Dodany: 06.09.2022 12:55|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Nie-ludzie też zasługują na godne życie


Kiedy byłam mała, w telewizji nie można było jeszcze oglądać rewelacyjnych filmów przyrodniczych Sir Davida Attenborough i innych podobnych twórców; egzotyczne dzikie zwierzęta (a także i większość krajowej fauny) mogłam zobaczyć jedynie w nadawanym bodaj raz w miesiącu z wrocławskiego zoo programie „Z kamerą wśród zwierząt”. Czworonożni lub skrzydlaci podopieczni państwa Gucwińskich – czy pokazywani na wybiegach, czy w mieszkaniu dyrektorostwa zoo – wydawali się zadowoleni i zdrowi, choć pewnie zestresowani światłem i dźwiękami towarzyszącymi nagrywaniu programu. Ale kiedy już jako nieco starsze dziecko odwiedziłam parę polskich ogrodów zoologicznych i zobaczyłam te wielkie koty, nerwowo drepczące od jednej do drugiej drucianej ściany na przestrzeni kilkunastu, a choćby i trzydziestu metrów kwadratowych, te białe niedźwiedzie taplające się w mętnej wodzie, w zbiorniczku ze cztery razy mniejszym, niż basen w miejskim ośrodku sportowo-wypoczynkowym – kiedy raz jedyny zabrano mnie do cyrku, gdzie tygrysy skakały przez płonące obręcze do wtóru trzasku bata, a niedźwiedzie objeżdżały arenę na trójkołowych rowerkach – poczułam, że coś jest nie tak. A gdy jako ośmio-czy dziewięciolatka przeczytałam „Władcę skalnej doliny” Curwooda, zrozumiałam, dlaczego tak czuję: dzikie zwierzę musi być wolne, nie może być zabawką ani eksponatem dla żądnych wrażeń ludzi. Ani – tym bardziej – trofeum łowieckim, ponosząc śmierć tylko dlatego, że ktoś się chce pochwalić odwagą i/lub celnością strzału.

Jednak widać jestem w mniejszości, bo za chwilę minie pierwsza ćwiartka XXI wieku, a tymczasem wolno żyjące stworzenia wciąż padają ofiarą prze… nie, to słowo nie może brzmieć „przedsiębiorców”… zatem przestępców, chwytających je i dowożących (często w warunkach urągających wszelkiej przyzwoitości) amatorom prywatnych hodowli i cyrkowej tresury. Nieumarłe, czyli żywe i nieżywe jednocześnie. Żywe, bo jeszcze serce w nich bije i łapy się ruszają. Nieżywe, bo odebrano im wszystko lub prawie wszystko, co dała im Natura, żeby mogły swoje życie w swoim tygrysim, słoniowym czy niedźwiedzim języku nazwać życiem: własne terytorium, własny dom, bliskość pobratymców (różnie definiowaną dla różnych gatunków, ale każdemu niezbędną do funkcjonowania), możliwość odżywiania się w sposób naturalny, a często zdrowie i sprawność fizyczną.
Tygrysy konające z głodu i pragnienia w zamkniętym pudle ciężarówki.
Oceloty i lamparty drepczące po maleńkim wybiegu w błocie z deszczówki i własnych odchodów.
Niedźwiedź z łapami zdeformowanymi wskutek wyrwania pazurów, z zębami zniszczonymi próchnicą, zanikami mięśni i ranami na skórze.
Małpka kapucynka na łańcuchu wrzynającym się w ciało tak ciasno, że trzeba go usunąć chirurgicznie.
Antylopi starzec z racicami tak przerośniętymi z braku ruchu, że „wyglądały jak narty”[1].
Zagłodzone, poranione szopy, które najpierw wzięto jako zwierzątka domowe, a kiedy się okazało, że nie poddają się tresurze tak jak pieski, wyrzucono na mróz albo zamknięto w piwnicy.
Zwierzęta już nie-dzikie, bo od tysięcy lat trzymające się człowieka i w zamian za dach nad głową i karmę dające mu czy to mleko, czy „usługi transportowo-rolne”, czy stróżowanie, albo nawet samo towarzystwo – a mimo to także głodzone, maltretowane, traktowane nie jak istoty żywe, lecz jak rzeczy, i to pośledniej kategorii.

Historie ich wszystkich opowiada Ewa Zgrabczyńska, dyrektorka poznańskiego zoo, od lat poświęcająca każdą chwilę i każdy kwant swojej osobistej energii walce o wolność i godność zwierząt (ktoś powie: jak można walczyć o wolność zwierząt, zajmując takie stanowisko? Można, bo przecież nie da się ot, tak, z marszu, zamknąć wszystkich ogrodów zoologicznych i kazać sobie ich mieszkańcom radzić samym. Przeciwnie, trzeba zadbać o to, żeby te zwierzęta, które tam są – i które nie mogą już żyć bez pomocy człowieka – miały przynajmniej znośne warunki, trzeba nawet przyjmować nowych pensjonariuszy, choćby tych „nieumarłych”, którzy na pewno by umarli do reszty, gdyby ich z ciężarówek czy kojców wypuszczono samopas). A robi to z taką pasją (aczkolwiek nie bez dystansu do siebie samej, zwłaszcza, gdy wspomina o dokooptowywaniu kolejnych czworonogów do grona domowej fauny, nieżywiącej żadnego poszanowania dla ludzkich mebli i dywanów: „Grunt to być asertywnym i mieć silną motywację do przekonania ludzi, że daleko mi jeszcze do problemów nieodżałowanej Violetty Villas i Brigitte Bardot”[2]), z takim zaangażowaniem, jakby chodziło o przyszłość świata. I przecież chodzi w istocie, bo jeśli tak będziemy traktować naszych braci mniejszych (mniejszych tylko dlatego, że nie stworzyli kultur takich jak ludzkie, że nie potrafią się z nami porozumieć – co jednak nie znaczy, by nie umieli się porozumiewać między sobą i okazywać uczuć, i o tym też autorka pisze!), to w niedalekiej przyszłości może się ziścić wizja świata, na którym pozostaną tylko ludzie i owady, z tych najodporniejszych na nasze destrukcyjne działania, jak na przykład karaluchy czy muchy plujki…

W tym aspekcie jest to książka wielka i ważna, i nawet, mając świadomość, że jej czytanie sprawia ból, trzeba ją przeczytać i trzeba innych zachęcić do czytania. Jeśli nas zaboli, to znaczy, że nie zatraciliśmy jeszcze wrażliwości na dolę zwierząt. Nie pójdziemy pewnie w ślady autorki, która – choćby wyrwana ze snu w środku nocy – wsiądzie w auto i pojedzie ratować zabiedzonych mieszkańców nielegalnej hodowli, bo zresztą nie mamy ku temu stosownego wykształcenia ani środków; ale nawet, jeśli przez tę lekturę nie założymy nigdy w życiu kołnierza ze ślicznego lisiego futerka, zbojkotujemy opowieści znajomego myśliwego o pięknych odstrzelonych „okazach” albo zabierzemy dzieci czy wnuki do zoo dopiero wtedy, gdy się tam będą umiały zachować, nie płosząc kudłatych, pierzastych i łuskowatych mieszkańców krzykiem i stukaniem w szyby i nie rzucając im przez kraty niedojedzonych chipsów, to i tak dołożymy choć jedną kropelkę do tych, które może w końcu wydrążą skałę ludzkiej bezwzględności i bezmyślności…

[1] Ewa Zgrabczyńska, „Nieumarłe”, wyd. Znak, 2022, s. 134.
[2] Tamże, s. 156.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1579
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: koczowniczka 06.09.2022 18:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Kiedy byłam mała, w telew... | dot59Opiekun BiblioNETki
Cyrk odwiedziłam tylko raz, jako dziecko, i było to dla mnie straszne przeżycie. Na szczęście coraz więcej osób rozumie, jak te tresowane tygrysy i niedźwiedzie cierpią, w wielu krajach czy miastach występy z udziałem zwierząt są już zakazane. Ale są ludzie, którzy krzywo patrzą na te zakazy. „Ostatnio wprowadzone ustawy praktycznie zablokowały możliwość występów zwierząt. Smutne” – takie oto ubolewanie znalazłam w „Po drugiej stronie książki”, czyli wywiadach z Andrzejem Pilipiukiem, które niedawno czytałam.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 06.09.2022 20:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Cyrk odwiedziłam tylko ra... | koczowniczka
No, niestety, o ile Pilipiuka lubię jako autora, to w poglądach się z nim w wielu punktach nie zgadzam - w tym także.
Użytkownik: fugare 07.09.2022 09:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Kiedy byłam mała, w telew... | dot59Opiekun BiblioNETki
W Polsce sytuacja prawna jest niestety taka, że zakazuje się cyrkom tylko posiadania i występów zwierząt niebezpiecznych, więc potencjalnie lwy, tygrysy i niedźwiedzie nie mogą już być w ten haniebny sposób wykorzystywane. Cały czas działa Kampania Cyrk bez zwierząt, więc jest nadzieja. https://www.cyrkbezzwierzat.pl/
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: