Dodany: 30.08.2022 19:20|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Nieważne, czy to idiomy, czy czekolada, ważne, że działa!


Drobne przyjemności to coś, czego wagę człowiek musiał poznać u zarania swojego istnienia, zaraz, kiedy się zorientował, że los nie ma zwyczaju obdarzać swoimi łaskami każdego po równo. Gdyby nie one, dla iluż ludzi życie składałoby się tylko z trudów i porażek! Możemy tylko zgadywać, jakimi drobiazgami poprawiali sobie nastrój łowcy mamutów, rzymscy niewolnicy czy poddani feudalnych panów, bo nie pozostawili po sobie pisemnych świadectw. Ale wiemy, jak robiły to bohaterki dwóch niezmiernie popularnych powieści dla dziewcząt z początku XX wieku, Ania Shirley i Pollyanna Whittier; obie sieroty bez grosza przy duszy, zdane na łaskę obcych ludzi (w tym drugim przypadku więzy krwi, łączące ciotkę Polly z niechcianą podopieczną, nadają tej obcości paradoksalnie boleśniejszy wymiar), uprzyjemniały sobie niedostatki i porażki codziennej egzystencji, zachwycając się urokami natury, upiększając banalne czy wręcz nieładne miejsca i przedmioty za pomocą wyobraźni czy wreszcie wyszukując potencjalne plusy niekorzystnych sytuacji.

Współczesny członek cywilizacji zachodniej – choć życie ma znacznie łatwiejsze w sensie logistycznym i technicznym, niż mieli jego przodkowie z wcześniejszych epok, a wiele jego frustracji wynika tylko z tego, że ma czas i wiedzę potrzebne do analizowania swoich potrzeb i swojego położenia na tle innych ludzi – egzystuje w stałym pędzie i wciąż doświadcza stresu. I potrzebuje drobnych przyjemności tak samo, jak potrzebował ich parę tysięcy lat temu. A jedną z nich jest przekonywanie się, że są ludzie, których cieszy to samo, co nas. Wydana przed kilkunastu laty urocza książeczka Francuza Philippe’a Delerma „Dickens, cukrowa wata i inne smakołyki” sprawiła mi tyle radości, że kiedy dowiedziałam się o ukazaniu się podobnego dzieła w wersji brytyjskiej, nie mogłam się oprzeć chęci zajrzenia do środka (pomimo pewnych obaw, zawsze dochodzących do głosu, gdy zanosi się na kontakt ze sławetnym angielskim humorem, który zdecydowanie nie w każdym wypadku trafia w mój gust). A kiedy zajrzałam i przeczytałam kilka stron, chciałam już tylko więcej (swoją drogą, dobrze, że trafiłam na rozdziały „Zagraniczne idiomy” i „Głupawka”, a nie „Morsowanie” albo „Pobiegowy haj”, bo zanurzanie się w lodowatej wodzie i bieganie zaliczam do ewidentnych antyprzyjemności, i to wcale nie drobnych…).

Ponad setka krótkich, nie więcej, niż trzystronicowych felietonów Hanny Jane Parkinson była publikowana na przestrzeni minionych kilku lat na łamach czasopisma „The Guardian”, w rubryce „The Joy of Small Things”, której tytuł określał przedmiot tych krótkich i błyskotliwych rozpraw – radość sprawianą człowiekowi przez różne drobiazgi – zaś później stał się też tytułem oryginalnego wydania książki. Każdy z tych tekstów przedstawia jedną rzecz/czynność/zjawisko, będące dla autorki źródłem pozytywnych doznań. Są to pojęcia najrozmaitszej natury: dość ogólne („Ogień”, „Morze”) i bardzo konkretne („Idealny szlafrok”, „Drapanie swędzących miejsc”); czysto materialne („Czerwona szminka”, „Czekolada”, „Tapety”, „Obuwie sportowe”), odbierane tylko zmysłami ( „Cisza”, „Odgłosy sportu”, „Zapach drewna”) i pozostające w sferze abstrakcji („Małostkowość”, „Przejmowanie się mniej”, „Zmienianie zdania”); wymagające aktywnego udziału osoby doznającej („Pocałunki”, „Kupowanie staroci”, „Majsterkowanie”) i same przez się obecne w jej otoczeniu („Jesienne liście”, „Trzyminutowe piosenki popowe”, „Dialekty”); całkiem jednoznaczne (większość) i takie, w przypadku których dopiero po wgłębieniu się w tekst możemy być pewni, co kryje się pod danym tytułem („Petrichor”, „Kompresja”, „Wzory”, „Odbicia”, „Płytki”). Wszystkie je łączy to, że z są mniej lub bardziej osobiste, odwołując się do własnych doświadczeń autorki – między wierszami dowiadujemy się co nieco i o jej problemach zdrowotnych autorki, i orientacji seksualnej – oraz, co zupełnie zrozumiałe, do jej określonych upodobań.

Dla czytelnika spoza Wysp Brytyjskich pewne odniesienia mogą się okazać nie do końca zrozumiałe: jeśli nie wie, że brytyjskie apteki są często połączone z drogeriami, będzie sobie łamał głowę, czemu w tekście o farmaceutach autorka wymienia „przecenione perfumy sygnowane przez którąś z gwiazd popu lub trzy satynowe frotki w promocji”[1], a jeśli zna tylko gwiazdkowy pudding z powieści Agathy Christie, zdziwi się, że mowa o puddingu przy okazji niedzielnego obiadu w pubie. Podobnie komuś niebędącemu kibicem piłkarskim nic nie powiedzą wzmianki o wynikach angielskich drużyn w tym lub innym sezonie („Gol w ostatniej minucie”), a komuś słuchającemu metalu albo jazzu – nazwy zespołów wymienianych w rozdziałach „Muzyka techno” i „Trzyminutowe piosenki popowe”.

Lecz z drugiej strony, wszystkie felietony jako całość są dostatecznie uniwersalne, by każdy, kto sięgnie po książkę, mógł się podpisać co najmniej pod jednym zdaniem z któregoś z nich, a często pod wieloma w całości (moimi faworytami są „Głaskanie kotów”, „Zagraniczne idiomy”, „Książki z drugiej ręki”, „Kąpiele”, „Dobra kawa”, „Zapach drewna” i „Morze”). Jeśli zdarzy się autorce zażartować lub zaprawić swoje rozważania odrobiną autoironii, robi to subtelnie, unikając irytującego popisywania się przeszarżowanym humorem. Pisze błyskotliwie, lekko i klarownie, a tłumaczce bardzo ładnie udało się oddać jej styl; tego jestem pewna, bo przekopując bezowocnie zasoby Google w poszukiwaniu „pietruszkowej pieczeni Nigela Slatera”[2], którą się zainteresowałam czysto gastronomicznie, dotarłam na strony „The Guardian”, gdzie można do woli czytać felietony Parkinson, a skoro już je miałam pod ręką, trudno było się oprzeć pokusie przeczytania przynajmniej kilku w oryginale. Stąd wiem, że przekład musiał wymagać sporej pracy i wyczucia językowego, a także, że głównym składnikiem wzmiankowanej pieczeni jest nie pietruszka (parsley), lecz pasternak (parsnip), podobny do pietruszki nie tylko z angielskiej nazwy, ale i z wyglądu. Drobny błąd znalazłam ten jeden, a drobnych przyjemności – dużo więcej, nie tylko w tekście, ale i w bardzo miłej szacie edytorskiej, ze skromną, a jednak uroczą okładką (ten tytuł, wypisany prostymi literami we wszystkich barwach tęczy!) i z przyjazną dla oka czcionką.

Ciekawa jestem, ilu czytelników powstrzyma się po skończeniu lektury od zrobienia własnej listy drobnych przyjemności? Mnie taka wstrzemięźliwość nawet przez myśl nie przeszła, za co dodatkowy punkt dla autorki.

[1] Hannah Jane Parkinson, „Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza”, przeł. Anna Hikiert-Bereza, wyd. Znak Literanova, 2022, s. 215.
[2] Tamże, s. 203.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 977
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 7
Użytkownik: fugare 31.08.2022 10:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Drobne przyjemności to co... | dot59Opiekun BiblioNETki
Cudne! Popieram tworzenie takich list, chociaż sama nie odważę się jej upublicznić, bo wyszłabym na skończoną hedonistkę. Skromnie ograniczę się tylko do stwierdzenia, że wszyscy Twoi faworyci znaleźliby miejsce i na mojej liście, może poza "Zagranicznymi idiomami", które zamieniłabym np. na "Zapach mojego psa" (coś pomiędzy suszonymi grzybami, jesiennymi liśćmi i kostką "Maggi").
Użytkownik: yyc_wanda 31.08.2022 18:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Drobne przyjemności to co... | dot59Opiekun BiblioNETki
I wcale się nie dziwię, że tłumaczka popełniła ten błąd. Mieszkając w Kanadzie od lat kupuję parsnip w przekonaniu, że jest to korzeń pietruszki. Parsley to dla mnie wyłącznie zielona pietruszka. Parsley jako korzeń nie jest tu znany, ani łatwo dostępny. Być może jest osiągalny na marketach warzywnych, ale nigdy tego nie sprawdzałam, bo i po co, skoro byłam przekonana, że to, co kupuję, jest pietruszką. Pasternak z kolei jest dla mnie warzywem obcym, nigdy nie używanym w polskiej kuchni, stąd też łatwo o pomyłkę. Teraz już wiem, dzięki Twojej dociekliwości, że to co jem, to lekceważony w Polsce pasternak. To warzywo ma łagodny, słodkawy smak. Używam go do zup i polskiej sałatki jarzynowej w tych samych proporcjach co marchewkę – niech to zaświadczy o jego delikatnym smaku.
Użytkownik: janmamut 31.08.2022 18:30 napisał(a):
Odpowiedź na: I wcale się nie dziwię, ż... | yyc_wanda
W Polsce jest używany, choć często nieświadomie, bo oszukuje się ludzi, sprzedając pasternak jako pietruszkę, gdyż jest tańszy.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 31.08.2022 20:04 napisał(a):
Odpowiedź na: W Polsce jest używany, ch... | janmamut
A gdzie tak sprzedają, bo ja od ponad roku nie mogę go nigdzie przyuważyć? (w poprzednich latach był sprzedawany w jednym z popularnych marketów, paczkowany po pół kilo bodaj, i od pietruszki wcale nie tańszy :-).
Użytkownik: janmamut 31.08.2022 23:23 napisał(a):
Odpowiedź na: A gdzie tak sprzedają, bo... | dot59Opiekun BiblioNETki
Często, jeśli masz coś dużego, grubego i żółtawego pod nazwą pietruszka, to jest to pasternak. Mnie jego smak odpowiada, choć jeszcze nigdy nie jadłem wzorcowo z figą i makiem, ale silnie moczopędnego działania pietruszki chyba nie ma.

Jeśli natomiast kupujesz w sklepie, gdzie pojawia się również jawnie pasternak, to tam chyba pietruszka jest pietruszką.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 31.08.2022 20:16 napisał(a):
Odpowiedź na: I wcale się nie dziwię, ż... | yyc_wanda
Ja go też bardzo lubię, chociaż zapach przy gotowaniu ma ciut mniej przyjemny od pietruszki. Moje ulubione potrawy z jego użyciem to zupa-krem z białych warzyw (ziemniak, seler, pasternak, biała rzepa) z chrzanem i warzywne curry.
Użytkownik: yyc_wanda 01.09.2022 01:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja go też bardzo lubię, c... | dot59Opiekun BiblioNETki
Będę musiała spróbować tego specjału, jak tylko uda mi się zdobyć wszystkie składniki. Bo korzeń selera też nie jest tu zbyt popularny. Za to łodygi - o, tak. Dodaję je do wszystkich zup i wywarów.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: