Dodany: 08.10.2022 10:20|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

4 osoby polecają ten tekst.

Książkowy wehikuł czasu - wyprawa czternasta


Przeglądając katalog biblioteczny w poszukiwaniu kolejnego książkowego wehikułu czasu, natrafiłam na tytuł niewątpliwie mi znany, lecz – w odróżnieniu od którejkolwiek z odświeżanych po latach lektur – nie budzący zupełnie żadnych pozytywnych skojarzeń. Wręcz przeciwnie, zapamiętany jako jedna z bardzo, bardzo nielicznych historii o młodzieży i dla młodzieży, które kompletnie mi się nie podobały. Siedem zielonych zeszytów (Kurczab Jan) czytałam w siódmej, może ósmej klasie podstawówki, tak samo zresztą, jak „Tabliczkę marzenia” i „Zawsze jakieś jutro”, które od samego początku dołączyły do moich ulubionych powieści; nie była to więc kwestia minimalnej rozbieżności między wiekiem moim a bohaterki, bo Ludka z pierwszej z nich była w tym samym wieku, co Ata z „Zeszytów”, Joasia z drugiej starsza, a jednak obie od początku rozumiałam i lubiłam. Może więc sama książka była napisana w sposób zbyt trudny dla czternastolatki? Też nie bardzo mi to pasowało, bo do tego czasu zdążyłam już przerobić zdecydowaną większość rodzicielskiego księgozbioru, spośród którego za zbyt trudne uznałam jedynie „Czarodziejską górę” i – nie bardzo wiem, dlaczego – „Popioły”. Najlepszym sposobem przekonania się było przeczytać ją powtórnie, mając za sobą kolejnych parę dekad różnorodnych doświadczeń czytelniczych.

Rzecz dzieje się na początku lat 60. Bohaterką i narratorką zarazem jest piętnastoletnia Beata, zwana Atą (pamiętam, że to zdrobnienie brzmiało mi jakoś obco – nie spotkałam się z nim wcześniej, choć znałam niejedną Beatę), którą właśnie wyrzucono ze szkoły. Za co uczennica klasy IX, czyli późniejszej I licealnej, mogła zostać „relegowana ze wszystkich szkół na terenie Polski Ludowej na okres jednego roku”[230]? Na pewno nie za przestępstwo objęte kodeksem karnym, bo osoba poniżej 16 roku życia, popełniwszy takowe, trafiała do poprawczaka. Kilka lat później nie wyrzucano już nawet za kompletny brak zainteresowania edukacją, połączony z notorycznym paleniem papierosów i spożywaniem napojów alkoholowych – wiem, bo uczęszczało ze mną do podstawówki dwóch repetentów, czwarty raz powtarzających piątą klasę i nauczyciele głośno narzekali, że będzie się ich można pozbyć ze szkoły dopiero, gdy skończą 16 lat. Ale wcześniej, jak się okazuje, znajdowały się powody, dla których można było uczennicę tak ukarać (tylko czy Ata czuje się ukarana? Chyba niekoniecznie, bo oznajmia: „Wszystko do kupy razem wygląda na jakąś premię, którą dostałam za moje wyczyny. Nie muszę się uczyć, nie muszę wstawać o siódmej rano ani przygotowywać lekcji, ani prasować fartuszka, ani nosić na lewym ramieniu tarczy szkolnej z numerkiem. Nic nie muszę. Całym moim nieszczęściem ma być strata jednego roku. (…) Też mi groźba! Najwyżej skończę naukę za jedenaście lat”[16]), a jakie, stopniowo dowiemy się z jej opowieści.

Jak widzimy, na szkole jej nie zależy; chodzi do niej, bo dziewczynie z inteligenckiego domu raczej wypada zdać maturę, ale nie jest specjalnie przejęta nauką, nie wie, co chciałaby robić w przyszłości (Ludka miała marzenia. Ja też, choć skromniejsze). Że o nauczycielach wypowiada się bez specjalnej sympatii, można zrozumieć, bo ostatecznie nie każdej klasie trafiało się takie grono, jak mojej. Ale ona o wszystkich, i o rówieśnikach, i o wspólnikach swojego nieszczęsnego uczynku, i (z chwilowymi wyjątkami) o rodzicach, mówi tak samo: albo obojętnie i chłodno, albo z niechęcią czy z przekąsem. Taki Holden Caulfield w spódnicy. I tak samo, jak Holden, udaje, że jest dorosła, tylko, że nie ma zielonego pojęcia, na czym ta dorosłość polega. Więc – podobnie, jak dwie jej koleżanki – daje się podrywać mężczyznom, nieomal rówieśnikom rodziców. Panowie – architekt, malarz, asystent z wydziału geologii – zapewne udają niewiedzę, że obiekty ich zalotów są nieletnie, sami zaś utrzymują panienki w niewiedzy co do swojego stanu cywilnego. Gdyby nie żona jednego z nich, która przyłapuje męża z nastolatką, pewnie by się nie skończyło na pocałunkach i pieszczotach… A ponieważ dziewczę udało się do mieszkania potencjalnego amanta w płaszczu ze szkolną tarczą na rękawie (inaczej nie mogło – do połowy lat 70 w praktycznie wszystkich szkołach wymagano, by uczeń przebywający w miejscu publicznym był w sposób widoczny „oznakowany”. Przeprowadzano nawet wyrywkowe kontrole, czy tarcza jest solidnie przyszyta, a nie przyczepiona na agrafce. Oczywiście, jeśli się miało dwa okrycia wierzchnie, można było ten obowiązek omijać, po godzinach nauki wychodząc w tym bez tarczy. Ale gdyby się tak delikwent natknął w kawiarni czy w kinie na nauczyciela, ocena ze sprawowania leciała w dół) – wściekła małżonka zawiadamia dyrekcję. I właśnie za to – że „jedna z uczennic poszła sobie do prywatnego mieszkania w wiadomych celach”, a „jej koleżanka pomagała zatrzeć ślady przestępstwa”[210] – rada pedagogiczna postanawia tej przyłapanej obniżyć ocenę ze sprawowania, a drugą, czyli Atę, mającą na sumieniu jeszcze kaskadę kłamstw, relegować ze szkoły. Ot, i cała historia, która zajęła aż „siedem zielonych zeszytów, zaopatrzonych kolejnymi cyframi”, zapisanych „ręcznym drobnym pismem, zmiennym w kształcie, miejscami dojrzałym, przeważnie jednak po dziecinnemu kapryśnym, jakby podyktowanym wewnętrznym wzburzeniem piszącej”[234-235]. Jak zapewnia autor w epilogu, dotarły one doń pocztą, bez adresu zwrotnego. Nie miał zamiaru tych zapisków czytać, jednakże przeczytał, i tak mu się spodobały, że opublikował je prawie bez zmian, dokładając jedynie „trochę ołówka i cierpliwości”[236], choć ich rzekoma twórczyni „od chwili wysłania zadręczała się myślą, że nadużyła zaufania rodziców, koleżanek, szkoły. A jednak wydaje jej się, że to powinno być napisane”[236].

Czy powinno? Zacznijmy tak: po pierwsze, trudno mieć wątpliwości co do tego, że historyjka z epilogu jest tylko zabiegiem twórczym, choć sama fabuła może być w jakiś sposób oparta na faktach. Może, aczkolwiek ja, dorastająca mniej więcej dziesięć lat później, a więc w czasach odrobinę swobodniejszych obyczajowo, nie znałam ani jednej piętnastolatki, która by się z dobrej woli zadawała z mężczyzną dwa razy od siebie starszym. Rok, dwa, to owszem, bo chłopcy z tego samego rocznika, jako dojrzewający psychicznie nieco później, bywali dla nas jeszcze zbyt dziecinni. Jedna na dziesięć czy na piętnaście chodziła ze studentem albo z chłopakiem już pracującym, ale na ogół były to pary znające się wcześniej i pozostające w relacjach kumplowsko-braterskich (bo, na przykład, rodzice obojga jeździli razem na wakacje i on, chcąc nie chcąc, musiał się zajmować młodszą córką znajomych), a dopiero kiedy ona zaczęła dorastać, coś między nimi zaiskrzyło. Odważniejsze pieszczoty czasem się zdarzały, aczkolwiek jednak do inicjacji seksualnej nie wszystkim się spieszyło, i – przynajmniej w moim środowisku – niespecjalnie się jej zazdrościło tym koleżankom, które już ją miały za sobą. Zwłaszcza, że przy ówczesnym poziomie antykoncepcji nierzadko trafiało im się coś, co zdecydowanie nie było do pozazdroszczenia, czyli przerwa w nauce (czasem do chwili, aż dziecko podrosło i niefortunna szesnasto-czy siedemnastoletnia mamusia mogła się zapisać do szkoły wieczorowej, a czasem już na zawsze) i zamiana klasówek na pranie pieluch, a dyskotek i wakacji pod namiotem na spacery z wózeczkiem. I jeśli znów przywołać „Tabliczkę marzenia”, to należy sądzić, że także wśród dziewiątoklasistek od urodzenia mieszkających w Warszawie, która przecież przy mojej prowincji była naprawdę wielkim światem, średnia statystyczna dziewczęcych zachowań była podobna. Tak więc Ata, Kika i Gosia nie są raczej typowymi reprezentantkami pokolenia piętnastolatek.

Powiedzmy więc, że autor napisał tę powieść jako ostrzeżenie przed podobnym postępowaniem, tak, jak zrobiła to w „Skoku przez skórę” Platówna, a w „Maskach” Salaburska. Tylko, że Baśka z pierwszej z tych powieści i „laleczka” z drugiej jakoś w końcu zdają sobie sprawę, że coś robią źle, że sztuczne kreowanie się na dorosłe za pomocą papierosów, alkoholu i (w tym drugim przypadku) zadawania się z kryminalistami wcale nie przysparza dorosłości, co najwyżej kłopotów i wyrzutów sumienia. A Ata wyrzutów sumienia nie ma: „wywalili mnie według ściśle obowiązującego ceremoniału. Z przemówieniami i z łezką. I to tak szczerą, że uwierzyłam w moje przestępstwo”[14]. I jeszcze się kryguje: „Mnie powinni oddać do zakładu poprawczego. Nawaliłam – odpokutuję”[16]. Że niby rozumie, jaką karą ma być dla niej to siedzenie w domu i rozmyślanie nad nierozsądnością swojego postępowania? Niestety, nie robi takiego wrażenia. Przytomnieje tylko na chwilę, kiedy dociera do niej, jak bardzo skrzywdzeni czują się rodzice (i jakie wyrzuty sumienia ma ojciec, że stracił panowanie nad sobą, pierwszy raz w życiu używając wobec córki przemocy fizycznej): „Patrzeć na nich, siedzących obok siebie na tapczanie, było największą karą, jaką mogli wymyślić. Ale oni nie wymyślili tej kary. To właśnie było takie straszne. (…) Czy kochać nie znaczy czasami – mieć ogromne poczucie winy wobec rodziców?”[221]. Mam wrażenie, że czytając tę powieść przed laty odbierałam tę scenę jako kolejną pozę bohaterki; teraz zastanawiam się, czy może jednak naprawdę do niej coś dotarło. Czy postrzegam ją jako pokrzywdzoną? Czy doszukuję się w jej postępowaniu odreagowania atmosfery uczuciowej panującej w domu? Ale jaka to właściwie atmosfera? Oczywiście, rodzice pracują, prowadzą życie towarzyskie i niewiele dla jedynaczki mają czasu. No i na pewno nie żyją w świętej harmonii, każde z nich ma swoje za skórą – matka flirtuje zbyt namacalnie ze znajomym, ojcu zdarzyło się wymknąć z domu „pod adres, który Majutce ugniatał wątrobę od dawna”[19] – przy tym ona jest humorzasta i apodyktyczna, on mrukliwy, ale od czasu do czasu potrafi wybuchnąć ponad przyzwoitość. Ale, przynajmniej z opisu Aty, trudno uznać jej dom za toksyczny, taki, z którego trzeba szukać ucieczki. Raczej, powiedziałoby się, przeciętny. Więc może winą jest ta przeciętność, to postępowanie „jak wszyscy”?

Nie polubiłam Aty. Nie umiem jej usprawiedliwiać. Dodatkowo chwilami przeszkadzały mi jej wypowiedzi, ewidentnie zbyt dojrzałe i treściowo, i technicznie, jak na (nawet oczytaną) piętnastolatkę. O matce mówi: „Słabnie w beztrosce. (…) Ktoś z tego tłumu, który jest w niej, zauważa jakąś niedokładność. (…) Ten ktoś z jej środka od razu daje jej swoją twarz. I wszystkie migdałki jej oczu stają się gorzkie”[9], „Nigdy nie potrafię opowiedzieć o niej tak, jak ją przeżywam”[15]. Albo taki akapit: „Dziś wstałam smutna jak cień bez człowieka. Śnił mi się raz taki cień. Pełzał po pustym, rozprażonym od słońca placu. Słońce chciało go zabić, ale on wciąż się poruszał, czarny, nieporadny, przywierający do bruku. Stałam w słońcu, na skraju placu, bez cienia u nóg. Ten tam był właśnie moim cieniem. Zgubionym. Jak potwornie duża rękawiczka. Nie ma nic smutniejszego, niż samotny cień szukający właściciela. To gorsze od samotnego psa. Nawet od samotnego dziecka”[48]. Zupełnie mi to nie pasuje – ten młodzieńczy cynizm, z którym wyznaje, że „w gruncie rzeczy cała ich [rodziców] przeszłość cholernie mało mnie obchodzi. Właściwie obchodzi mnie tylko dzień jutrzejszy”[11], z którym stwierdza: „Muszę wyłuskać Fela z tej ferajny. (…) Taki może się przydać przy egzaminach na uniwerek”[86]) – i te poetyckie wstawki, pełne goryczy, jakiej nabrać może myśl i język dopiero pod wpływem bagażu przeżyć. Tak, wiem, że podobnie pisała piętnastoletnia Agnieszka Osiecka, ale ona miała wyjątkowy talent literacki i wyjątkową wrażliwość, taka osoba rodzi się raz na kilkadziesiąt lat, a poza tym dowód, że tak potrafi pisać piętnastolatka, można było zobaczyć dopiero kilkadziesiąt lat później, kiedy i Osiecka, i autor już dawno nie żyli.

I co ja mam z taką książką zrobić? W pierwszym odruchu miałam ochotę powiedzieć: eee, fatalna! Ani rozrywkowa, ani pouczająca, ani sentymentalna… Słaba? No, ale skoro skłania do myślenia i pisania na jej temat – nie w aspekcie wyliczania błędów, ale analizowania fabuły – to chyba nie do końca… Przeciętna? Przeciętne się zapomina, a ta nie wyleciała mi z pamięci przez prawie pół wieku… Dobra? Dobra książka to taka, którą ma się ochotę przeczytać następny raz, a w tym przypadku nie mam… No to chyba pozostaje jedna z najczęściej przeze mnie stawianych ocen, czyli „więcej, niż przeciętna”?


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 242
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: