Tym razem wyjątkowo dużo mi się nazbierało tytułów, na których pełne recenzje brakło mi czasu albo pomysłu:
Zapomniani pisarze, zapomniane książki dla małego i młodego czytelnika (
< praca zbiorowa / wielu autorów >)
(3,5)
Zdalne zamawianie wypożyczanych książek z jednej strony jest bardzo wygodne, ale z drugiej niesie ze sobą ryzyko, że pozycja wybierana z katalogu na podstawie samego jedynie tytułu i haseł przedmiotowych okaże się niekoniecznie tym, na czym nam zależy. Zwłaszcza w przypadku książek z dziedziny literaturoznawstwa już parę razy, zamiast solidnej monografii, natrafiłam na zbiór artykułów naukowych, obracających się co prawda wokół głównego tematu, ale analizujących jego wyrywkowe wycinki pod różnymi kątami i w bardzo różnych ujęciach. Niemniej jednak znów popełniłam ten błąd, bo czy człowiek, który od ładnych paru lat wyszukuje w bibliotekach i antykwariatach lektury z dzieciństwa, mógł się oprzeć tytułowi „Zapomniani pisarze, zapomniane książki dla małego i młodego czytelnika”? Już oczami wyobraźni widziałam piękne studium – w jednym rozdziale książki dla przedszkolaków, w drugim indiańskie, w trzecim podróżnicze, w czwartym szkolne, w piątym romantyczne, w szóstym o zwierzętach… I ledwie zajrzałam do środka, nadzieja się rozwiała. Znów zestawienie prac naukowych, w większości napisanych w taki sposób, że mogą służyć jako źródło piśmiennictwa dla innych autorów, którzy zechcą poruszyć podobny temat, ale już niekoniecznie jako przewodnik dla czytelnika niebędącego literaturoznawcą, a pragnącego sobie przypomnieć zapomniane lektury z dzieciństwa lub wyszukać podobne. Temu celowi mogą właściwie służyć tylko dwie prace: „Przypomnienie Zofii Rogoszówny i »Dziecinnego dworu«” Krystyny Heskiej-Kwaśniewicz i „»Dzieci znikąd«. Bezdomność oswojona, czyli pedagogika nadziei Heleny Boguszewskiej” Katarzyny Krasoń, omawiające wskazane lektury w sposób na tyle uniwersalny i obszerny, z dostateczną ilością cytatów, by czytelnik nieznający ich mógł się zorientować, czy będzie nimi zainteresowany. Trochę ciekawych – z różnych względów – informacji znalazłam też w artykułach: „Stygmat nieśmiertelności” Ewy Kosowskiej, „Helena Modrzejewska – baśniopisarką” Zofii Adamczykowej, „»Serce« heroiczne” Ireny Sochy, „Opisy obiektów architektury jako podstawowe wyznaczniki tła kulturowego w historycznych powieściach Antoniny Domańskiej” Barbary Pytlos (ale dlaczego zabrakło tu „Paziów Króla Zygmunta”?), „Nienapisana książka Stanisława Wasylewskiego” Zofii Budrewicz. „Zapomniany świat doktora Muchołapskiego i profesora Przedpotopowicza. Rozważania o pisarstwie Erazma Majewskiego” Jolanty Szcześniak i „Magia ognia w »Małej księżniczce« Frances E. Burnett. (O dziejach edycji, recepcji i horyzoncie interpretacji)” Aleksandry Pethe. Pozostałe są albo zbyt wąskotematyczne, albo napisane zbyt specjalistycznym językiem, by mogły stanowić zachętę do zapoznania się z przedstawianymi w nich utworami.
Brytyjska monarchia od kuchni (
Tinniswood Adrian)
(4)
Opasły, ale drukowany dużą czcionką i stosunkowo łatwy w czytaniu zbiór opowieści z ostatnich kilkuset lat – na przestrzeni od Elżbiety I do Elżbiety II – panowania brytyjskiej monarchii. Zamawiając książkę z biblioteki sądziłam, że „od kuchni” będzie bardziej dosłowne, niż metaforyczne, będzie można zatem poczytać o upodobaniach kulinarnych poszczególnych władców, o tajnikach królewskich kuchmistrzów, liczbie personelu i rozmiarach zamówień na surowce spożywcze. Tego jest jednak tylko odrobina – przy jednym z władców wspomina się, ile jadłospisów naraz sporządzano jednego dnia, przy innym – co przynoszono jemu albo jego małżonce na śniadanie – ale za to jest mnóstwo innych ciekawostek. Tu opisane przygotowywanie przedstawień dla dworu, tam zasady prezentacji gości przed parą królewską i przyjmowania ich na oficjalnej kolacji, przebieg ceremonii koronacji albo leczenia króla cierpiącego na zaburzenia umysłowe, ówdzie wyliczono obowiązki koniuszych, rasy hodowanych na dworze psów i imiona najbardziej uprzywilejowanych pupili czy listę prezentów wręczonych przy bożonarodzeniowej choince, jeszcze gdzie indziej przedstawiono historię dworskich błaznów lub ulubionego „nauczyciela” królowej Wiktorii. Całość podana w formie luźnych gawęd z licznymi dygresjami – całkiem ciekawa.
Ostatni lot: O tych, którzy 11 września 2001 roku podjęli walkę z terrorystami (
Longman Jere)
(3)
W książkach reporterskich cenię możliwość nie tylko poznania suchych faktów i wymienienia nazwisk osób za te fakty odpowiedzialnych, ale także poznania uczestników wydarzeń: jak wyglądali/wyglądają, kim byli /są z zawodu, jaką mają/mieli rodzinę, bo to przybliża mi ich jako ludzi.
Upamiętnienie w taki sposób ofiar terroryzmu, tym bardziej takich ofiar, które okazały się jednocześnie bohaterami, próbującymi udaremnić zbrodnię, jest misją bez wątpienia szczytną. Ale spełniając tę misję, trzeba jednak – wbrew radzie wieszcza Adama – mierzyć zamiar podług sił, a nie odwrotnie, bo inaczej wyjdzie coś takiego, jak wyszło autorowi tej książki. Chciał dobrze, to prawda. Napracował się, poszukując bliskich każdej z opisanych osób, przyłożył się do zbierania od nich informacji – to też prawda. Jednak jego relacja jest tak chaotyczna i tak drętwym stylem spisana, że po paru rozdziałach czytelnik zaczyna się rozpraszać, zerkać na boki i mruczeć pod nosem: „o rany, kiedy się to skończy!”. Gdyby nie dało się inaczej, trudno. Ale się da, czego dowodem np. powstała kilkanaście lat później publikacja
11 września: Dzień, w którym zatrzymał się świat (
Zuckoff Mitchell)
, co najmniej o dwie klasy lepsza od tej, jeśli chodzi o kompozycję i styl (zawartości nie porównuję, bo Zuckoff objął swoim zainteresowaniem nie tylko ofiary śmiertelne z porwanych samolotów i zawalonych budynków, ale też ludzi biorących udział w akcjach ratowniczych i tych, których tamtym udało się uratować). Tamtą czytało się z pasją i przejęciem, tę… ledwie zmęczyłam.
Miasto z przypadku (
Turant Witold)
(4)
Katowice, w których obecnie mieszkam na stałe, znam stosunkowo mało, jako że podczas studiów praktycznie obracałam się tylko między centrum a jedną z dzielnic, potem, pracując tu przez kilka lat, kursowałam autobusem prosto z dworca do firmy i z powrotem, teraz spędzam większość czasu w swojej dzielnicy i jeśli się gdzieś z niej wypuszczam, to w zasadzie tylko do centrum. Wobec czego postanowiłam systematycznie zgłębiać wiedzę o ich historii i architekturze. Tą metodą wpadła mi w ręce kolejna książka, którą wypożyczyłam w ciemno, sądząc w oparciu o zamieszczony na jej stronie cytat –
„To miasto powstało przypadkiem. Wiele jest miast na tym świecie, które po prostu musiały powstać, ponieważ leżą nad rzekami, u ich ujścia, na skrzyżowaniach pradawnych szlaków komunikacyjnych, posiadały nadzwyczajne walory obronne, ale Katowice do nich nie należą. Nie przystają do żadnego z tych modeli. Swoje powstanie, a raczej ponowne narodziny, w formie miasta zawdzięczają kaprysowi czy też indywidualnej potrzebie pewnego człowieka inwestującego w wielki jak na owe czasy przemysł”[7].
– że będzie właśnie opowieścią o historii miasta czy też wybranych dzielnic, ulic lub obiektów. Jednak samej historii Katowic jest w zasadzie tyle, co w tym cytacie, a rozpoczyna on wspomnienia autora – dziennikarza, przez wiele lat związanego z katowickim radiem i prasą – z lat dzieciństwa i młodości, które w tym mieście spędził, później zaś jeszcze przez kilkanaście lat dojeżdżał do pracy. Kolejne ulice i obiekty – przy których czasem pada też parę zdań o ich historii – są przede wszystkim pretekstem do przywoływania ludzi i zdarzeń z przeszłości, czasem bardzo barwnych, czasem zwyczajnych.
Miło się to czyta, choć korekta trochę błędów przepuściła (głównie brak przecinków w należnych miejscach, a także jedno przezabawne zdanie, wynikające z konfliktu podmiotów: „Z upływem lat rozmowy stawały się coraz poważniejsze, aż wreszcie powychodziły za mąż…”[74]).
Credo (
Mistral Gabriela (właśc. Alcayaga Godoy Lucila)) (3)
Twórczość chilijskiej poetki-noblistki miałam już od dawna w planach, tomik zlokalizowany w bibliotece wypożyczyłam w dogodnej chwili i… jednak to nie to, co lubię. Te wiersze są, owszem, kunsztowne, dopracowane, ale do mnie nie trafiają. Nie moja tematyka, nie moja metaforyka.
Instrukcja obsługi lasu (
Wohlleben Peter)
(4)
Trzecia z kolei (w oryginale wydana przed 5 laty) książka popularnonaukowa niemieckiego leśnika i popularyzatora wiedzy przyrodniczej jest prawie dokładnie tym, co zapowiada tytuł. Prawie, bo oprócz praktycznych porad – na przykład: czy idąc przez las, należy milczeć, czy wolno rozmawiać i śpiewać? Jak się ubrać i czym nasmarować, żeby nie opadły nas kleszcze i komary? Co zrobić, gdy się zabłądzi w lesie i trzeba tam spędzić noc, nie mając namiotu ani zapasów pożywienia? – zawiera też trochę osobistych refleksji autora na temat ochrony przyrody, pracy w lesie (w tym w lasku cmentarnym – pięknym sposobie na powrót doczesnych szczątków człowieka do natury) i tego, co turysta może w lesie zobaczyć w różnych porach roku. Dla początkujących lektura bardzo wartościowa; ci, którzy znają inne jego publikacje o tematyce leśnej, pewnie zauważą, że trochę myśli się powtarza, ale i tak czyta się z przyjemnością.
Nobel dla papryki: Kuchnia węgierska (
Olszański Tadeusz (1929-2023))
(4,5)
Naprawdę, dziwnymi drogami chadza czytelnicza świadomość… Czytając ostatnio zbiór reportaży biograficznych o amerykańskich sportowcach („Cena naszych marzeń”), uświadomiłam sobie, że jedynymi książkami o sporcie, jakie do tej pory przeczytałam, były: „Magia sportu” i „Magia igrzysk” Tadeusza Olszańskiego (musiały być dobre, skoro miałam z nimi do czynienia gdzieś około ósmej klasy podstawówki, a wciąż pamiętam i tytuły, i autora!). Jego nazwisko skojarzyło mi się nie tylko z dziennikarstwem sportowym, ale i kulinarnym, bo przez całe lata publikował bodajże w „Urodzie” felietony, poświęcone kuchni różnych narodów. A to z kolei przypomniało mi, że mam w bibliotecznym schowku jego książkę o kuchni węgierskiej, wydaną w czasach równie odległych, której dotąd nie zdążyłam przeczytać. I co zrobiłam? Poszłam do biblioteki, żeby się pozagłębiać w smakowite opowieści o tym, co i jak gotują przedstawiciele bratniego narodu. Oczywiście, nie jest to kompletna książka kucharska – jedynie miniaturka, licząca sto parę stron formatu ciut większego od kieszonkowego, z typową dla PRL oszczędnością papieru przez użycie drobnej czcionki. Dwie trzecie tekstu to zbiór gawęd o osobistych spotkaniach autora z kuchnią węgierską i o historii tejże. Można tu na przykład przeczytać, co wniósł do węgierskiej tradycji kulinarnej ród Gundelów, jaki był rezultat wizyty na Węgrzech dwóch noblistów, Miguela A. Asturiasa i Pabla Nerudy (niestety, tego, co napisali, na polski nie przetłumaczono, wyjąwszy wybrany przez autora cytat) albo jak – i dlaczego właśnie tak – wygląda serwowane do dziś w pewnej restauracji ulubione danie pisarza Gyuli Krúdyego. Trudno powiedzieć, czy jeszcze istnieją wszystkie wymieniane przez autora restauracje, cukiernie i gospody, natomiast na pewno nieaktualne są ceny, pochodzące z 2 połowy lat siedemdziesiątych: dzisiaj za kilkanaście forintów nie kupi się nie tylko pysznego sycącego dania, ale absolutnie niczego. Reszta to przepisy. Co prawda w części z przepisami 8 stron jest niezadrukowanych, a dalej, gdzie już wszystko jest w porządku, zabrakło mi receptury jednego z moich ulubionych deserów, somloi galuska (tu: somloi teszta), która została jedynie krótko streszczona w tekście jednej z gawęd, ale i tak jest się czym delektować. Zwłaszcza, że autor opowiada ciekawie, posługując się płynną i staranną polszczyzną.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.