Dodany: 16.10.2022 18:48|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Chłód i mrok nie muszą nas pochłonąć


Gdy w słynnej sadze fantasy George’a R.R.Martina (albo, dla nieczytających, w jej ekranizacji) pada stwierdzenie: „Nadchodzi zima” - rozumiemy, że ludność Westeros musi się przygotować na ciężkie czasy. Rozumiemy, zwłaszcza, jeśli jesteśmy mieszkańcami ziemskich stref klimatów umiarkowanych i subpolarnych, które zima nawiedza regularnie i pozostaje tam przynajmniej przez jedną czwartą roku (bardziej na południe jest ona tylko pojęciem umownym, niezmieniającym specjalnie warunków bytowania człowieka, z kolei bardziej na północ, o ile w ogóle w danym miejscu żyją ludzie, panuje stale, nie jest więc jakąś istotną zmianą, na którą trzeba się nastawić). Czasem rozumiemy tak dojmująco, że najchętniej wcielilibyśmy się w wiewiórkę czy niedźwiedzia, zaszyli w przytulnym ciepłym legowisku i zasnęli, by wstać o połowę szczuplejsi w chwili, gdy słońce wynurzające się zza horyzontu zacznie nie tylko świecić, ale i grzać, a na grządkach, polach i drzewach pojawią się nowe dary natury. Ewolucja trochę nas w tym względzie skrzywdziła, wyposażając nas jednak w zamian w przymioty, dzięki którym jesteśmy w stanie chronić się przed zimnem, ciemnością i niedostatkiem świeżego pożywienia. Kiedyś wykorzystywaliśmy je tylko na tyle, by przeżyć, zasadniczo jednak dostrajając swój rytm życia i aktywność do zmienionych warunków. Dla ludzi ery przedcywilizacyjnej normą było, że zimą wstaje się o wiele później i kładzie spać o wiele wcześniej, że nie podejmuje się wówczas dalekich podróży, nie prowadzi handlu, uprawy roli, wypasu bydła, że jada się co innego, inne prace wykonuje w gospodarstwie domowym i z innych rozrywek korzysta. Dzisiaj budzi nas budzik, a nie słońce; ogrzewanymi pojazdami docieramy do pracy w ogrzewanych i sztucznie oświetlonych budynkach, kupujemy pomidory i zieleninę wprost ze szklarni, mleko w kartoniku, mrożone owoce, w ciepłej hali sportowej gramy w tenisa lub pedałujemy na elektronicznej atrapie roweru. I co? Klimatyczną zimę przechytrzyliśmy, ale choćbyśmy się nie wiem jak starali, wciąż mamy problem z zimą metaforyczną, mogącą nadejść o każdej porze roku kalendarzowego.

Jak powiada autorka „Zimowania”, brytyjska pisarka i eseistka Katherine May, „to jałowy okres w życiu, kiedy człowiek jest odcięty od świata, czuje się odrzucony, odstawiony na bok, zablokowany na drodze rozwoju lub zepchnięty do roli outsidera. Może być skutkiem choroby albo jakiegoś wydarzenia, takiego jak strata kogoś czy narodziny dziecka. Może też wynikać z doznanego upokorzenia czy porażki. (…) Czasami (…) nachodzi nas stopniowo, towarzysząc przeciągającej się śmierci związku, powoli rosnącej odpowiedzialności wynikającej ze starzenia się rodziców, ubywającej kropla po kropli pewności siebie. Czasami jednak spada na nas przerażająco szybko, jak odkrycie pewnego dnia, że nasze umiejętności uważane są za nieistotne, firma, dla której od lat pracujemy, zbankrutowała albo partner zakochał się w kim innym”[1]. Nie wiemy, czy pojawi się w naszym życiu raz, czy trzydzieści razy, czy nadejdzie wraz z prawdziwą zimą, czy w środku lata, ale wiemy, że niezależnie od czasu, przyczyny i naszej odporności na niekorzystne zjawiska, zawsze mniej lub bardziej otoczy nas chłodem, mrokiem, niedostatkami i zagrożeniami.

Mamy dwa wyjścia: albo, tak, jak to robimy z zimą kalendarzową, udawać, że jej nie ma, a jeśli nawet jest, to nic nas nie obchodzi, albo… spróbować przezimować. Zwolnić, wyhamować, poszukać sposobów zminimalizowania strat – w tym przypadku nie ciepła, lecz dobrostanu emocjonalnego – i czekać, aż niekorzystny okres dobiegnie końca. Oczywiście, analogia do rytmów natury jest tu zasadna tylko w pewnym zakresie, bo, po pierwsze, w strefie klimatycznej mającej cztery pory roku zima z natury musi ustąpić miejsca wiośnie i najprawdopodobniej uczyni to w określonym przedziale czasowym (chyba, żeby akurat nadeszło wielkie zlodowacenie), podczas gdy zima w ludzkiej duszy może trwać latami, zwłaszcza, gdy ktoś z jakiegoś powodu nie jest w stanie zastosować skutecznych strategii przezimowania. Bo, na przykład, w odróżnieniu od autorki nie dotrze na czas do lekarza, który mu wypisze odpowiedniej długości zwolnienie. Albo, mając na utrzymaniu kilka osób, nie może sobie finansowo pozwolić na bycie przez pewien okres niezatrudnionym. Albo jest na tyle chory – niekoniecznie śmiertelnie, wystarczy, że trwale i dokuczliwie – by nie być w stanie doszukać się choćby jednej pozytywnej strony swojej sytuacji. To jednak będą tak zwane straty nieuniknione – takie, jakie bywają w przyrodzie; bo przecież i zwierzęta hibernujące nie zawsze się budzą ze snu zimowego, jeśli na skutek nieszczęśliwych okoliczności zewnętrznych nie udało im się nagromadzić pod skórą dość tłuszczu…

May jednak napisała tę książkę nie dla tych, którym naprawdę nie da się już pomóc, lecz raczej dla tych, którzy, mając w sobie pewien potencjał przetrwania duchowej zimy, nie bardzo wiedzą, jak go uruchomić. Jej opowieść nie jest sensu stricto ani autobiografią ani poradnikiem, choć między innymi zawiera podsumowanie jej własnych przeżyć i choć nie brak w niej konkretnych podpowiedzi dla czytelnika, który chciałby skorzystać z czyichś doświadczeń. To tylko rdzeń, na który – jak na paliku pod winorośl – pną się wątki o charakterze reporterskim i eseistycznym. Nawiązania literackie przeplatają się ze wspomnieniami, relacje z wypraw do saun i gorących źródeł lub z lodowatych kąpieli morskich – z naświetleniem genezy zimowych świąt w rozmaitych religiach, opowiadaniem o strukturze pszczelej wspólnoty albo analizą poglądów na rolę wilków w przyrodzie. Gdybym miała znaleźć w swoich czytelniczych doświadczeniach lekturę najbardziej do tej podobną, byłaby to „W ustach sól” Charlotte Runcie (również Brytyjki i, choć nieco młodszej od May, należącej jednak do tego samego pokolenia); główną wspólną cechą tych obu całkiem odmiennych tematycznie opowieści jest płynna, międzygatunkowa forma, a kolejną świetna narracja, w zależności od poruszanego w danym momencie tematu zwięzła i konkretna, żywa i obrazowa lub nieśpiesznie falująca wokół sedna sprawy. Najmądrzejsze nawet pojęcia i wywody stałyby się niestrawne, gdyby je wyrażać płaskim, nijakim, niezgrabnym językiem; tutaj język – bogaty, potoczysty, delikatnie podszyty poetycznością, choć wcale niestroniący od rejestrów przyziemnych – jest, obok oryginalnego ujęcia głównego motywu i pobudzania czytelnika do snucia własnych przemyśleń, jednym z kardynalnych atutów książki.

Żeby wynieść z niej maksimum korzyści, najlepiej nie czytać jej jednym tchem, lecz smakować po kawałku. Albo inaczej: najpierw przeczytać szybko, a potem – jak to dobrze, że książka to nie danie, które, raz pochłonięte, na zawsze znika z talerza! – wracać do poszczególnych fragmentów, czy to losowo, czy w sposób usystematyzowany, żeby móc się nimi podelektować, poodkrywać wszystko, co autorka ma nam do powiedzenia. I choć w żaden sposób nie dam się jej przekonać do morsowania, to z jakąż przyjemnością zawtóruję, że „zima to czas bibliotek, stłumionego szelestu przeglądanych książek, zapachu starych kartek i kurzu”[2], pora stosowna dla „powolnego, uduchowionego czytania, wzmacniania duszy”[3]! A „Zimowanie” to lektura nader odpowiednia na tę okoliczność.

[1] Katherine May, „Zimowanie”, przeł. Anna Dorota Kamińska, wyd. Znak Literanova, 2021, s. 21-22.
[2] Tamże, s. 259.
[3] Tamże, s. 259.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 302
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Monika.W 01.11.2022 07:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Gdy w słynnej sadze fanta... | dot59Opiekun BiblioNETki
Piękna recenzja.
Aż chciałoby się pozimować miesiąc czy dwa...
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: