Dodany: 13.10.2022 20:50|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Podróż, od której mogła się zacząć wielka reporterska kariera


Jest rok 1926. Europa już trochę odetchnęła po niszczącym doświadczeniu wojny światowej, co nie znaczy, że nie jest zaangażowana w żadne działania militarne: dawnym imperiom kolonialnym trudno się pogodzić z utratą swoich wpływów na zamorskich terytoriach, więc na przykład Francja śle wojska do Syrii, gdzie przybierają na sile ruchy narodowowyzwoleńcze. Ten właśnie obraz – „annamickich żołnierzy we francuskich mundurach, wiezionych ciężarówką z Lyonu do Marsylii, a stamtąd dalej, do Syrii”[1] – towarzyszy autorowi, gdy wyrusza on w najbardziej egzotyczną ze swych podróży. Sándor Márai ma wówczas dwadzieścia sześć lat i za sobą kilkuletnią karierę dziennikarską; aktualnie mieszka w Paryżu (to czwarte zachodnie miasto, w którym zdążył trochę pobyć od czasu, gdy z końcem wojny opuścił Węgry), a korespondencje i felietony wysyła głównie do niemieckiego czasopisma „Frankfurter Zeitung” (później, pisząc „Wyznania patrycjusza”, odniesie się do tego dziennikarskiego epizodu z lekką rezerwą, wspominając o młodzieńczej beztrosce w operowaniu słowem i ocenianiu ludzi i zjawisk).

Wyprawa zaczyna się w Marsylii zaokrętowaniem na pokład statku „Cap Polonio” (mimo fonetycznego podobieństwa nie ma w tej nic wspólnego z łacińską nazwą Polski – pochodzi od urugwajskiego przylądka Cabo Polonio, a ten z kolei odziedziczył nazwę prawdopodobnie po kapitanie-rozbitku nazwiskiem Polloni), który dowozi autora do Aleksandrii. Stamtąd, już lądem, Márai udaje się do Kairu, skąd, odbywszy w międzyczasie wycieczkę do Luksoru, podąża na wschód. Przepłynąwszy promem przez Kanał Sueski, dociera następnie koleją do Jerozolimy. Ta jest bazą wypadową do zwiedzania i miejsc związanych z historią judaizmu i chrześcijaństwa (Jerycho, Betania, Betlejem, Tyberiada), i nowo powstałych (kibuce wokół Jerozolimy, Tel Awiw, osada nad Morzem Martwym). Trzeci etap podróży wymaga znów skorzystania z drogi morskiej, bo lądową wszyscy prócz samego Máraia*, który gotów byłby zaryzykować, uznają za zbyt niebezpieczną z racji toczącej się w Syrii wojny. Przyszły pisarz wsiada zatem na statek w Jaffie i udaje się do Bejrutu, wówczas niebędącego jeszcze stolicą Libanu, lecz tylko miastem leżącym na terenie ówczesnego francuskiego terytorium mandatowego, „przedmieściem, peryferiami wielkiego, dumnego, potężnego Damaszku”[2]. Dociera, choć nie bez trudu, i do Damaszku, wraca do Bejrutu, by z niego udać się statkiem – z postojem na Rodos – do Smyrny (obecnego Izmiru), potem odbyć kolejny rejs do Konstantynopola (Stambułu), stamtąd do Aten i wreszcie dopłynąć do Włoch, skąd – już w warunkach nieskończenie bardziej komfortowych – ma powrócić do Paryża. Razem mniej więcej trzy miesiące, podsumowane w trzydziestu reporterskich migawkach i jednym – ostatnim w kolejności – tekście ujętym w formę listu do przyjaciela.

Gdyby teraz chcieć się zająć analizą poszczególnych elementów zbioru, o każdym można by napisać co najmniej na tyle znaków drukarskich, ile liczy sobie on sam. Bo trzeba by się zająć i spojrzeniem Máraia na spotykanych ludzi i zjawiska kulturowe, i jego przemyśleniami na tematy polityczne, i środkami językowymi, jakich używa, by wiarygodnie oddać klimat odwiedzanych miejsc. Jednym słowem, materiał na pracę magisterską. Albo przynajmniej na porządny tekst krytycznoliteracki. Takowy stworzyła i zamieściła na końcu zbioru tłumaczka, Irena Makarewicz (notabene, to pierwsze dzieło tego pisarza, które czytałam w jej przekładzie. Najpierw, zobaczywszy, że tłumaczył je kto inny, niż Teresa Worowska – której kunszt cenię i wychwalam pod niebiosa, a tak się złożyło, że do tej pory miałam do czynienia tylko z przełożonymi przez nią utworami Máraia – obawiałam się pryśnięcia czaru, którym jego twórczość przyciągnęła mnie do siebie przed kilkunastu laty. Ale pokusa była zbyt duża, a książka zbyt wymownie leżąca na szczycie sterty potencjalnych lektur pierwszego wyboru, by się ociągać z czytaniem. I warto było. W wykonaniu obu tłumaczek proza Máraia ma tę samą melodię, ten sam koloryt). Wobec czego ja skupię się już tylko na swoich wrażeniach.

Te opowieści są barwne, dźwięczne, głębokie – a pamiętajmy, że ich autor dopiero zaczynał szlifować swój warsztat językowy, miał przecież ledwie dwadzieścia sześć lat i kilkuletni staż dziennikarski! Dla porównania: Ryszard Kapuściński opublikował swoją pierwszą książkę reporterską, „Busz po polsku”, będąc o cztery lata starszy, a jeszcze kilka lat miało mu zająć dojście do szczytowej formy. Jak wspominany byłby Márai, gdyby był poszedł tą drogą dalej? Gdyby po powrocie z Bliskiego Wschodu, zamiast pisać „Pierwszą miłość” i „Zbuntowanych”, wypuszczał się na kolejne wyprawy w dowolne strony świata, przemierzał mniej lub bardziej uczęszczane szlaki, rozmawiał z przewodnikami, rolnikami, sprzedawcami staroci, emigrantami, zaglądał na bazary, do świątyń, do muzeów? Może byłby dziś wymieniany w czołówce mistrzów reportażu literackiego? Nie zaprzestał całkiem tej aktywności – czego dowodem są reporterskie partie dzienników i wydany przed kilku laty w Polsce wybór „W podróży”, zawierający zresztą kilka tekstów zaczerpniętych ze „Śladami bogów”, a przełożonych wówczas przez Teresę Worowską – tylko po prostu potraktował ją jako mniej istotną w stosunku do tego, co chciał pokazać światu za pośrednictwem prozy beletrystycznej i autobiograficznej.

Prawda, że pobrzmiewa w tych obrazach ta młodzieńcza pewność słuszności własnego oglądu i osądu, o której autor wspomniał w „Wyznaniach patrycjusza”. Nie ma w nich obawy, żeby przypadkiem przedstawicieli jakiejś nacji, jakiejś klasy lub rasy nie urazić; jeśli go w danym momencie drażni czy śmieszy zachowanie żydowskiego biznesmena, arabskich handlarzy lub tureckich derwiszów, nie ukrywa tego, czasem podsumowując swoje wrażenia z dyskretnym, acz oczywistym sarkazmem („Pan Dyck wali się w pierś; jeszcze zobaczymy! Jego słowo ma jakieś znaczenie w Berlinie i także w biurach syjonistycznej egzekutywy. (…) Na razie podejmuje kroki tu na pokładzie; idzie tak, że aż mu dudnią pod stopami deski”[3]), a czasem wręcz z dyzgustem („A potem pocą się w milczeniu. Gdybym tylko umiał wykrzyczeć, jakie tam było powietrze! (…) Tak brzydkiego i głupiego krzyku jeszcze nie słyszałem, nawet w europejskich parlamentach. Biedny Kemal, z takich chce zrobić Europejczyków!...”[4]). I nie dlatego, że ci, o których pisze, są przedstawicielami innych kultur, bo z takim samym przekąsem potrafi sportretować urzędnika francuskiego MSZ: „referent do spraw zagranicznych, który przed kilku dniami wydawał mi wizę, uderzył się w pierś i zaczął krzyczeć, purpurowy na twarzy: »My się tam wykrwawiamy!... My tam prowadzimy wojnę!...«. Nikt mu nie robił krzywdy, przecież siedział w ogrzewanym pokoju, a z okna roztaczał się ładny widok na ogród ministerstwa spraw zagranicznych. Panowała cisza, a on miał chusteczkę skropioną perfumami”[5]. W jednej czy dwóch recenzjach „Śladami bogów” – nie z gatunku tych „poważnych”, publikowanych w liczących się periodykach – przeczytałam, że autor to malkontent, któremu nic mu się nie podoba. Z tym się nie zgadzam. Oczywiście, są miejsca, rzeczy, ludzkie zachowania nienapawające go zachwytem. Ale nawet będąc w hotelu, gdzie „w łóżku zamiast materaca jest worek wypchany słomą” i w dodatku „pełno pcheł”, zauważa także: „przed łóżkiem na przykład leży perski dywan”, a „słońce wpada do środka z taką siłą, że już o świcie budzi mnie ostry blask; otwieram okno, słońce, światło, lśnienie, z ogrodu biją ku mnie blaskiem wszelkie dojrzałe atrakcje wczesnego lata”[6]; nie jestem pewna, czy dzisiejszy reporter, nawet podróżujący na koszt redakcji, byłby dla hotelu z zapchlonym słomianym materacem tak łaskawy tylko dlatego, że zachwycił się słońcem wpadającym przez okno…

Mnie niezmiennie urzeka język tych impresji, esencjonalny, nasycony, wyrazisty, bez względu na to, czy autor opisuje wnętrze bejruckiego sklepu ze starociami, słońce na pustyni, wystawione w muzeum laski Tutanchamona czy wyschnięte, popękane od soli ręce Izraelczyków prowadzących badania geologiczne nad Morzem Martwym. Urzeka do tego stopnia, że choć ogromnie cenię Máraia jako powieściopisarza, mam wrażenie – a właściwie nie, nie mam wrażenia, tylko wiem – że uwielbiałabym go jeszcze bardziej jako dokumentalistę.

[1] Sándor Márai, „Śladami bogów”, przeł. Irena Makarewicz, wyd. Czytelnik, 2021, s. 11.
[2] Tamże, s. 168.
[3] Tamże, s. 26.
[4] Tamże, s. 218.
[5] Tamże, s. 11-12.
[6] Tamże, s. 187.

* Takiej odmiany nazwiska używam z pełną świadomością, a na poparcie mam stanowisko profesora Jana Miodka, wyrażone m.in. w Polszczyzna: 200 felietonów o języku (Miodek Jan).

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 264
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: