:41 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzja oficjalna PWN R... | dot59Opiekun BiblioNETki
Właśnie kończę "Bękarta ze Stambułu" i całkowicie podzielam opinię o Shafak Elif (Şafak Elif). Wydawnictwo Poznańskie tak pięknie wydało książki tej autorki, że kupiłam już cztery. Okładki są autorstwa Uli Pągowskiej, podobnie jak okładki serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich, i są piękne, tak jak obrazy tej artystki. Oczywiście nie kupiłabym ich wyłącznie dla okładek, ale tak się składa, że w tym wypadku wartości estetyczne i literackie uzupełniają się.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 21.11.2022 14:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Właśnie kończę "Bękarta z... | fugare
Ja z tej serii mam trzy, "Honor" jest starszy i z innego wydawnictwa, niestety.
Użytkownik: Artola 21.11.2022 15:30 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzja oficjalna PWN R... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wrzucam Shafak Elif (Şafak Elif) do schowka :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: