Dodany: 16.08.2022 21:21|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czym jest prawda i co jest prawdą?


To nie pierwszy Pratchett, po którego dwukrotnym czytaniu nie zostało w moich notatkach ani śladu. To znaczy, jest ocena, z zaznaczeniem, że za drugim razem poprawiłam ją z 5 na 6, i to wszystko. Żebym nie napisała nic o książce, która mi się tak podobała, wydało mi się niemal nieprawdopodobne, ale papier nie kłamie: nie znalazłam nic. Może zapisałam wrażenia nie w zeszycie, lecz na luźnej kartce, która mi się potem zapodziała, zanim zdążyłam przenieść jej zawartość na dysk? W każdym razie teraz, zabrawszy się do „Prawdy” po raz trzeci, uznałam, że po prostu nie wypada tak tego zostawić. Bo jest to jedna z najlepszych odsłon „Świata Dysku”, niemal każdą sceną przywodząca na myśl słuszność słynnego powiedzenia Gogola, że śmiejąc się z fikcyjnych postaci, śmiejemy się z samych siebie. „Prawda” jest zabawna. Momentami piekielnie zabawna, chociaż wcale nie od pierwszej kartki do ostatniej; są i takie chwile, kiedy się robi smutno i gorzko, na przykład podczas rozmowy Williama z ojcem.

Ale kim jest William, który przed „Prawdą” nie pojawiał się w Dyskowych historiach? Potomkiem bardzo, bardzo zamożnego i wpływowego arystokratycznego rodu, z tych, które posyłają potomstwo do tyleż elitarnych, co koszmarnych szkół z internatem, hartujących dusze dzieciaków pruskim drylem i brutalnymi rozrywkami; z tych, które wszelkie zajęcia poza rozkazywaniem innym lub ewentualnie zabijaniem innych w majestacie prawa i historii uznają za co najmniej niestosowne, jeśli nie hańbiące, a wiedzę za przydatną tylko wtedy, gdy służy do pomnażania majątku. William, od dzieciństwa marzący o tym, by pracować ze słowami, a stroniący od próżniactwa, kłamstwa (jego zdaniem zresztą „nawet trudna prawda nie jest aż tak trudna jak łatwe kłamstwo [1]”, choć jego szacowny ojciec prawdę ma gdzieś, głosząc tezę, iż „kłamstwo może obiec świat dookoła, zanim prawda zdąży wciągnąć buty”[2], a skoro tak, to na co komu takie mało skuteczne narzędzie?) i zakulisowych machinacji, jest czarną owcą rodziny de Worde. Więc zamiast mieszkać w rodzinnej kamieniczce w prestiżowej dzielnicy Ankh-Morpork (która – przynajmniej wedle jego wiedzy – praktycznie cały czas stoi niezamieszkana, bo ojciec woli przebywać w swojej wiejskiej posiadłości), wynajmuje pokój w podrzędnym pensjonacie. I żyje ze zbierania ankh-morporskich nowinek, które następnie starannie przepisuje i rozsyła paru znaczącym postaciom. Nieplanowane spotkanie z krasnoludem Gunillą Dobrogórem, który wynalazł metodę składania tekstu z metalowych czcionek, dokonuje istnej rewolucji w życiu zarówno Williama – czyniąc go redaktorem pierwszej w mieście azety o wymownej nazwie „Puls Ankh-Morpork” – jak i w życiu mieszkańców, z których część już po paru dniach nie może się obejść bez nowin wyczytywanych w owym jakże ambitnym periodyku („Jeśli coś znalazło się na papierze, stawało się nowiną. Jeśli było nowiną, trafiało na papier, a jeśli trafiło na papier, było nowiną. I taka była prawda”[3]), a część widzi w nim zagrożenie dla swych interesów. William i jego prawa ręka, młoda reporterka Sacharissa Cripslock, wielokrotnie stają przed trudnym wyborem: czy pisać samą prawdę, czy to, co się czytelnikom spodoba? I nawet sam Vetinari, choć skądinąd docenia ich trud, radzi Williamowi: „Ludzie lubią, kiedy mówi im się to, co już wiedzą. (…). Robią się niespokojni, kiedy przekazuje im pan nowości. Nowości… no cóż, nowości nie są takie, jak się spodziewają. Chcieliby się dowiadywać, że… powiedzmy… pies ugryzł człowieka. Nie chcą czytać o tym, że człowiek ugryzł psa, bo to na świecie nie powinno się zdarzać. Krótko mówiąc, ludzie myślą, że chcą nowin, od A do Z, ale tak naprawdę zależy im na… starzynach” [4]. Niektórzy prorokują nowemu medium rychły upadek, bo wszak „to, co leży w interesie publicznym, nie jest tym samym, czym interesuje się publiczność”[5]. A jednak wkrótce w Ankh-Morpork wydarzy się coś takiego, że Williamowe umiłowanie prawdy i upór Sacharissy okażą się niezmiernie potrzebne; gdyby nie oni, aha, i jeszcze dwaj przedstawiciele gatunku uważanego za podrzędny wobec humanoidów, niemniej jednak mającego swój rozum (a w przypadku jednego z tych przedstawicieli także zdolność komunikacji międzygatunkowej), strach pomyśleć, jak by się potoczyły losy miasta…

Ależ fantastycznie podsumowuje ta „Prawda” mechanizmy rządzące poczytnością popularnej (żeby nie powiedzieć: brukowej) prasy i całym dziennikarskim rzemiosłem! Jak się przejeżdża po różnych typach ludzi, będących w rzeczy samej archetypami, bo znanych i wielokrotnie w literaturze opisywanych od zarania jej istnienia! Mowa więc o tym, że „na świecie istnieją podobno dwa rodzaje ludzi. Jedni, kiedy dostają szklankę dokładnie w połowie napełnioną, mówią: »Ta szklanka jest w połowie pełna«”. Ci drudzy mówią: »Szklanka jest w połowie pusta«. Jednakże świat należy do tych, którzy patrzą na szklankę i mówią: »Co jest z tą szklanką? Przepraszam bardzo… No przepraszam… To ma być moja szklanka? Nie wydaje mi się. Moja szklanka była pełna. I większa od tej!«. A na drugim końcu baru świat pełen jest innego rodzaju osób, które mają szklanki pęknięte albo szklanki przewrócone (zwykle przez kogoś z tych, którzy żądali większych szklanek), albo całkiem nie mają szklanek, bo stały z tyłu i barman ich nie zauważył”[6]. Niezależnie od tego podziału, są ludzie tacy, że „wszystko, co należy o nich wiedzieć, to że są ludźmi, którzy zwracają się do innych »przyjacielu«. Tacy ludzie nie są przyjaźni”[7]; są inni, przybierający pozór „zatroskanych obywateli. Gdziekolwiek się pojawiali, zawsze mówili tym samym prywatnym językiem, w którym »tradycyjne wartości« oznaczały »powiesić kogoś«”[8]; są kolejni, mający zwyczaj twierdzić:
„ – Moje motywy są, jak zawsze, absolutnie przejrzyste”, gdzie „»absolutnie przejrzyste« może oznaczać, że niczego nie zasłaniają, ale też że wcale ich nie widać”[9]. Są i tacy, których interesuje tylko to, czym się sami zajmują – i tym dostaje się mocno, bo „co do (…) wielbicieli ptaków, to jeśli nie będą się przejmować niczym więcej niż tym, co im ćwierka w klatkach, pewnego dnia zacznie tu rządzić ktoś, kto sprawi, że udławią się własnymi papużkami”[10]. Skąd my to znamy? No, skąd? Podobnie, jak oczywistą prawdę, że „nic nie musi być prawdą na zawsze. Wystarczy, że będzie nią dostatecznie długo, prawdę mówiąc” [11]?

Chociaż tu się nie do końca zgadzam. Sir Terry był mistrzem, był kimś niepowtarzalnym i niezastąpionym – i także mistrzem w swoim fachu jest jego polski tłumacz (ponieważ udało mi się znaleźć w sieci tekst oryginału, sprawdziłam parę szczegółów i doprawdy, zrobił to genialnie!) – jedno i drugie jest prawdą i musi nią być na zawsze.

[1] Terry Pratchett, „Prawda”, przeł. Piotr W. Cholewa, wyd. Prószyński i S-ka, 2007, s. 51.
[2] Tamże, s. 158.
[3] Tamże, s. 102.
[4] Tamże, s. 82.
[5] Tamże, s. 185.
[6] Tamże, s. 29.
[7] Tamże, s. 19.
[8] Tamże, s. 72.
[9] Tamże, s. 37.
[10] Tamże, s. 227.
[11] Tamże, s. 336.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 364
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: