Dodany: 01.08.2022 20:02|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

1 osoba poleca ten tekst.

Czytatka-remanentka VII 22


Tym razem wyjątkowo dużo mi się nazbierało tytułów, na których pełne recenzje brakło mi czasu albo pomysłu:

Zapomniani pisarze, zapomniane książki dla małego i młodego czytelnika (< praca zbiorowa / wielu autorów >) (3,5)
Zdalne zamawianie wypożyczanych książek z jednej strony jest bardzo wygodne, ale z drugiej niesie ze sobą ryzyko, że pozycja wybierana z katalogu na podstawie samego jedynie tytułu i haseł przedmiotowych okaże się niekoniecznie tym, na czym nam zależy. Zwłaszcza w przypadku książek z dziedziny literaturoznawstwa już parę razy, zamiast solidnej monografii, natrafiłam na zbiór artykułów naukowych, obracających się co prawda wokół głównego tematu, ale analizujących jego wyrywkowe wycinki pod różnymi kątami i w bardzo różnych ujęciach. Niemniej jednak znów popełniłam ten błąd, bo czy człowiek, który od ładnych paru lat wyszukuje w bibliotekach i antykwariatach lektury z dzieciństwa, mógł się oprzeć tytułowi „Zapomniani pisarze, zapomniane książki dla małego i młodego czytelnika”? Już oczami wyobraźni widziałam piękne studium – w jednym rozdziale książki dla przedszkolaków, w drugim indiańskie, w trzecim podróżnicze, w czwartym szkolne, w piątym romantyczne, w szóstym o zwierzętach… I ledwie zajrzałam do środka, nadzieja się rozwiała. Znów zestawienie prac naukowych, w większości napisanych w taki sposób, że mogą służyć jako źródło piśmiennictwa dla innych autorów, którzy zechcą poruszyć podobny temat, ale już niekoniecznie jako przewodnik dla czytelnika niebędącego literaturoznawcą, a pragnącego sobie przypomnieć zapomniane lektury z dzieciństwa lub wyszukać podobne. Temu celowi mogą właściwie służyć tylko dwie prace: „Przypomnienie Zofii Rogoszówny i »Dziecinnego dworu«” Krystyny Heskiej-Kwaśniewicz i „»Dzieci znikąd«. Bezdomność oswojona, czyli pedagogika nadziei Heleny Boguszewskiej” Katarzyny Krasoń, omawiające wskazane lektury w sposób na tyle uniwersalny i obszerny, z dostateczną ilością cytatów, by czytelnik nieznający ich mógł się zorientować, czy będzie nimi zainteresowany. Trochę ciekawych – z różnych względów – informacji znalazłam też w artykułach: „Stygmat nieśmiertelności” Ewy Kosowskiej, „Helena Modrzejewska – baśniopisarką” Zofii Adamczykowej, „»Serce« heroiczne” Ireny Sochy, „Opisy obiektów architektury jako podstawowe wyznaczniki tła kulturowego w historycznych powieściach Antoniny Domańskiej” Barbary Pytlos (ale dlaczego zabrakło tu „Paziów Króla Zygmunta”?), „Nienapisana książka Stanisława Wasylewskiego” Zofii Budrewicz. „Zapomniany świat doktora Muchołapskiego i profesora Przedpotopowicza. Rozważania o pisarstwie Erazma Majewskiego” Jolanty Szcześniak i „Magia ognia w »Małej księżniczce« Frances E. Burnett. (O dziejach edycji, recepcji i horyzoncie interpretacji)” Aleksandry Pethe. Pozostałe są albo zbyt wąskotematyczne, albo napisane zbyt specjalistycznym językiem, by mogły stanowić zachętę do zapoznania się z przedstawianymi w nich utworami.

Brytyjska monarchia od kuchni (Tinniswood Adrian) (4)
Opasły, ale drukowany dużą czcionką i stosunkowo łatwy w czytaniu zbiór opowieści z ostatnich kilkuset lat – na przestrzeni od Elżbiety I do Elżbiety II – panowania brytyjskiej monarchii. Zamawiając książkę z biblioteki sądziłam, że „od kuchni” będzie bardziej dosłowne, niż metaforyczne, będzie można zatem poczytać o upodobaniach kulinarnych poszczególnych władców, o tajnikach królewskich kuchmistrzów, liczbie personelu i rozmiarach zamówień na surowce spożywcze. Tego jest jednak tylko odrobina – przy jednym z władców wspomina się, ile jadłospisów naraz sporządzano jednego dnia, przy innym – co przynoszono jemu albo jego małżonce na śniadanie – ale za to jest mnóstwo innych ciekawostek. Tu opisane przygotowywanie przedstawień dla dworu, tam zasady prezentacji gości przed parą królewską i przyjmowania ich na oficjalnej kolacji, przebieg ceremonii koronacji albo leczenia króla cierpiącego na zaburzenia umysłowe, ówdzie wyliczono obowiązki koniuszych, rasy hodowanych na dworze psów i imiona najbardziej uprzywilejowanych pupili czy listę prezentów wręczonych przy bożonarodzeniowej choince, jeszcze gdzie indziej przedstawiono historię dworskich błaznów lub ulubionego „nauczyciela” królowej Wiktorii. Całość podana w formie luźnych gawęd z licznymi dygresjami – całkiem ciekawa.

Ostatni lot: O tych, którzy 11 września 2001 roku podjęli walkę z terrorystami (Longman Jere) (3)
W książkach reporterskich cenię możliwość nie tylko poznania suchych faktów i wymienienia nazwisk osób za te fakty odpowiedzialnych, ale także poznania uczestników wydarzeń: jak wyglądali/wyglądają, kim byli /są z zawodu, jaką mają/mieli rodzinę, bo to przybliża mi ich jako ludzi.
Upamiętnienie w taki sposób ofiar terroryzmu, tym bardziej takich ofiar, które okazały się jednocześnie bohaterami, próbującymi udaremnić zbrodnię, jest misją bez wątpienia szczytną. Ale spełniając tę misję, trzeba jednak – wbrew radzie wieszcza Adama – mierzyć zamiar podług sił, a nie odwrotnie, bo inaczej wyjdzie coś takiego, jak wyszło autorowi tej książki. Chciał dobrze, to prawda. Napracował się, poszukując bliskich każdej z opisanych osób, przyłożył się do zbierania od nich informacji – to też prawda. Jednak jego relacja jest tak chaotyczna i tak drętwym stylem spisana, że po paru rozdziałach czytelnik zaczyna się rozpraszać, zerkać na boki i mruczeć pod nosem: „o rany, kiedy się to skończy!”. Gdyby nie dało się inaczej, trudno. Ale się da, czego dowodem np. powstała kilkanaście lat później publikacja 11 września: Dzień, w którym zatrzymał się świat (Zuckoff Mitchell) , co najmniej o dwie klasy lepsza od tej, jeśli chodzi o kompozycję i styl (zawartości nie porównuję, bo Zuckoff objął swoim zainteresowaniem nie tylko ofiary śmiertelne z porwanych samolotów i zawalonych budynków, ale też ludzi biorących udział w akcjach ratowniczych i tych, których tamtym udało się uratować). Tamtą czytało się z pasją i przejęciem, tę… ledwie zmęczyłam.

Miasto z przypadku (Turant Witold) (4)
Katowice, w których obecnie mieszkam na stałe, znam stosunkowo mało, jako że podczas studiów praktycznie obracałam się tylko między centrum a jedną z dzielnic, potem, pracując tu przez kilka lat, kursowałam autobusem prosto z dworca do firmy i z powrotem, teraz spędzam większość czasu w swojej dzielnicy i jeśli się gdzieś z niej wypuszczam, to w zasadzie tylko do centrum. Wobec czego postanowiłam systematycznie zgłębiać wiedzę o ich historii i architekturze. Tą metodą wpadła mi w ręce kolejna książka, którą wypożyczyłam w ciemno, sądząc w oparciu o zamieszczony na jej stronie cytat –
„To miasto powstało przypadkiem. Wiele jest miast na tym świecie, które po prostu musiały powstać, ponieważ leżą nad rzekami, u ich ujścia, na skrzyżowaniach pradawnych szlaków komunikacyjnych, posiadały nadzwyczajne walory obronne, ale Katowice do nich nie należą. Nie przystają do żadnego z tych modeli. Swoje powstanie, a raczej ponowne narodziny, w formie miasta zawdzięczają kaprysowi czy też indywidualnej potrzebie pewnego człowieka inwestującego w wielki jak na owe czasy przemysł”[7].
– że będzie właśnie opowieścią o historii miasta czy też wybranych dzielnic, ulic lub obiektów. Jednak samej historii Katowic jest w zasadzie tyle, co w tym cytacie, a rozpoczyna on wspomnienia autora – dziennikarza, przez wiele lat związanego z katowickim radiem i prasą – z lat dzieciństwa i młodości, które w tym mieście spędził, później zaś jeszcze przez kilkanaście lat dojeżdżał do pracy. Kolejne ulice i obiekty – przy których czasem pada też parę zdań o ich historii – są przede wszystkim pretekstem do przywoływania ludzi i zdarzeń z przeszłości, czasem bardzo barwnych, czasem zwyczajnych.
Miło się to czyta, choć korekta trochę błędów przepuściła (głównie brak przecinków w należnych miejscach, a także jedno przezabawne zdanie, wynikające z konfliktu podmiotów: „Z upływem lat rozmowy stawały się coraz poważniejsze, aż wreszcie powychodziły za mąż…”[74]).

Credo (Mistral Gabriela (właśc. Alcayaga Godoy Lucila)) (3)
Twórczość chilijskiej poetki-noblistki miałam już od dawna w planach, tomik zlokalizowany w bibliotece wypożyczyłam w dogodnej chwili i… jednak to nie to, co lubię. Te wiersze są, owszem, kunsztowne, dopracowane, ale do mnie nie trafiają. Nie moja tematyka, nie moja metaforyka.

Instrukcja obsługi lasu (Wohlleben Peter) (4)
Trzecia z kolei (w oryginale wydana przed 5 laty) książka popularnonaukowa niemieckiego leśnika i popularyzatora wiedzy przyrodniczej jest prawie dokładnie tym, co zapowiada tytuł. Prawie, bo oprócz praktycznych porad – na przykład: czy idąc przez las, należy milczeć, czy wolno rozmawiać i śpiewać? Jak się ubrać i czym nasmarować, żeby nie opadły nas kleszcze i komary? Co zrobić, gdy się zabłądzi w lesie i trzeba tam spędzić noc, nie mając namiotu ani zapasów pożywienia? – zawiera też trochę osobistych refleksji autora na temat ochrony przyrody, pracy w lesie (w tym w lasku cmentarnym – pięknym sposobie na powrót doczesnych szczątków człowieka do natury) i tego, co turysta może w lesie zobaczyć w różnych porach roku. Dla początkujących lektura bardzo wartościowa; ci, którzy znają inne jego publikacje o tematyce leśnej, pewnie zauważą, że trochę myśli się powtarza, ale i tak czyta się z przyjemnością.

Nobel dla papryki: Kuchnia węgierska (Olszański Tadeusz (1929-2023)) (4,5)
Naprawdę, dziwnymi drogami chadza czytelnicza świadomość… Czytając ostatnio zbiór reportaży biograficznych o amerykańskich sportowcach („Cena naszych marzeń”), uświadomiłam sobie, że jedynymi książkami o sporcie, jakie do tej pory przeczytałam, były: „Magia sportu” i „Magia igrzysk” Tadeusza Olszańskiego (musiały być dobre, skoro miałam z nimi do czynienia gdzieś około ósmej klasy podstawówki, a wciąż pamiętam i tytuły, i autora!). Jego nazwisko skojarzyło mi się nie tylko z dziennikarstwem sportowym, ale i kulinarnym, bo przez całe lata publikował bodajże w „Urodzie” felietony, poświęcone kuchni różnych narodów. A to z kolei przypomniało mi, że mam w bibliotecznym schowku jego książkę o kuchni węgierskiej, wydaną w czasach równie odległych, której dotąd nie zdążyłam przeczytać. I co zrobiłam? Poszłam do biblioteki, żeby się pozagłębiać w smakowite opowieści o tym, co i jak gotują przedstawiciele bratniego narodu. Oczywiście, nie jest to kompletna książka kucharska – jedynie miniaturka, licząca sto parę stron formatu ciut większego od kieszonkowego, z typową dla PRL oszczędnością papieru przez użycie drobnej czcionki. Dwie trzecie tekstu to zbiór gawęd o osobistych spotkaniach autora z kuchnią węgierską i o historii tejże. Można tu na przykład przeczytać, co wniósł do węgierskiej tradycji kulinarnej ród Gundelów, jaki był rezultat wizyty na Węgrzech dwóch noblistów, Miguela A. Asturiasa i Pabla Nerudy (niestety, tego, co napisali, na polski nie przetłumaczono, wyjąwszy wybrany przez autora cytat) albo jak – i dlaczego właśnie tak – wygląda serwowane do dziś w pewnej restauracji ulubione danie pisarza Gyuli Krúdyego. Trudno powiedzieć, czy jeszcze istnieją wszystkie wymieniane przez autora restauracje, cukiernie i gospody, natomiast na pewno nieaktualne są ceny, pochodzące z 2 połowy lat siedemdziesiątych: dzisiaj za kilkanaście forintów nie kupi się nie tylko pysznego sycącego dania, ale absolutnie niczego. Reszta to przepisy. Co prawda w części z przepisami 8 stron jest niezadrukowanych, a dalej, gdzie już wszystko jest w porządku, zabrakło mi receptury jednego z moich ulubionych deserów, somloi galuska (tu: somloi teszta), która została jedynie krótko streszczona w tekście jednej z gawęd, ale i tak jest się czym delektować. Zwłaszcza, że autor opowiada ciekawie, posługując się płynną i staranną polszczyzną.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 230
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: