Dodany: 15.07.2022 09:05|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Bogini: Tajemnice życia i śmierci Marilyn Monroe
Summers Anthony

3 osoby polecają ten tekst.

Na zewnątrz blask, w środku mrok


Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Marilyn Monroe na ekranie (chyba jeszcze czarno-białego) telewizora, już od dobrych kilku lat nie było jej wśród żywych. Przeczytać wówczas w Polsce jakąkolwiek jej biografię było niemożliwością, ale nawet z samych krótkich wzmianek w czasopismach można było zrekonstruować strzępy jej tragicznej legendy. Jakiś czas potem w niezidentyfikowanej do dziś powieści lub opowiadaniu natrafiłam na fragment wiersza czy może tekstu piosenki: „Kto zabił Normę Jean? To ja, powiedziało miasto…”[1], który zrobił na mnie takie wrażenie, że został mi w pamięci na parę kolejnych dekad, to jest aż do chwili, gdy za pomocą wyszukiwarki internetowej byłam w stanie ustalić nazwisko autora – był nim zaprzyjaźniony z Marilyn poeta Norman Rosten – i fakt, że muzykę do jego słów skomponował Pete Seeger, ten od „We Shall Overcome” i „Where Have All the Flowers Gone”. I jeszcze nie wiedząc o niej zbyt wiele, znając jedynie tych kilka filmów, które można było obejrzeć na całym świecie (więc i u nas), nabrałam podświadomego przekonania, że Marilyn Monroe, przez większość ludzi postrzegana jako płytka blondyneczka, której jedynym atutem było zgrabne ciało i którą zniszczyło bogactwo zyskane na pokazywaniu kształtnego biustu i pięknych nóg, nie była ani tak niemądra, ani tak niemoralna, jak o niej mówiono. Z czasem zobaczyłam te filmy, w których grała role zdecydowanie niekomiczne i w nich wydała mi się najprawdziwsza, a wrażenie to potwierdziły czytane kolejno biografie. Tej pióra Anthony’ego Summersa nie udało mi się dotąd zdobyć, a kiedy w końcu natrafiłam na bibliotekę, w której była osiągalna, wpadła mi w oko informacja o nowym, uaktualnionym wydaniu, na które postanowiłam poczekać.

Okazało się ono o dobrze ponad 200 stron grubsze, i nawet, przyjąwszy, że na objętość woluminu ma pewien wpływ i format, i czcionka, należało przypuszczać, że treściowo jest obszerniejsze. I to pomimo, że o pierwszych kilkunastu latach życia „bogini” jest mowa na kilku zaledwie stronach, ponieważ, jak powiada autor, „celem tej książki jest ukazanie dorosłego życia Marilyn. Dzieciństwo, samotne i puste, zostało opisane we wcześniejszych biografiach”[2]. To prawda – na przykład w „Blondynce” Oates wydarzenia z okresu przed pierwszym zamążpójściem Normy Jeane (bo tak według większości źródeł pisało się jej drugie imię, z „e” na końcu) zajmują mniej więcej 1/5-1/6 całości; czytelnik, który się już wcześniej tematem interesował, pewnie te podstawowe wiadomości ma. A jeśli nawet nie, to tutaj, w tym lapidarnym pierwszym rozdziale, znajdzie podsumowanie wszystkich faktów, które wpłynęły na kształtowanie się jej osobowości i sprawiły, że właściwie od początku był jej przeznaczony dramatyczny los, bo komuś o takiej przeszłości mogło się udać w życiu albo bardzo niewiele, albo wiele, ale za nazbyt wygórowaną cenę. Może, gdyby wcześnie trafiła do rozsądnego psychoterapeuty, coś dałoby się naprostować. Może, ale nie na pewno, bo psychoterapia w latach 40. i 50. XX wieku oparta była głównie na założeniach freudowskiej psychoanalizy, nauki nieco kontrowersyjnej, a poza tym – nie zapominajmy o tym! – jednak kosztowna, więc nawet, gdyby miała okazać się skuteczna, któż by opłacił te dziesiątki sesji? Opiekunowie, którzy szesnastolatkę wydali za mąż, żeby się jej pozbyć z domu? O kilka lat starszy małżonek – pracownik fizyczny, a potem marynarz? A kiedy sama zarabiała tyle, by móc się oddać pod indywidualną opiekę psychoterapeuty, było już o wiele za późno…

Więc nie, psychoterapii tymczasem nie było. Była szybka i błyskotliwa kariera „dziewczyny z okładki” i obudzone przez nią pragnienie stania się gwiazdą filmową. I zarazem świadomość, że nie da się tego pogodzić z byciem przykładną żoną prostego chłopaka, nie tyle w niej zakochanego, co hołdującego tradycyjnym poglądom na małżeństwo.
Były trudne początki w Hollywood, kiedy to, zanim udało jej się coś więcej niż statystowanie na dalszym planie, musiała – jeśli wierzyć pojedynczym osobom – zarabiać „jako dziewczyna na telefon”[3]. Byli mężczyźni, z którymi nie łączyło jej nic prócz seksu i nadziei na protekcję w pracy, bo „rola i najmniejszy choćby kontrakt są dla dziewczyny najważniejszą rzeczą pod słońcem, ważniejszą niż to, czy będzie jadła obiad”[4]. Byli tacy, którymi była zauroczona czy może – na krótko – oszołomiona ich feromonami, i tacy, w których w jakimś sensie, krócej lub dłużej, była zakochana, i tacy, którzy byli zakochani w niej, w zamian zyskując jej życzliwość, choć nie miłość, a ponieważ każdemu z nich chciała coś darować, dawała to, co wszyscy w niej postrzegali jako najcenniejsze: swoje ciało. Ciało Marilyn Monroe, nieprzytomnie seksownej blondynki, nie Normy Jeane Mortenson, sympatycznej szatynki w typie dziewczyny z sąsiedztwa, która desperacko pragnęła wielkiej miłości i prawdziwego domu z dziećmi, a równocześnie potwornie się tego bała, przeczuwając podświadomie, że nie sprosta zadaniu. Bo przecież nie miała kompletnie żadnego wzorca poprawnych relacji emocjonalnych.
Była zawrotna kariera, zrobiona w ciągu kilku lat za sprawą nie tyle nawet ról filmowych – bo te na początku były, powiedzmy prawdę, małe, banalne, niedające sposobności do zademonstrowania aktorstwa typu teatralnego, którego Marilyn uczyła się z zapałem – ile całej hollywoodzkiej machiny marketingowej, w myśl działania której ktoś, o kim pisze prasa, automatycznie staje się bardziej pożądanym przez reżyserów i producentów, a kimś częściej obsadzanym prasa się bardziej interesuje, zaglądając bez pardonu w jego życie prywatne, a skoro pisze o nim więcej, to znów trzeba go obsadzać częściej…
I była stała niepewność, stały niepokój – tak typowe dla wszystkich, którzy we wczesnym okresie życia nabrali przeświadczenia, że są nic niewarci i nikomu niepotrzebni – i stała presja udowadniania sobie i światu, że właśnie jest się kimś dobrym, najlepszym, choćby się miało za to płacić bezsennością, wewnętrznym chaosem, niemożnością skupienia się na działaniu. Bo przecież wszystkie te niepożądane skutki można usunąć pigułkami, które wówczas przepisywano nader chętnie, nie tylko zresztą gwiazdom filmowym, ale i zwykłym ludziom.
I wreszcie był tragiczny finał: uzależnienie nie do opanowania, rozchwianie psychiczne, nieleczone w sposób właściwy („gdyby chodziło o kogokolwiek innego, niż Marilyn (…), już dawno wylądowałaby w szpitalu psychiatrycznym”[5]), uwikłanie się w relację z niewłaściwymi osobami, jakimi byli niewątpliwie bracia Kennedy. I ten ostatni dzień, na temat którego powstało potem tyle zagadkowych hipotez…

Wszystkie te etapy krótkiego i dramatycznego żywota jednej z najsłynniejszych aktorek świata analizuje Summers niezwykle skrupulatnie, posiłkując się zbieranymi przez lata relacjami świadków („przeprowadziłem około sześciuset pięćdziesięciu wywiadów”[6]!), nie zawsze bezpośrednich, bo na początku lat 80., gdy zabrał się za rekonstrukcję wydarzeń z życia Marilyn, wielu ich uczestników już nie żyło i trzeba było się oprzeć na tym, co zdążyli przekazać komuś innemu. W przypadku kogoś takiego, jak ona, niełatwo zachować obiektywizm, bo ten, kto ją uważa za prawdziwą boginię kina, może być skłonny portretować ją na klęczkach, zaś ten, dla kogo była jedynie niemądrą blondyneczką, kokietującą widzów i krytyków apetycznym ciałem, gotów uwypuklać wszystko, co w niej było nagannego i niegodnego naśladowania. Autorowi jednak udało się uniknąć zarówno idealizowania swojej bohaterki, jak i popadania w aurę taniej sensacji, choć doprawdy, nie było to łatwe, na przykład, gdy trzeba było wyliczać po kolei wszystkich mężczyzn, z którymi łączyły ją relacje bliższe niż tylko towarzyskie, często bardzo przelotne. Z jego opowieści wyłania się przejmujący portret postaci tragicznej i pełnej sprzeczności: dziecka niechcianego i niekochanego, które za szybko dorosło, a z byciem dorosłym sobie nie radziło; „sierotki z zawodu”[7], która tak bardzo pragnęła mieć dom, ale nie umiała go stworzyć; kobiety tęskniącej za miłością, pragnącej, by kochano ją, a nie jej ekranową maskę – i nieumiejącej miłości odwzajemniać, a w każdym razie nie tak, by któryś z jej związków potrwał dłużej; aktorki marzącej o tym, by podziwiano ją za grę, a wszystkim kojarzącej się „z kiecką zadartą nad głową”[8]; gwiazdy płonącej tak jaskrawym blaskiem, że nikt nie dostrzegał - albo nie chciał dostrzegać - mroku czającego się w jej duszy... Jeśli nawet nie była boginią, to „przez dwanaście lat jej obecność na ekranie i poza nim sprawiała, że miliony ludzi śmiały się i płakały – i wciąż nie mogą o niej zapomnieć”[9]. Dzięki tej książce nie zapomną jeszcze dłużej.

[1] Norman Rosten, „Kto zabił Normę Jean?”, tłumacz nieustalony, cytat z pamięci.
[2] Anthony Summers, „Bogini: Tajemnice życia i śmierci Marilyn Monroe”, przeł. Grażyna Jagielska i Henryk Ziętek, Znak Literanova, 2022, s. 18.
[3] Tamże, s. 34.
[4] Tamże, s. 62.
[5] Tamże, s. 557
[6] Tamże, s. 649.
[7] Tamże, s. 207.
[8] Tamże, s. 206.
[9] Tamże, s. 528.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1588
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: fugare 15.07.2022 10:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Kiedy po raz pierwszy zob... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję za zachęcającą recenzję - dopisuję książkę do swojej listy, bo "Blondynkę" Oates mam już na półce, a Redakcję bardzo grzecznie proszę o polecenie tej recenzji! :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: