Dodany: 01.06.2022 14:39|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

1 osoba poleca ten tekst.

ŻOŁNIERZE W LITERATURZE - konkurs nr 259


Przedstawiam konkurs numer 259, który przygotowała i poprowadzi Joyeuse.


ŻOŁNIERZE w LITERATURZE



Czasem zastanawiam się nad tym - gdyby można cofnąć się w czasie - w jakim zawodzie chciałabym pracować. I wychodzi mi, że interesowałyby mnie trzy zawody.
Jednym z nich jest zawodowy żołnierz. Dlaczego mi się podoba ten zawód, tak że gdybym była młoda, to wstąpiłabym do wojska? Przecież nie popieram wojen, przelewu krwi, zabijania.
Może jedną z tych rzeczy, które mnie w wojsku pociągają jest dyscyplina. Bo człowiek z natury jest leniwy i jak nie musi, nic mu nie wisi nad głową, to sprawy się odwlekają, dni przemijają bezproduktywnie.
W wojsku, gdy trafi się na dobrego dowódcę, dobry oddział, ludzi odpowiednich dla siebie - zawiązuje się prawdziwe braterstwo, zrozumienie i przyjaźnie, które przechodzą próbę bohatera w walce lub w trudnych sytuacjach.
Poza tym żołnierze bronią, chronią, pomagają oraz walczą za nas w naszej obronie...


Do odgadnięcia jest 25 fragmentów z różnych książek. Do zdobycia 50 punktów. Każdy fragment to 2 punkty. Jeden za autora, drugi za tytuł.
Odpowiedzi proszę wysyłać na PW.
Termin nadsyłania odpowiedzi upływa 14 czerwca o godz. 23:59.
Zwycięzcą konkursu zostaje osoba (osoby), która odgadnie wszystko lub zdobędzie najwięcej punktów.
Wszystkie książki z których pochodzą konkursowe fragmenty, mam ocenione.

Zapraszam do zabawy.



1.
- Kapitan X i porucznik Dutertre do dowódcy!
To już nie szkoła. To życie.
- Wiedziałeś, że teraz nasza kolej?
- Dziś rano latał Penicot.
Pewnie mamy lecieć z misją, skoro nas wzywają. Jest koniec maja, pełnia odwrotu, pełnia klęski. Poświęca się załogi samolotów, jakby się wylewało szklanki wody na płonący las. Kto myślałby o niebezpieczeństwie, kiedy wszystko się wali? Dla całej Francji wciąż jeszcze jesteśmy załogami pięćdziesięciu samolotów lotnictwa rozpoznawczego. Pięćdziesięcioma trzyosobowymi załogami, z których dwadzieścia trzy należą do naszej Grupy 2/33. W ciągu trzech tygodni straciliśmy siedemnaście załóg na dwadzieścia trzy. Stopnieliśmy jak wosk. Wczoraj powiedziałem porucznikowi Gavoille:
- Zobaczymy to po wojnie.
Na co porucznik Gavoille odrzekł:
- Nie ma pan chyba pretensji, panie kapitanie, do tego, by przeżyć wojnę?
I Gavoille nie żartował. Dobrze wiemy, że nie ma innego wyjścia, że trzeba rzucać nas w ten pożar, nawet jeżeli to gest niepotrzebny. Jest nas pięćdziesiąt załóg na całą Francję. Na naszych barkach spoczywa cała strategia armii francuskiej! Płonie ogromny las i kilka szklanek wody można poświęcić dla ugaszenia go. Toteż poświęci się je.
W porządku. Ktoś się skarży? Czy u nas kiedykolwiek odpowiada się inaczej jak: „Dobrze, panie komendancie. Tak jest, panie komendancie. Dziękuję, panie komendancie. Rozkaz, panie komendancie?” Ale jedno wrażenie góruje na wszystkimi innymi w czasie tego końca wojny: wrażenie absurdu. Wszystko dokoła nas wali się. Wszystko się obsuwa. Jest to klęska tak całkowita, że nawet śmierć wydaje się absurdalna. Brak jej powagi w tym zamęcie...
(…)
Lotnictwo rozpoznawcze nie może przyjąć na siebie zadania tłumaczenia wojny sztabom generalnym. Lotnictwo przez swoje obserwacje może jedynie sprawdzać hipotezy. Ale właśnie hipotez już nie ma. I w rzeczywistości wymaga się od tych pięćdziesięciu załóg, by nadały oblicze wojnie, która go nie posiada. Zwracają się do nas niby do plemienia wróżek. Patrzę na Dutertre'a, mego obserwatora-wróżkę. Wczoraj odpowiedział pułkownikowi dywizji: „Jakżeż możemy, lecąc na wysokości dziesięciu metrów nad ziemią z prędkością pięciuset trzydziestu kilometrów na godzinę, ustalić pozycję wroga?” - „No, zobaczycie, skąd do was strzelają! Tam, skąd strzelają, muszą być pozycje niemieckie!”
- Ubawiłem się wspaniale – powiedział Dutertre po skończonej dyskusji.
Bo żołnierze francuscy nigdy nie widzieli francuskich samolotów. Jest ich z tysiąc, rozsianych od Dunkierki po Alzację. Raczej należałoby powiedzieć: roztopionych w nieskończoności. Toteż kiedy nad frontem przelatuje samolot w pędzie, musi być oczywiście niemiecki i należy go zestrzelić, zanim zrzuci bomby. Sam warkot samolotu rozpętuje atak artylerii przeciwlotniczej i dział szybkostrzelnych.


2.
Przed punktem opatrunkowym wielu nas leżało w ciemnościach na ziemi. Wnoszono i wynoszono rannych. Kiedy uchylano przy tym zasłonę, widziałem światło padające ze środka. Nieżywych układano z boku. Lekarze pracowali z rękawami zakasanymi aż po ramiona i byli umazani na czerwono niczym rzeźnicy. Brakowało noszy. Niektórzy ranni krzyczeli, ale większość leżała cicho. Wiatr poruszał liśćmi gałęzi zatkniętych nad wejściem do punktu opatrunkowego i noc robiła się chłodna. Wciąż przychodzili sanitariusze, kładli nosze na ziemi, zdejmowali z nich rannych i odbiegali. Gdy tylko doniesiono mnie do punktu, Manera wywołał stamtąd sierżanta służby sanitarnej, który nałożył mi bandaże na obie nogi. Powiedział, iż w ranę wbiło się tyle ziemi, że nie miałem wielkiego krwotoku. Wezmą mnie na opatrunek, jak tylko będzie możliwe. (…)
Anglicy przyjechali trzema sanitarkami z dwoma ludźmi na każdej. Gordini bardzo blady i osłabiony przyprowadził jednego z angielskich kierowców. Anglik pochylił się nade mną.
- Ciężko pan ranny? - zapytał. Był wysoki i miał okulary w stalowej oprawie.
- W nogi.
- Mam nadzieję, że to nic poważnego. Zapali pan papierosa?
- Tak, dziękuję.
- Podobno stracił pan dwóch kierowców?
- Tak. Jeden zabity, a drugi to ten, co pana przyprowadził.
- Cóż za paskudny pech! Chciałby pan, żebyśmy wzięli pańskie wozy?
- O to właśnie chciałem prosić.
- Zaopiekujemy się nimi dobrze i odstawimy je do willi. Pan z dwieście szóstki, prawda?
- Tak.
- Przemiłe miejsce. Widywałem tam pana. Podobno jest pan Amerykaninem?
- Tak.
- Ja jestem Anglikiem.
- Niemożliwe!
- Tak. Anglikiem. A pan myślał, że Włochem? Mieliśmy kilku Włochów przy jednej z naszych jednostek.
- Byłoby doskonale, gdybyście wzięli te sanitarki – powiedziałem.
- Będziemy się z nimi obchodzili jak najstaranniej. (…)
- On się panem zaopiekuje, tenente – powiedział Gordini.
- Jak się czujecie, Franco?
- Dobrze.
Usiadł przy mnie. Po chwili zasłona u wejścia do punktu uchyliła się i wyszli dwaj sanitariusze, a za nimi wysoki Anglik. Przyprowadził ich do mnie.
- To jest ten amerykański tenente – powiedział po włosku.
- Wolałbym zaczekać – rzekłem. - Tu są o wiele ciężej ranni ode mnie. Ze mną nie jest tak źle.
- No, no – powiedział. Niech pan nie robi z siebie takiego cholernego bohatera. - A potem po włosku: - Weźcie go ostrożnie za nogi. Nogi ma bardzo obolałe.


3.
Ogień nie słabnie. Kładzie się również za nami. Jak okiem sięgnąć wytryskują fontanny błota i żelaza. Obkładana jest bardzo szeroka strefa. Natarcie nie następuje, ale wybuchy trwają. Z wolna głuchniemy. Mało kto się odzywa, zresztą i tak nie można się zrozumieć.
Nasz okop niemalże zniknął. W licznych miejscach sięga zaledwie pół metra, jest poprzerywany dziurami, lejami i zwałami ziemi. Dokładnie nad naszą ziemianką wybucha granat. Natychmiast robi się ciemno. Jesteśmy zasypani i musimy się odkopywać. Po godzinie wejście jest wolne, my zaś trochę bardziej opanowani, bo mieliśmy zajęcie.
(…)
Nagle niesamowite wycie i błysk, ziemianka trzeszczy we wszystkich spojeniach, trafił w nas pocisk, na szczęście lekki i betonowe bloki wytrzymały. Coś szczęka metalicznie i przerażająco, ściany kołyszą się, fruwają karabiny, hełmy, ziemia, błoto i kurz. Wpełza siarkowy dym. Gdybyśmy zamiast w tym mocnym schronie siedzieli w jednym z takich, jakie buduje się obecnie, nikt by już nie żył.
(…)
Jeszcze jedna noc. Teraz już jesteśmy otępiali od ciągłego napięcia. Jest to napięcie śmiertelne, drapiące wzdłuż rdzenia kręgowego niby wyszczerbiony nóż. Nogi nie chcą chodzić, ręce dygocą, ciało staje się cienką powłoką z trudem okrywającą powściągane szaleństwo, okrywającą nie kończący się ryk, który wydziera się niepowstrzymanie. Nie mamy już ciała ani mięśni, a ze strachu przed czymś nieobliczalnym nie jesteśmy w stanie patrzeć na siebie. Zaciskamy więc wargi... to minie... przeminie... może przetrwamy.

Nagle bliskie wybuchy ustają. Kanonada jeszcze trwa, ale przesunęła się do tyłu, opuściła nasz okop. Chwytamy ręczne granaty, wyrzucamy je przed ziemiankę i wyskakujemy na zewnątrz. Huraganowy ogień ustał, zamiast niego kładzie się za nami skoncentrowany ogień zaporowy. Zaczyna się natarcie.
Nikt by nie uwierzył, że na tej rozrytej pustyni mogą być jeszcze ludzie; teraz jednak zewsząd wynurzają się z okopów stalowe hełmy, a pięćdziesiąt metrów przed nami zaczyna szczekać karabin maszynowy, już umieszczony na stanowisku.
Zasieki są porozrywane, ale coś tam jednak powstrzymują. Widzimy jak zbliżają się atakujący. Odzywa się nasza artyleria. Trzeszczą maszynowe karabiny, postukują karabiny piechoty. Ci z naprzeciwka zbliżają się. Haie i Kropp zaczynają rzucać granaty. Rzucają tak szybko jak zdołają, trzonki podaje się im już odciągnięte. Haie rzuca sześćdziesiąt metrów, Kropp pięćdziesiąt, co jest wypróbowane i ważne. Tamci, w biegu, nie mogą wiele zdziałać, zanim nie zbliżą się na trzydzieści metrów.
Rozpoznajemy wykrzywione twarze i płaskie hełmy. To Francuzi. Dopadają szczątków zasieków i mają już wyraźne straty. Ogień karabinu maszynowego ustawionego obok nas kładzie cały ich szereg, ale potem mamy liczne zacięcia i tamci podchodzą bliżej.
(…)
Staliśmy się groźnymi bestiami. Nie walczymy, ale bronimy się przed zagładą. Granatów nie ciskamy w ludzi, cóż wiemy o tym w tej chwili, tam, po raz pierwszy od trzech dni, z tymi rękami i hełmami pędzi za nami śmierć, możemy spojrzeć jej w twarz, możemy bronić się przed nią, jest w nas wściekła furia, już nie leżymy bezsilnie czekając na szafot, możemy niszczyć i zabijać, żeby się uratować, żeby ocaleć i powrócić.
Kulimy się za każdym załomem, za każdym kłębowiskiem kolczastego drutu i zanim nie uskoczymy dalej rzucamy pod nogi nadchodzących pęczki eksplozji. W nasze ramiona i nogi uderza z mocą łomot ręcznych granatów, biegniemy skuleni jak koty, zagarnięci przez ową falę, która nas unosi, która robi z nas okrutników, zbójców, morderców, a niech i tak będzie: nawet diabłów. Zagarnięci przez falę, która przez strach, wściekłość i żądzę życia zwielokrotniła nasze siły, która szuka dla nas ocalenia i wywalcza je. Gdyby z tamtymi, z naprzeciwka, szedł twój ojciec, nie zawahałbyś się rzucić mu w pierś granatu.
(…)
Ogień huraganowy, ogień zaporowy, ogień przesłonowy, miny, gaz, czołgi, karabiny maszynowe, ręczne granaty – słowa, słowa, ale w nich mieści się cała groza świata.
Nasze twarze są zeskorupiałe, nasze myśli wyjałowione, jesteśmy śmiertelnie zmęczeni. Kiedy rozpoczyna się natarcie, niektórych trzeba walić pięściami, żeby obudzili się i poszli razem. Nasze oczy są przekrwione, ręce pokaleczone, kolana rozkrwawione, łokcie porozbijane.
Mijają tygodnie, miesiące, lata? To zaledwie dnie. Widzimy, jak w bezbarwnych twarzach umierających gubi się czas, łyżką wpychamy w siebie pożywienie, biegniemy, rzucamy, strzelamy, zabijamy, pokładamy się dookoła, jesteśmy słabi i otępiali, a tylko to nas podtrzymuje, że są jeszcze słabsi, jeszcze bardziej otępiali, jeszcze bardziej bezradni, którzy szeroko rozwartymi oczami patrzą na nas jak na bóstwa potrafiące niekiedy wymknąć się śmierci.


4.
Doktor Grunstein dotrzymał słowa. Przed południem przyszło kilku lekarzy wojskowych z osławionej komisji.
Kroczyli poważnie wśród szeregów łóżek i nic nie było słychać prócz tego:
- Pokażcie język!
X wysunął język tak daleko, że twarz jego wykrzywiła się w głupi grymas, a oczy się zamknęły.
- Posłusznie melduję, panie stabsarzt, że już więcej języka nie mam.
Zaczęła się interesująca fachowa dyskusja między X a komisją. X twierdził, że uwagę o języku zrobił tylko dlatego, aby na niego nie padło podejrzenie, iż ukrywa część języka. Natomiast członkowie komisji różnili się zasadniczo w swoich zdaniach o X.
Połowa lekarzy była zdania, że X jest ein bloder Kerl (idiota), podczas gdy druga połowa uważała iż jest to łotr, który sobie z wojska pokpiwa.
- Do stu tysięcy piorunów! - ryknął na X przewodniczący komisji. - Choćby sam diabeł ci pomagał i tak się na tobie poznamy.
X spoglądał na całą komisję z boskim spokojem niewinnego dziecięcia.
Naczelny lekarz sztabowy podszedł jak najbliżej do X:
- Chciałbym ja wiedzieć, morska świnio, co wy teraz myślicie?
- Posłusznie melduję, że ja w ogóle nie myślę.
- Himmeldonnerwetter! (do stu piorunów) – wrzeszczał jeden z członków komisji pobrzękując szablą. - Patrzcie go, on nic nie myśli! A czemuż to nic nie myślicie, słoniu syjamski?
- Posłusznie melduję, że ja dlatego nic nie myślę, ponieważ żołnierzom w wojsku jest to zakazane. Kiedy przed laty służyłem w 91 pułku, to nasz pan kapitan zawsze mawiał: „Żołnierzowi nie wolno myśleć. Za niego myśli jego przełożony. Jak tylko żołnierz zacznie myśleć, to już nie jest żołnierzem, ale marnym, wszawym cywilem. Myślenie nie prowadzi...”
- Stulcie pysk! - przerwał X rozwścieczony przewodniczący komisji. - Już o was słyszeliśmy. Der Kerl meint, man wird glauben, er się ein wirklicher Idiot (temu durniowi się zdaje, że mu uwierzymy, że jest naprawdę idiotą). Nie jesteście idiota, X, ale przebiegły jesteście, sprytny gałgan, ulicznik jesteście, wszawy łajdak, rozumiecie?
- Posłusznie melduję, że rozumiem.
- Już wam mówiłem, żebyście stulili pysk. Słyszeliście?
- Posłusznie melduję, że wiem, że mam stulić pysk.
- Himmelherrgott, stulże wreszcie ten pysk, skoro ci kazałem! Wiecie dobrze, że nie macie mleć jęzorem!
- Posłusznie melduję, że wiem, że nie mam mleć jęzorem.
Wojskowi panowie spojrzeli po sobie i wezwali wachmistrza.
- Tego człowieka – rzekł naczelny lekarz sztabowy i przewodniczący komisji wskazując na X – zaprowadzicie na dół do kancelarii i poczekacie na naszą relację i raport. W garnizonie już mu wybiją z głowy to pyskowanie. Chłopisko zdrowe jak ryba, symuluje i jeszcze miele ozorem, a z przełożonych sobie pokpiwa. Zdaje mu się, że przełożeni są dla jego zabawy, że cała wojna jest uciechą i zabawką. W garnizonie wam, mój X, wyperswadują, że wojna to nie żadna heca.


5.
- Co tam się dzieje, Albert? - pytam.
- W tamtej stronie bezpośrednio trafili kilka kolumn.
Krzyk trwa. To nie ludzie. Oni nie potrafią krzyczeć tak okropnie.
Kat mówi:
- To poranione konie.
Nigdy jeszcze nie słyszałem krzyczących koni i nie mogę uwierzyć. W tym jęku jest cała boleść świata, jest udręka żywego stworzenia. Dziki, przeraźliwy ból. Pobledliśmy. Detering wstaje.
- Oprawcy, oprawcy! Zastrzelcie je przecież!
Jest rolnikiem, jest zżyty z końmi. Przejmuje się tym. A tu, jakby na złość, ogień niemal cichnie. Tym wyraźniejszy staje się krzyk zwierząt. Nie wiadomo już skąd dochodzi wśród tej, teraz tak cichej, wysrebrzonej okolicy. Jest niewidoczny, niesamowity. Jest wszędzie, między niebem a ziemią, i wzmaga się ponad wszelką miarę. Detering, którego ogarnia wściekłość wrzeszczy:
- Zastrzelcie je, zastrzelcie wreszcie, do diabła!
- Wpierw muszą wynieść żołnierzy – mówi Kat.
Wstajemy i szukamy tamtego miejsca. Kiedy dostrzeże się zwierzęta, łatwiej będzie można wytrzymać. Meyer ma lornetkę. Widzimy niewyraźną grupę sanitariuszy z noszami i czarne, większe bezkształtne bryły, które poruszają. To są tamte ranne konie. Ale nie wszystkie. Niektóre galopują w oddali, padają, pędzą przed siebie. (…)
Detering chwyta karabin i celuje. Kat podbija mu broń.
- Czyś ty zwariował?
Detering dygoce i rzuca karabin na ziemię.
Siadamy i zatykamy uszy. Ale tamta straszliwa skarga i jęki, i lament przenikają wszystko, przenikają wszystko dookoła.
Wszyscy potrafimy znieść niejedno. Tutaj jednak oblewa nas pot. Chciałoby się wstać i uciec, byle gdzie, żeby tylko nie słyszeć tego wrzasku. A przecież nie są to ludzie, tylko konie.
(…)
Odejmujemy od uszu dłonie. Krzyk ucichł. W powietrzu utrzymuje się jeszcze głębokie, gasnące westchnienie. Potem są znów tylko rakiety, wycie granatów i gwiazdy, i to jest niemal dziwne.
Detering klnie i odchodzi.
- Chciałbym wiedzieć, czym one zawiniły. - Potem zbliża się jeszcze raz. Głos ma wzburzony i brzmiący niemal uroczyście, kiedy mówi:
- Powiadam wam, że największą podłością jest to, iż na wojnie są zwierzęta.


6.
Kiedy wróciłem do koszar, dostałem rozkaz wyjazdu do Słupi koło Skierniewic, gdzie znajdowała się placówka strzegąca magazynów zbożowych, obsadzana przez żołnierzy kompanii ozdrowieńców. W drodze towarzyszył mi małomówny kolega w moim wieku. (…)
W pociągu mimo woli musiałem wysłuchiwać rozmów prowadzonych na nasz temat. Granatowy policjant informował towarzysza, że pewnie jedziemy wzmocnić oddział stacjonujący w Słupi i że wie, że kierowani tam są zdegradowani żołnierze z batalionu karnego. Omal nie wybuchnąłem śmiechem, słuchając dwóch kilkunastoletnich, urodziwych panienek, siedzących naprzeciwko nas. Wprawdzie mówiły szeptem, niemniej wszystko słyszałem. „Ten opalony brunet pewnie był w Afryce, a blady blondynek dostał w kość od Ruskich” - mówiła z przekąsem niebieskooka szatynka. Jej koleżanka stwierdziła, że obydwaj jej się podobamy, żałowała tylko, że „to cholerne Szwaby”. Kiedy kolejka, gwiżdżąc, przystanęła w Rogowie, wstałem i zwróciłem się do naszych plotkarek: „Nasze prześliczne towarzyszki podróży! Zapraszam was na tańce do Słupi”. Salutując na pożegnanie, szybko wysiedliśmy z wagonu. Na peronie tarzaliśmy się ze śmiechu. Nie objaśniłem koledze tylko tego, że chciałem uświadomić tym lekkomyślnym dziewczynom, że w obecności Niemców należy liczyć się z tym, że któryś z nich może rozumieć po polsku.


7.
W parowozie wojskowego transportu ….... znajdował się blady inżynier Honzik, naczelnik Betriebsamtu, który sam udał się po ten transport aż do Libochu, a teraz stał tam jako zakładnik, z oczyma w słup i ze złożonymi błagalnie rękoma; stał tuż przy okienku lokomotywy i dawał do zrozumienia dworcowym drzwiom i oknom, jak to on przez tę naszą stację cierpi.
Pan zawiadowca zasalutował, a więc i ja podszedłem do toru i także zasalutowałem. Parowóz zatrzymał się i zeszli z niego dwaj esesmani, każdy z parabelką w ręku, i przez chwilę patrzyli na moją czerwoną czapkę. Stuknąłem obcasami i zasalutowałem, ale oni – jeden z jednej, drugi z drugiej strony – przyłożyli mi lufy tej swojej automatycznej broni do żeber i musiałem wspiąć się po stopniach do środka lokomotywy. Pociąg ruszył. Ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie, obaj esesmani byli piękni, wyglądali tak, jakby raczej pisali wiersze albo szli na partię tenisa, ale znajdowali się ze mną w lokomotywie, obok inżyniera Honzika stał dowódca tego transportu, kapitan w austriackiej czapce alpejskiej, twarz przecinała mu zagojona blizna, która przeskakiwała usta i poprzez brodę ciągnęła się niżej. (…)
Ci dwaj esesmani wciąż jeszcze wbijali mi lufy parabelek w szczyty płuc, a oczy ich – zupełnie tak samo jak te lufy – spoglądały bez ruchu na kapitana, który jednak patrzył na przesuwający się krajobraz. (…)
Inżynier Honzik patrzył na mnie oczyma pełnymi smutku i złości, że na jego odcinku ten transport ….... spóźnił się o pół godziny. Z pewnością była w tym moja wina, dlatego też słusznie wzięli mnie ci esesmani do lokomotywy i ciągle się dopominają, aby im wolno było przenieść te lufy na tył głowy i na dany znak nacisnąć spusty. (…)
Kapitan spojrzał teraz na mnie. Uniosłem rękę i chwyciłem się takiego uszka wiszącego pod dachem lokomotywy.
Pozwoliłem sobie na to dlatego, że ten kapitan popatrzył na mnie i zobaczył, że jestem zwyczajnym durniem, który stoi przy torach, durniem, któremu w dyrekcji w Gródku Królowej powiedzieli, żeby przy tych torach stał i opuszczał bądź podnosił ramiona semafora, podczas gdy armia niemiecka będzie przejeżdżała przez jego stację najpierw na wschód, a teraz z powrotem.


8.
- To był niszczyciel, od razu sobie pomyślałem – mówi dowódca. Brzmi to wymuszenie. Widzę, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada.
Potem zerka na nas, jakby się chciał upewnić, czy wszyscy są, i mówi półgłosem: - Zaraz zacznie się taniec.
Niszczyciel! Mała odległość! Pewnie Stary dawno już wiedział, że ten jaśniejszy cień to nie był parowiec. Niszczyciele są pomalowane jasnoszaro. U Tomków tak samo jak u nas. Jeden niszczyciel i z wariacką prędkością prosto na nasz balast! Zaraz zacznie się taniec! Zaraz zacznie się taniec! Zaraz polecą bomby! Zaraz polecą bomby.
- Zejść na dziewięćdziesiąt metrów... powoli – mówi Stary. Czif powtarza to samo ściszonym tonem. Znowu przycupnął za sternikami i nie spuszcza oka z manometrów.
Ktoś szepce: - Ale mamy pasztet!
Zwiększyć swój ciężar, zmniejszyć się, skurczyć!
Torpedy! Wszystkie chybione! Czy coś takiego się zdarza? Cztery strzały, jeden podwójny, dwa pojedyncze, a do tego wyrzutnia rufowa podczas zwrotu. Strzał z wyrzutni piątej z pewnością nie był dokładnie wycelowany, ale tamte! Dlaczego nie słychać huku? (…)
Teraz on musi być tuż nad nami!
Co się dzieje? Dlaczego nic nie huczy?
Wszyscy stoją milczący i skuleni – pozbawione szyi skórzane lemury. Wskazówka głębokościomierza przesuwa się o następne dziesięć małych kresek.
Próbuję myśleć jasno. Ile czasu od zanurzenia? Prędkość niszczyciela? Pudła! Wszystko pudła! Te zasrane torpedy! Znana choroba! Mamy do czynienia z sabotażem! Może nie? Błędnie sterują te bydlęta! I zaraz Tomki dobiorą się nam do dupy! Stary chyba zwariował. To był atak ścigacza! Nad wodą! Po prostu na wariata. Musieli na to patrzeć z zaciekawieniem! Najpierw udaje spokojnego, a potem coś takiego! Ile tam było metrów odległości? Ile sekund potrzebuje niszczyciel całą naprzód, by dojść do nas? Obłędne komendy na ster! Hak!... Hak? Wariactwo: Stary zrobił haka przy zanurzaniu się. To jest całkowicie niezwykłe. Co to ma znaczyć? Teraz rozumiem: Anglicy widzieli nas, że zanurzaliśmy się po skręcie w prawo. Stary chciał ich zmylić... miejmy nadzieję... że nie są tacy sprytni!
Stary przysiadł na jednym udzie na skrzyni z mapami. Widzę tylko jego zgarbione plecy, wywinięty kołnierz kożuszka i spłowiałą biel czapki. (…)
Głuchy, stłumiony ton przerywa ciszę, zupełnie jak uderzenie pałeczki po luźno napiętej skórze bębna.
- Tego trafiło! - krzyczy dowódca. Podrywa głowę do góry i ukazuje mi swą twarz. Jego oczy są zamknięte, usta wykrzywione.
Teraz głuche uderzenie.
- I tego również! - Dowódca dodaje sucho: Piekielnie długi czas przebiegu.
Co to było? Torpedy? Czyżby dwie torpedy trafiły? (...)
Znowu uderzenie pałką.
- Numer trzy! - mówi ktoś. (...)
Nagle słychać dźwięk, jakby przedarto w środku jakieś prześcieradło, a drugie szybko rwano w strzępy. Potem coś gwałtownie skrobie po metalu i teraz dokoła jedno tylko trzaskanie, piłowanie, pękanie i łamanie.
Tak długo wstrzymywałem oddech, że muszę teraz szybko wciągnąć powietrze. Niech to diabli. Co się znowu stało?
Stary podnosi głowę.
- Dwa toną. (...)
Nagle druzgocący cios zwala mnie z nóg. Ledwie zdołałem się chwycić rury. Brzęczy szkło. (...)
Teraz się zaczyna! Teraz chodzi o obrachunek! (…)
Właz grodzi chce mnie wyrzucić. Potężna detonacja chce mi rozerwać bębenki uszu. Potem następuje uderzenie po uderzeniu, jakby głębina była pełna ładunków prochu, które są odpalane jeden za drugim.
Zrzut wielokrotny.
Niech to diabli, leży dobrze! Mają nas! To było pierwsze podejście. Nie są głupi, nie dali się wykołować.


9.
Obudził się z głową pod kocem na oddziale dla nerwowo chorych w szpitalu dla weteranów wojennych nad jeziorem Placid w stanie Nowy Jork. Było to wiosną 1948 roku, w trzy lata po wojnie. (…)
X oddał się w ręce lekarzy w połowie swego ostatniego roku studiów w Szkole Optyki w Ilium. Nikt nie podejrzewał, że jest z nim niedobrze. Wszyscy uważali, że doskonale wygląda i nic mu nie można zarzucić. Teraz był w szpitalu i lekarze przyznali mu rację: rzeczywiście było z nim niedobrze. Lekarze nie sądzili, by miało to coś wspólnego z wojną. (…)
Sąsiednie łóżko zajmował były kapitan piechoty nazwiskiem Y. Y miał dosyć nieustającego pijaństwa.
To właśnie on zapoznał X z literaturą fantastycznonaukową, a zwłaszcza z pisarstwem Z.

Z stał się wkrótce ulubionym współczesnym autorem X, zaś fantastyka jedynym rodzajem literatury, jaki mógł czytać.
Y był dwakroć inteligentniejszy, ale i on, i X w podobny sposób rozwiązywali podobne problemy. Dla nich obu życie straciło sens, częściowo przynajmniej z powodu tego, co zobaczyli na wojnie. Y na przykład zastrzelił czternastoletniego strażaka, biorąc go pomyłkowo za niemieckiego żołnierza. Zdarza się. X zaś oglądał największą masakrę w historii Europy, czyli bombardowanie Drezna. Też się zdarza.
Teraz obaj usiłowali na nowo odnaleźć siebie i swoje miejsce w świecie. Fantastyka naukowa była im w tym wielką pomocą.

Y powiedział kiedyś X ciekawą rzecz na temat książki, która nie była fantastyką naukową. Powiedział, że wszystko, czego można się dowiedzieć o życiu, jest w „Braciach Karamazow” Fiodora Dostojewskiego.
- Ale to już dziś nie wystarcza – powiedział Y.

Innym razem X usłyszał, jak Y mówi do psychiatry:
- Myślę, że musicie teraz wyjść z jakimiś pięknymi nowymi kłamstwami, bo inaczej ludzie po prostu stracą wszelką chęć do życia.


10.
Kolumna zatrzymała się opodal szeroko otwartej bramy i żołnierze na lorach umilkli. Sam zaduch był po temu wystarczającym powodem, nie mówiąc nawet o widoku, jaki przedstawiały trupy rozrzucone koło bramy i za drutami oraz bandy odzianych w brudne pasiaki głodomorów, którzy poruszali się leniwie i niby przerażająca powódź ogarnęli lory i jeepa kapitana Greena.
Nie hałasowali wiele. Jedni płakali, inni próbowali się uśmiechać, lecz płacz czy śmiech nie wpływały na zmianę wyrazu trupich twarzy i głęboko zapadniętych oczu. Wydawać się mogło, że tragedia tych stworzeń przekroczyła zasięg normalnych ludzkich reakcji i zeszła do poziomu zwierzęcej rozpaczy; że utarte grymasy radości, smutku, powitania nie leżą w granicach prymitywnych możliwości nędzarzy. M. patrzył na martwe, nieruchome maski i odgadywał, że ten czy ów jest przekonany, iż się uśmiecha. Lecz domysł taki wymagał raczej intuicyjnego odczuwania.
Widma w pasiakach nie starały się nawiązywać rozmów. Ostrożnie dotykały blaszanych pudeł samochodów, żołnierskich mundurów, broni, jak gdyby nowa, oszołamiająca prawda mogła przeniknąć do ich świadomości jedynie za pośrednictwem chudych palców.
Green wydał rozkaz, by samochody zostały pod strażą na szosie, sam zaś poprowadził kompanię przez tłum uwolnionych heftlingów i na jej czele wolno wkroczył do obozu.
M. i N. weszli do najbliższego baraku tuż za kapitanem. Drzwi były wyrwane z zawiasów, okna przeważnie wybite. Mimo to ponure wnętrze wypełniał smród nieznośny dla ludzkich nozdrzy. W zatęchłym mroku, słabo rozjaśnionym gdzieniegdzie smugami wiosennego słońca, leżały stosy wychudłych ciał.
(…)
Nagle gruchnęły strzały. M. z N. wybiegli na dwór za kapitanem Greenem.
Trzydziestu dwóch strażników, zabarykadowanych dotychczas w murowanym budynku obozowego krematorium, poddało się na widok Amerykanów. Crane miał szczery zamiar wystrzelać wszystkich i zdążył nawet dwóch zranić, zanim Houlihan odebrał mu pistolet maszynowy.
(…)
W. (wraz z N. pełnili funkcje gońców dowódcy) słyszał, jak jeden z Niemców skarżył się w płynnej angielszczyźnie Pfeifferowi, który z karabinem w ręku pilnował byłych strażników:
- Dzieje się krzycząca niesprawiedliwość. Służbę w obozie pełniliśmy przez tydzień. Nikt z nas nie dręczył heftlingów. Od lat był tu batalion SS. Esesmani są odpowiedzialni za wszystkie okrucieństwa i zbrodnie. Ale cóż? Esesmani są teraz na swobodzie albo trafili do amerykańskiego obozu jeńców, gdzie popijają dok pomarańczowy.
Żale starego Niemca były niewątpliwie słuszne, lecz Pfeiffer odpowiedział tylko:
- Stul pysk, bo cię kopnę w zęby.


11.
Generał major M. stał w głowach otwartego grobu: wysoki, wyprostowany, kanciasty. Zupełnie bez ruchu.
Zdawał się nie zauważać, co się wokół niego dzieje. Nie rzucił okiem ani na przepychającego się ku niemu porucznika K., ani tez nie reagował na uwagi kapitana F. Stał, jak gdyby pozował rzeźbiarzowi. I że zobaczą go pewnego dnia gdzieś w charakterze pomnika – do tej myśli przywykli wszyscy, którzy go znali.
Gdziekolwiek znajdował się generał major M., zawsze i wszędzie był punktem centralnym. Barwy wokół niego zdawały się blaknąć, a słowa stawały się nieistotne. Niebo i krajobraz były tylko tłem. Trumna u jego stóp, zawisła na deskach nad otwartym grobem, była jedynie rekwizytem. Grupa oficerów po jego prawicy, tłum podchorążych po lewicy, adiutant i dowódca kursu z tyłu, w odległości dwóch kroków za nim – wszyscy oni spadli do roli mniej lub bardziej dekoracyjnych statystów. Byli jakby ramą do udanego portretu generała, utrzymanego w chłodnych, żelazistych barwach, wyzutego z wszelkiego przepychu. Ten generał to były wcielone Prusy; za takiego przynajmniej miało go wielu ludzi.
Generał znakomicie opanował sztukę nakazywania szacunku. Wszystko, co ludzkie, zdawało mu się być obce. Na przykład pogoda była mu zawsze obojętna – ale mundur nigdy. I choćby lodowatozimny wiatr, hulający nad cmentarzem, zmieszany był z ziarnistym lodem – on mimo to nie podniósłby kołnierza swego płaszcza. Nie chował też nigdy rąk do kieszeni.
Był zawsze wzorem. Jego oficerom nie pozostawało nic innego, jak iść za jego przykładem. Marzli okropnie, bo było zimno. A cała ta impreza zdawała się niepotrzebnie przeciągać.
Z im większym jednak niepokojem i im bardziej wyczekująco otoczenie generała spoglądało ku niemu, tym sztywniejszy i tym bardziej nieprzystępny wydawał się generał.
- Jeśli mnie wszystkie znaki na ziemi i na niebie nie mylą – szepnął kapitan F. najbliżej stojącym – stary zajęty jest wymyślaniem czegoś ekstra zwariowanego. Ostatnio jest zamknięty jak kasa pancerna. Pytanie tylko: kto się do niej włamie?
(...)
Na cmentarzu został sam generał major M. (…)
Twarda, nieruchoma twarz generał nie zdradzała żadnego uczucia. Usta jego wyglądały jak jedna krecha. A oczy były zamknięte – tak się przynajmniej wydawało. Jak gdyby nie chciał, żeby ktoś zajrzał w głąb jego duszy.
Oficerowie i podchorążowie maszerujący ku dolinie, do swoich koszar, i przemierzający właśnie duży zakręt, ujrzeli z daleka swego dowódcę ciągle jeszcze stojącego na cmentarzu: ostra, wąska sylwetka na tle lodowatozimnego, śnieżnie błękitnego nieba, jak skamieniała w groźnej, lodowatej nieprzystępności.
- Przez najbliższe dni będzie tu wiał cholernie zimny wiatr – rzekł kapitan F. - Bo coś tu śmierdzi w tej sprawie, mówcie co chcecie. Generał nie jest człowiekiem, który by reagował na byle jakie głupstwo; jeśli jest niezadowolony, to musiało się stać jakieś ogromne świństwo. Ale jakie? No, tego dowiemy się wcześniej, niż byśmy sobie życzyli.


12.
Później siedliśmy, czekając, aż Rat się pozbiera.
- Zdumiewające – powtarzał Dave Jensen. - Zupełnie nowe doświadczenie. Nigdy przedtem tego nie widziałem.
Mitchell Sanders wyjął swoje jo-jo.
- No tak, to jest Wietnam – powiedział. - Ogród Zła. Tutaj, człowieku, każdy grzech jest realny, świeży i oryginalny.

Jak się uogólnia?
Wojna jest piekłem, ale nie jest to ani w połowie prawdą, bo wojna jest także tajemnicą i przerażeniem, odwagą i odkryciem, żalem i rozpaczą, tęsknotą i miłością. Wojna jest wstrętna; wojna jest ucieszna. Wojna jest podniecająca; wojna jest harówką. Wojna robi z ciebie mężczyznę; wojna robi z ciebie trupa.

Prawdy są przeciwstawne. Można się na przykład sprzeczać, czy wojna jest groteską. Ale na pewno wojna jest również piękna. Przy wszystkich jej okropnościach nie możesz się oprzeć, by nie patrzeć jak przykuty na straszliwy majestat bitwy. Wpatrujesz się w pociski smugowe, rozwijające się w ciemności jak lśniące czerwone wstążki. Czaisz się w zasadzce, kiedy zimny, obojętny księżyc wznosi się nad nocnymi ryżowiskami. Podziwiasz płynną symetrię oddziałów w ruchu, harmonię dźwięków, kształtów i proporcji, wielkie płachty ognia i metalu spływające ze szturmowego helikoptera, pociski oświetlające, biały fosfor, purpurowo-pomarańczowy żar napalmu, czerwony blask rakiet. Nie jest to, mówiąc ściśle, ładne. Jest zdumiewające. Nasyca oczy. Porywa. Tak, ty tego nienawidzisz, ale nie twoje oczy. Jak pożar niszczący las, jak rak pod mikroskopem, każda walka, rajd bombowy czy artyleryjski ogień zaporowy, ma estetyczną czystość absolutnej obojętności moralnej – potężne, nieubłagane piękno – i prawdziwa historia wojenna pokaże prawdę o tym, chociaż jest to prawda ohydna.

Uogólnienia o wojnie są jak uogólnienia o pokoju. Prawie wszystko jest prawdą. Prawie nic nie jest prawdą. W swej istocie wojna jest zapewne inną nazwą śmierci, a jednak każdy żołnierz ci powie, jeśli mówi prawdę, że bliskość śmierci niesie odpowiadającą temu bliskość życia. Po walce ogniowej zawsze przychodzi ogromna radość życia. Drzewa żyją. Trawa i ziemia – wszystko. Wszystkie rzeczy wokół ciebie są czystym życiem, a ty razem z nimi, i to poczucie życia powoduje, że drżysz. Czujesz intensywną, wychodzącą porami skóry świadomość swojego żyjącego ja – najprawdziwszego ja, istoty ludzkiej, którą chcesz być, a następnie stajesz się samą siłą pragnienia. W środku zła chcesz być dobrym człowiekiem. Pragniesz przyzwoitości. Chcesz sprawiedliwości, uprzejmości i ludzkiej zgody, rzeczy, o których nigdy nie wiedziałeś, że ich pragniesz. Jest w tym jakaś wielkość, rodzaj boskości. Chociaż to dziwne, nigdy nie jesteś bardziej żywy niż wtedy, kiedy niemal poległeś. Rozpoznajesz to, co cenne. Na świeżo, jakby po raz pierwszy, kochasz to, co jest najlepsze w tobie i w całym świecie, to wszystko, co mogłeś utracić. W godzinie zmierzchu siedzisz w swojej lisiej jamie i patrzysz na szeroką rzekę, która nabiera koloru różowoczerwonego, na góry poza nią, i chociaż rano będziesz musiał przekroczyć rzekę i iść w góry, i robić straszne rzeczy, i może umrzeć, nawet wtedy łapiesz się na tym, że kontemplujesz subtelne kolory rzeki, że odczuwasz podziw i zachwyt dla zachodu słońca i jesteś przepełniony ciężką, bolesną miłością do świata takiego, jaki mógłby być i zawsze powinien być, ale teraz nie jest.


13.
Kuehn jest szczególnie poirytowany pożarem i nieustannie padającym deszczem ropy. Pyta więc naszego kaprala, czy nie możemy zrobić szałasu, używając pałatek, albo czy nie mógłby przespać się pod ciężarówką. Johnny odmawia, wtedy Teksańczyk zaczyna krzyczeć, usiłuje coś mówić, ale jego słowa nie mają sensu. Wpada w szał, przemawiając archaicznym językiem strachu.
Kuehn jest potężnym facetem, Johnny zaś to kurdupel i do tego łagodny, lecz mimo to chwyta Teksańczyka za bary i potrząsa nim.
Obudź się, Kuehn, wróć do mnie! - wykrzykuje. - Wróć do nas! To jest wojna, dziecino, to jest twoja wojna!
Niech to szlag, wiesz przecież, że jestem tu po to, by walczyć – odpowiada Kuehn, śmiejąc się dziwacznie. - Chcę tylko wyrwać się z piekła tego oleistego deszczu.
Osuwa się na piasek pustyni. Przykrywam go moją pałatką, wykopuję mu płytki dół i nakłaniam, by się w nim ukrył.
Ognie płoną i wyją niemiłosiernie przez całą noc. Deszcz ropy naftowej nie przestaje padać, dwa lub trzy razy ktoś woła: „Gaz!”, w końcu zasypiam w masce przeciwgazowej, dzięki czemu łatwo mogę pożegnać się z tym światem, jakoś jednak się nie żegnam. (…)

Johnny i ja zostajemy przydzieleni do Kompanii Fox i mamy wziąć udział w natarciu Trzeciego Batalionu Siódmej Dywizji na lotnisko Ahmed Al Jaber. Reszta naszego batalionu ma wyruszyć na bojowy rekonesans ciężarówkami lub transporterami opancerzonymi i dołączyć do natarcia już w jego trakcie. (…)
Stęskniłem się za jazdą dużą ciężarówką, czego nie doświadczyłem od chwili otrzymania przydziału do plutonu STA, ponieważ my używamy jeepów humvee. Wielkie i ciężkie ciężarówki dają rozległy widok na pustynię i pozwalają dojrzeć w pełnej panoramie, obejmującej 360 stopni, obraz tej samej destrukcji, jaką widziałem wczoraj z poziomu gruntu. Śmierć jest wszędzie, i to natychmiastowa. Wraki transporterów piechoty oraz czołgów wciąż płoną, języki ognia wyłaniają się z pojazdów, oddając świecki hołd poległym. Zwłoki leżą porozrzucane po całej pustyni, jak gdyby ci ludzie zgromadzili się wielkim tłumem, skandując ze wzniesionymi pięściami, czekając, aż dopadnie ich śmierć. Każdy żołnierz na ciężarówce widzi to samo, ale nikt nie odzywa się do nikogo nawet słowem. Wydaje się, że każdy z nas chce zachować obraz masakry wyłącznie dla siebie.


14.
Pewnej nocy wkroczyliśmy do kolejnej wioski i zajęliśmy dom położony obok kilku odkrytych boisk. (…)
Zakładałem, że skoro mamy być na skraju wioski, to większość strzałów będę oddawał na znaczne dystanse, dlatego zabrałem ze sobą karabin .338 Lapua. Ponieważ najbliższa okolica była spokojna, zacząłem obserwować dalsze tereny, aż do sąsiedniej wioski, położonej niespełna 2 kilometry dalej.
W pewnym momencie zobaczyłem parterowy dom, na którego dachu ktoś się poruszał. Było to w odległości 2100 jardów (blisko 2 kilometrów), więc nawet przez lunetę z dwudziestopięciokrotnym powiększeniem nie widziałem wiele więcej niż sam zarys postaci. Pilnie wpatrywałem się w tego człowieka, ale nie widziałem, żeby miał broń, a przynajmniej jej nie pokazywał. Był odwrócony do mnie plecami, więc ja mogłem go obserwować, ale on nie mógł widzieć mnie. Uznałem, że jest podejrzany, ale nie robił nic niebezpiecznego, więc nie podejmowałem żadnych działań.
Wkrótce potem na drodze biegnącej za tą drugą wioską pojawił się konwój wojsk lądowych zmierzających w stronę COP, który tam urządziliśmy. Kiedy pojazdy podjechały bliżej, człowiek na dachu podniósł broń na ramię. Teraz zobaczyłem wyraźny kształt: gość trzymał granatnik i mierzył w Amerykanów.
RPG
Nie mieliśmy jak połączyć się bezpośrednio z tym konwojem – do dziś nie wiem dokładnie, kto to był, poza tym że wojska lądowe. Ale umieściłem gościa w celowniku i strzeliłem, mając nadzieje, że przynajmniej go wystraszę samym strzałem albo że uda mi się ostrzec konwój.
Żeby trafić go z blisko 2 kilometrów, trzeba by mieć mnóstwo szczęścia.
Mnóstwo szczęścia.
Może to, że szarpnąłem spust w prawo, skompensowało wiatr. Może pole grawitacyjne się zakrzywiło i poprowadziło ten pocisk dokładnie tam, gdzie powinien trafić. Może byłem po prostu największym szczęściarzem w całym pieprzonym Iraku. Tak czy owak – patrzyłem przez celownik, jak kula trafia Irakijczyka, który spada przez mur na ziemię.
Wow – mruknąłem.
Ty cholerny pieprzony szczęściarzu – powiedział LT.
2100 jardów. Ten strzał do dziś mnie zdumiewa. To był po prostu łut szczęścia; jeden strzał z tej odległości nie miał prawa go położyć.
Ale tak się stało. To był mój najdłuższy potwierdzony śmiertelny strzał w Iraku, dłuższy nawet niż tamto trafienie z Al-Falludży.
Konwój zorientował się, że coś się dzieje, prawdopodobnie nie mając pojęcia, jak niewiele brakowało, żeby stanęli w płomieniach.


15.
Do zachodu słońca – i wieczornej modlitwy – jeszcze kwadrans. Kamienice i podwórka wokół ratuszowego placu zupełnie opustoszały – jeśli nie liczyć wychudzonych psów, które zaczynają się wiercić i poszczekiwać. Od strony x centrum nadal dobiega gwar, ale jakoś zmieniony: nie słychać klaksonów ani wystrzałów, tylko drżące, metaliczne poszczękiwanie. Jakby odgłosy setek drobnych wykonywanych w pośpiechu czynności.
Żołnierze rozmawiają o tym, co nadciąga.
Nikt nie ma wątpliwości, że będzie ciężko. Po pierwsze, skierowanie przeszło pół setki chłopa do obrony jednego budynku – to się jeszcze nie zdarzyło na tej misji. Po drugie, z informacji radiowych wynika, że w An-Nadżafie i Al-Falludży, gdzie bije się GROM, trwa już regularna wojna, taka jak w zeszłym roku. Z użyciem czołgów i ciężkiej artylerii. K. i W. dowiadują się od dowództwa z bazy Juliet, że Amerykanie uderzyli tysiącami marines. W bój ruszyło czternaście batalionów 1. Dywizji Piechoty Morskiej, do tego komandosi z Delta Force i polscy snajperzy.
- A ilu szuszwoli przeciw? - pyta podoficer przy radiu.
To jest pytanie warte ceny życia. Jak wielkie siły mają rebelianci tutaj, skoro w Al-Falludży, mieście mniejszym od X, trzeba było zmobilizować przeciw nim połowę dywizji?
- Bez paniki – K. uspokaja podkomendnych. Przypomina, że broniący zawsze są w lepszej sytuacji niż atakujący, o ile jest się za czym ukryć. W tym wypadku – jest. Amunicji mają pół kontenera, kilka tysięcy nabojów. Wszyscy są dobrze poustawiani i zamaskowani. I można wezwać lotnictwo.
- No, a jak będzie za ostro, mamy plan awaryjny, panowie.
K. już ustalił z dowództwem, że gdyby przewaga wroga okazała się nazbyt wielka, mogą albo porzucić ratusz i przebijać się do bazy Juliet, albo wezwać amerykańskie śmigłowce, które – w odróżnieniu od pozbawionych odpowiedniego sprzętu optycznego sokołów – zdolne są do operowania po ciemku.
- Tyle tylko, że każdy z żołnierzy już wówczas oglądał „Helikopter w ogniu”, a niektórzy nawet po trzy razy, bo to na żołnierskiej liście przebojów był wówczas numer jeden – powie po latach podoficer Fox. - Są sytuacje, w których śmigło nie przyleci, bo nikt nie będzie ryzykował. Kto oglądał akcję w Mogadiszu, ten wie. Więc naprawdę byliśmy zdani na siebie.
Tak było w Somalii, wcześniej w Wietnamie i tak jest tutaj. Najpierw błędy robią politycy. Potem generałowie. Później żołnierze lądują po uszy w gównie i wtedy nadchodzi czas na bohaterskie czyny, które staną się kanwami książek i filmów.
K.: - Musieliśmy sobie poradzić sami. Wiedziałem to. Ewakuacja była tylko takim psychicznym bezpiecznikiem; że no, w najgorszym wypadku... i tak dalej. Faktycznie liczyłem na własną siłę ognia. Cztery ciężkie pojazdy, działa, nasze karabiny PK i beryle, granaty zaczepne i miotacze granatów, dobrze ustawieni strzelcy wyborowi... Myślałem, że jak pluniemy z pół setki luf, to odstraszymy każdego, kto spróbowałby nas atakować. Niestety, pomyliłem się.


16.
Sierżant P., mamy problem, powiedział pułkownik Minotto zaledwie – z westchnieniem ulgi – przekroczyłam próg baraku dowództwa. W czerwcu zupełnie nie dało się oddychać. O siódmej rano było już trzydzieści stopni, w południe nawet pięćdziesiąt. Słońce było jak rozgrzana mosiężna płyta, od tygodni płonęło na bezchmurnym niebie, upał rozgrzewał karabiny, parzył dłonie i wprawiał we wrzenie podeszwy butów. Blask raził oczy, wychodzenie na dwór w ciągu dnia było wstrząsającym przeżyciem. W zamkniętym lince gotowaliśmy się jak mięso nad ogniem. W czasie odpoczynku dogorywałam na swojej pryczy, z trudem wlokłam się do pryszniców, chłód wody przyprawiał o okrzyki radości, ale ta trwała krótko, wystarczyło zrobić kilka kroków w drodze powrotnej do baraków i znów byłam zlana potem. Namioty i baraki były jak piece krematoryjne, kilka dni wcześniej wybuchł mi termometr. Zerwał się wiatr – natarczywy, wściekły wiatr, który Afgańczycy nazywają szamalem. Szalał przez pięć dni, a prognozy pogody ostrzegały, że wkrótce znów się zacznie. W Zatoce Perskiej nastała pora burz piaskowych. W nocy szamal się uspokajał, ale potem znów zaczynał wiać, silniejszy niż wcześniej. Był jak tornado, ale nie skręcał się w spiralne wiry, wiał tuż nad ziemią, był jak oddech piekielnego smoka. Ziemia przemieniła się w kurz, piach drażnił powieki, sprawiał, że płuca paliły.
W tym momencie na zewnątrz baraku dowództwa było czterdzieści sześć stopni w cieniu, mundur polowy odcisnął mi się na ciele. Spływał ze mnie pot, czułam się dosłownie jak topniejący lód. Moja skóra, bielizna, włosy wrzały. Całe moje przygotowanie fizyczne nie wystarczało, żeby znosić ten klimat. Bałam się, że zemdleję. A potem pomyślałam z troską o chłopakach, którzy w tym zabójczym słońcu stali przy wejściu do bazy w hełmach i kamizelkach kuloodpornych. Musieli się czuć, jakby siedzieli w piecu ubrani w zbroję. (…) Także pułkownik źle znosił upał, po policzkach spływały mu strumienie potu. Czekałam, zachowując czujność. Minotto miał czterdzieści sześć lat (…). Jego srogi wyraz twarzy zapowiadał, że dostanę ochrzan.
Atmosfera między oficerami, podoficerami a oddziałem uległa pogorszeniu. Od kiedy przekroczyli D+120, czyli dwie trzecie misji, sierżanci ograniczyli do minimum wyjścia z FOB-u. Chociaż przynosiło to pecha, żołnierze odliczali dni do wyjazdu. Oficerowie byli zmęczeni, a ciągnący się czas, biurokracja, brak koordynacji, opóźnienia i nieprzewidziane sytuacje, z którymi początkowo mierzyli się z wigorem, teraz budziły niechęć. Zarzucenie projektu współpracy – budowy mostu na Farah Rud – który kosztował wiele trudu cały pułk, a od państwa włoskiego wymagał wielkich nakładów pieniężnych, niemal przyprawiło kapitana Paggiarina o łzy wściekłości.


17.
- Uważajcie – zaśmiał się Karol, kierowca wozu – bo pani porucznik strzeli focha i wróci do domu, i co my, biedni, zrobimy bez naszego światłego dowódcy?!
- Nie, nie, błagamy, szefowo – zadrwił drugi – szefowa się nie obraża!
- No właśnie, przepraszamy – zawyli ze śmiechem, w którym tym razem dominował damski chichot.
Nie znosiła ich. Nie znosiła tej prostackiej bandy, w której każdy próbował jej udowodnić, że byle szeregowiec jest więcej wart niż ten jej rozkapryszony, babski, oficerski tyłeczek, któremu, cholera wie z jakich powodów, zachciało się zwiedzić Afganistan. Nie to miała tu robić. (…) Pojechała i wkopała się tak, że bardziej nie było można, w palące słońce, wszędobylski piach, obrzydliwe żarcie i dwunastogodzinne konwoje z jej tabunem rycerzy z piaskowych Rosomaków, którzy nie cierpieli jej jak zarazy. Z wzajemnością zresztą. Żyć nie umierać po prostu.
Zatopiona w kontemplowaniu własnego nieszczęścia dopiero po chwili zauważyła, że kolumna wozów wyraźnie zwolniła.
- Co jest?! - Miała nadzieję, że brzmi tak, jak się czuła: wściekła. - Czemu zwalniamy?
- No bo – zaczął dukać tomi, Tomasz Burhardt, radiooperator, najznośniejszy z tej zbieraniny – tu w zeszłym miesiącu trzech naszych, a wcześniej jeszcze Amerykanie, no i lokalesy...
- Co?! - Jej krzyk słychać było chyba w samym Kabulu. - Zapomniałeś, jak się po polsku mówi?!
Spojrzał na nią urażony. Wyprostował się.
- Pani porucznik, zawsze sprawdzamy ten fragment drogi – wyskandował zimno. - Często pod przepustami ukrywano tu ajdiki, przepraszam, improwizowane ładunki wybuchowe. Kilku amerykańskich żołnierzy zostało rannych, a w zeszłym miesiącu zginął tu jeden z naszych żołnierzy, dwóch innych zostało rannych. Wolimy nie ryzykować, że będzie tak i tym razem, więc sprawdzamy. (…)
- Chwilę przed nami jechali Amerykanie. Nie zatrzymujemy się, zamierzam wrócić przed zmrokiem.
- Ale, pani porucznik... - próbował oponować.
Wyciągnęła rękę. Powstrzymała zbliżający się potok słów.
- Nie – powiedziała, najbardziej stanowczo jak umiała. - Nie będziemy sobie musieli teraz przypominać, co to jest rozkaz, kto go wydaje, a kto wykonuje, prawda?
Odpowiedziała jej cisza. Zatrzeszczało radio, pojazdy przyspieszyły. Czerwonozłote słońce, które zaświeciło gdzieś w samym środku jej głowy, było ostatnim, co widziała, zanim jej cały świat został zasypany pyłem, a uszy przestały działać. Coś błysnęło tuż przy szybie, przez którą patrzyła. Ziemia zatrzęsła się od huku. Musiała. Pisk. Słyszała tylko ciągły, jednostajny pisk. Jakby jakaś maszyna nagle się zepsuła. Wokół niej wolno opadały grudki ziemi, a po asfalcie leniwie pełgała pozostałość płomienia.
- Co to było? - zapytała słabo.
- Stado galopujących tęczowych jednorożców, ty ślepa ruro! Wprowadziłaś nas na ajdika, prosto, kurwa jej mać, na minę! Ale rozkaz jest rozkaz, nie?! - Nie była w stanie zlokalizować, skąd dochodził ten zjadliwy krzyk.


18.
Kusze szczęknęły ponownie i kilkudziesięciu jeźdźców uwięzionych wewnątrz płonącego półkola bezwładnie zwaliło się z siodeł.
- Tarcze! Dach!
Tarcze piechurów znajdujących się tuż przy koniach powędrowało nad głowy. Nagle napastnicy, którym już musiało się zdawać, że przebili się przez piechotę, znaleźli się w sytuacji kogoś, kogo wierzchowiec zapada się po grzbiet w lotne piaski. Tarcze piechoty tworzyły równą powierzchnię bez szczelin, w które można by wepchnąć sztych, a cięcie w nie szablą czy cios toporem nie miały szansy nabrać odpowiedniego impetu. Przez parę chwil Jeźdźcy Burzy tłukli rozpaczliwie w tę zaporę, a potem nagle jeden, drugi i trzeci koń zarżał i zwalił się na ziemię. Na oczach V. pod ochronny dach wśliznęło się dwóch żołnierzy, trzymających oszczepy oburącz, niczym ciężkie włócznie. Błyskawicznie przemknęli między swoimi towarzyszami, dopadli konia i zadali podwójne pchnięcia, od spodu, tuż poniżej pikowanego pancerza. Zwierzę charknęło, jakby zaskoczone, parsknęło krwawo, strumień jasnej krwi buchnął mu chrapami i pyskiem, i zwaliło się na ziemię. Jego jeźdźca zabito, zanim zdołał stanąć na nogi. W mniej niż pół minuty wszyscy koczownicy, którzy wdarli się w głąb szyku, byli martwi. Tak jak ich konie.
- Ściana!
Linia się wyrównała. Żołnierze ścieśnili się tak, że między tarcze nie wetknęłoby się nawet czubka noża. Płazy mieczy uderzyły o solidnie okute górne krawędzie tarcz i z przeszło trzystu gardeł rozległ się wściekły, wyzywający ryk. Siedemnasty Pułk miał dwustuletnią tradycję i był dumą Ósmego Regimentu Pieszego, żadni cholerni koniarze nie będą traktować ich jak mięsa do tępienia mieczy.
Jeźdźcy Burzy znaleźli się w pułapce bez wyjścia. (…)
- Kompania! Naprzód! Biegnący grad!
Stojące w pierwszej linii szeregi rozluźniły się, przepuszczając drugą kompanię. Żołnierze sprawnie uformowali luźny szyk i ruszyli do ataku. Pierwszy szereg rzucił swoje oszczepy i zatrzymał się. Drugi minął go, oddał salwę i również stanął, trzeci, czwarty i piąty powtórzyły atak. W chwili, gdy ostatni szereg rzucał oszczepy, żołnierze pierwszego zwarli tarcze i wyciągnęli miecze...
(…)
Pierwszy szereg rzuca oszczepy i staje, mija go szereg drugi, rzuca i staje, mija je trzeci, rzuca i staje... I tak do ostatniego żołnierza. Biegnący grad, tak to nazywają, i tylko raz widziałem to natarcie na własne oczy, właśnie u wejścia do doliny W. Jeśli dobrze wykonać tę sztuczkę, to ostatni oszczep jest rzucony w chwili, gdy pierwszy jeszcze leci, a zanim przeciwnik otrząśnie się, kompania zwiera szyk i uderza na niego całą siłą. Tak było i tam, w dniu, gdy pokazaliśmy X, że potrafimy być równie okrutni i bezwzględni jak oni...


19.
Sierżant M. L. był idealnym żołnierzem. Pochodził z wielkich rolniczych planet z konstelacji Plejad. Dla ludzi stamtąd jedyną szansą uwolnienia się od wiecznej harówki, jaką jest praca na roli, było wstąpienie do wojska. Sierżant M. L. był typowym przedstawicielem tamtejszej społeczności. Na tyle pozbawiony wyobraźni, żeby nie odczuwać strachu w obliczu niebezpieczeństwa, był jednocześnie wystarczająco silny i zwinny, aby wyjść cało z każdej opresji. Wykonywał rozkazy bez chwili zwłoki, krótko trzymał podwładnych i bezgranicznie uwielbiał swego generała.
Przy tym wszystkim, był z natury pogodny. Jeśli obowiązki wymagały tego, zabijał bez wahania, ale też bez cienia nienawiści.
To, że sierżant L. zapalił sygnał nad drzwiami, zanim wszedł do pokoju, świadczyło również o jego takcie, gdyż miał absolutne prawo wejść bez pukania.
Dwaj mężczyźni siedzący w pokoju podnieśli głowy znad talerzy. Jeden z nich wyłączył nogą poobijany kieszonkowy odtwarzacz, z którego płynął skrzeczący głos rozprawiający o czymś z wielkim zapałem.
- Książki? - spytał L. D.
Sierżant wyjął ciasno zwiniętą rolkę filmu i podrapał się w głowę.
- To własność inżyniera Orre'a, ale on musi dostać to z powrotem.
Chce to posłać dzieciom, taki upominek, wiecie.
D. B. obracał z zainteresowaniem rolkę w ręku.
- A skąd inżynier to ma? On chyba nie ma odtwarzacza, co?
Sierżant stanowczo pokręcił głową. Wskazał na poobijany grat w nogach łóżka:
- To jedyny tutaj. Ten gość, to znaczy Orre, zabrał tę książkę z któregoś z tych zakichanych światów, które tu zajęliśmy. Trzymali to w takim osobnym wielkim budynku i musiał zabić paru krajowców, bo próbowali go powstrzymać. (...)
- Lepiej już pójdę. Zaraz ma obchód kapitan i wolę, żeby mnie tu nie zastał. (...)
Słyszałeś, co mówił sierżant?
- Tak, słyszałem. I co z tego?
- Zacznie się ofensywa. A my tu siedzimy!
- A gdzie chcesz siedzieć?
- Wiesz, o co mi chodzi. Z czekania nic nam nie przyjdzie.
(...)
- Wiesz co, a gdybym go tak rąbnął?
- Kogo? R.?
- Tak.
B. westchnął głośno. Przed jego oczyma przesunęły się wspomnienia z przeszłości. - Zabójstwo nie jest żadnym wyjściem D. Kiedyś tego spróbowałem – zostałem sprowokowany. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Ale to niczego nie rozwiązało. Uwolniłem X od jednego łotra, ale nie od jarzma Imperium, a naprawdę ważne było właśnie to jarzmo, a nie ten łotr.
- Ale R. nie jest zwykłym łotrem. On to cała ta przeklęta armia. Bez niego pójdzie w rozsypkę. Trzymają się go za rękę jak dzieciaki. Ten sierżant wpada w zachwyt za każdym razem, kiedy wymienia jego nazwisko.


20.
- X, IDŹ!
S. rozwarł szeroko usta i dmuchnął. Fala płomienia zalała armię Y, wypaliła w szeregach wroga wąski trakt o kształcie ognistego rowu. Krawędzie czarnej, spopielałej ścieżki wyznaczały ściany z płomienia, strzelające wysoko w górę, nie do przebycia dla żołnierzy Cienia.
- Galopem, P.! - krzyknął D., choć koń już pędził ognistym traktem. Płomienie syczały wściekle, bił od nich żar zapierający oddech w piersiach. Kopyta P. tłukły wypalona ziemię.
- Szybciej – charczał D., pewny, że korytarz w każdej chwili może się zamknąć. Koń nie odpowiadał. Cwałem wpadł w czeluść, która otwarła się przed nimi.
Wokół panowała ciemność przesycona mroczną energią Y. Nie było śladu armii, oczekujących żołnierzy, gotowych do boju machin. Tylko gęstwa przelewających się cieni. D. spostrzegł ze zdumieniem, jak z kłębów tej bezładnej ciemności kształtują się żołnierze i wylewają na zewnątrz. Formowali się z wolna, pokraczni, skręceni, podobni raczej do pospiesznego szkicu niż gotowego tworu. Byli przejrzyści, wiotcy, niczym smugi mgły, bezcielesne upiory wojowników. Czuł, jak przepływają przez niego, jak powiew powietrza z głębi lochów, jak cienka pajęczyna.
Wzdrygnął się z obrzydzenia.
Kształtowali się w pełni dopiero po wyjściu na zewnątrz, w świat opromieniany obecnością Jasności. W nagłym olśnieniu D. pojął, że każdy żołnierz Y jest odwrotnością kreacji powołanej przez Pana, jej cieniem. A. nie potrafi naprawdę tworzyć, korzysta tylko z cienia rzucanego przez Jasność.
W momencie, gdy zrozumiał, poczuł, jak przez miecz przebiega drżenie. Uniósł Gwiazdę Zagłady wysoko nad głowę, a broń rozbłysła oślepiającym blaskiem, jaśniejszym niż eksplozja tysiąca słońc. D. poczuł znajomy przypływ mocy, tak jakby potężna ręka zmiażdżyła go i odbudowała na nowo. Już nie był D.F., Aniołem Miecza. Przemienił się w X.

Oślepiająco białe światło zalało na chwilę pole bitwy. Po niebie przetoczył się huk.
- Co to? - wyszeptał przestraszony N.
Zielone oczy G. pociemniały ze zmęczenia.
- D. się przeistoczył – powiedział tylko.
N. splótł dłonie.
- Chwała Panu, chwała Panu! - szeptał. - Może jest jeszcze nadzieja!
- Może – rzekł Regent Królestwa bez przekonania.


21.
W połowie 1990 roku, kiedy podpułkownik Sławomir Petelicki miał już dokładny i zatwierdzony plan stworzenia elitarnej jednostki specjalnej, Tomek był studentem ZMECH, czyli Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych. Nauka dobiegała końca, praktyki miał już za sobą i był zdegustowany wojskiem, a mówiąc ściślej, ilością alkoholu, która płynęła wtedy korytarzami polskich jednostek. (…) Wtedy w wojsku nie było niczego. Nie było amunicji, nie było pieniędzy i zajęcia polegały na tym, że brało się pluton i szło się na poligon piechotą, a oficjalnie to był przejazd bojowy na pole walki. (…) Co ciekawe, Tomek był praktykantem jednostki pierwszoliniowej, która w razie ataku miała bronić Warszawy. Tymczasem szkolenie zaczynało się tam po śniadaniu „polewaniem”, a kończyło piwem przy obiedzie w kantynie. „To ja mówiłem, że wezmę to wojsko i pójdę z nimi się czymś zająć. - No to idź, młody, idź, podchorąży, zrób coś z nimi”. Po praktykach chciał zwolnić się z wojska i pójść do policji, żeby „czymś się zająć”. „Kupcy” spadli mu z nieba.

„Pewnego dnia przed promocją przyjechali do Szkoły Oficerskiej tacy tajemniczy napakowani goście, powiedzieli krótko: - Jesteśmy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i jeżeli kogoś interesuje praca w naszym resorcie, to zapraszamy na testy. Nie mówiąc, gdzie, co, jak i o co chodzi, zaproponowali chętnym przejście sprawdzianu fizycznego”. Dla Tomka nie był on niczym nadzwyczajnym, ZMECH kończył przecież z jedną z najlepszych lokat, dzięki czemu miał prawo wyboru jednostki, w której chce pracować. On zdecydował już jednak, że będzie służył w tej, której jeszcze nie było i o której nikt niczego nie wiedział. „Jakieś pływanie, biegi i coś tam jeszcze zaliczyłem i zaprosili mnie na rozmowę z psychologiem. Kim jesteś, przedstaw się, powiedz, co lubisz, czego nie lubisz... Takie tam, nic nie wypełnialiśmy, on jedynie sobie notował”. Na koniec Tomek dowiedział się, że ma szansę dostać się do nowo tworzonej jednostki, która za zadanie będzie miała głównie ochronę polskich ambasad. Praca częściowo w kraju, częściowo za granicą i niezłe jak na tamte warunki wynagrodzenie. „Pomyślałem: Super!”.


22.
Unitarka w Korpusie Piechoty Morskiej jest zorganizowana na zasadzie wyzwania odmieniającego całe życie. Od dnia przybycia nikt nie mówi do ciebie po imieniu. Nie wolno mówić „ja”, bo uczy się nas niewiary we własną indywidualność. Każde zapytanie zaczynamy od „ten rekrut”: Ten rekrut potrzebuje udać się do latryny (toalety); ten rekrut wymaga wizyty u felczera (lekarza). Nieliczni debile, którzy przybywają na obóz z tatuażami insygniów marines, są bezlitośnie poniewierani. Na każdym kroku przypomina się rekrutom, że są bezwartościowi, póki nie ukończą szkolenia i nie zasłużą na tytuł „marine”. (…)
Za każdym razem, kiedy instruktor darł się na mnie, a ja dumnie stałem na baczność; za każdym razem, kiedy podczas biegu myślałem, że padnę, ale nie odstawałem od grupy; za każdym razem, kiedy nauczyłem się robić coś, co kiedyś uważałem za niewykonalne, jak wspinaczka po linie, byłem coraz bliższy uwierzenia we własne siły. Psychologowie mówią o „wyuczonej bezradności”, kiedy ktoś wierzy, tak jak ja za młodu, że podejmowane przezeń decyzje w żaden sposób nie wpływają na jego życie. Od świata skromnych oczekiwań w Middletown po nieustanny chaos w rodzinnym domu, życie nauczyło mnie, że nie mam nad niczym władzy. Mamaw i Papaw ocalili mnie przed całkowitym popadnięciem w ten stan ducha, a piechota morska pokazała, że się da. Może i w domu nauczyłem się bezradności, ale marines wpajali w nas wyuczoną przebojowość.
W dniu ukończenia obozu szkoleniowego czułem się tak dumny, jak nigdy w życiu. Na uroczystość przybyła solidna reprezentacja bidoków – w sumie osiemnaście osób, w tym Mamaw na wózku inwalidzkim, okryta kilkoma kocami, wątlejsza, niż ją pamiętałem. Oprowadziłem ich wszystkich po bazie, a czułem się tak, jakbym wygrał główną nagrodę na loterii.


23.
Sierżant X, ubezpieczając się, pobiegł do wody. Automat i granat położył na brzegu i wskoczył w ubraniu do strumienia. Woda była bardzo zimna. Wydawało mu się, że ciało wchłania ją jak gąbka. Nabierał w garście kryształowy napój i połykał mimo bólu gardła.
Wtedy zobaczył, że dwa metry od niego, na brzegu, siedzi w kucki chłopak – może czternaście lat, a może mniej – i mierzy do niego z jego AK.
Podniósł się z wody i stanął z rękami lekko uniesionymi do góry. Chłopak miał spokojny wyraz twarzy i oczy pobudzone zaciekawieniem. Ale wymierzona lufa automatu nie pozostawiała złudzeń co do jego intencji. X znał Czeczenów, Inguszów, Dagestańczyków i wiedział aż nadto dobrze, że dzieci tutaj też nie żartują i mogą być niebezpieczne, podobnie jak ich siostry, bracia, matki, ojcowie i dziadkowie.
Stał w środku strumienia, ociekając wodą. Poczuł się znacznie lepiej i zupełnie nie rozumiał sytuacji, w jakiej się znalazł. Początkowo wydawała mu się zupełnie irracjonalna, ale chłopak trzymał ciężki automat z wyraźną wprawą. Wtedy X zrozumiał, że to rzeczywistość i że nie ma szansy uciec. Mimo wszystko nie mógł uwierzyć, że chłopak mógłby go zabić. Tak po prostu. Z zimną krwią. Tu, na środku strumienia.
(…)
Chłopak dał mu znak ręką, żeby wyszedł ze strumienia i położył się twarzą na ziemi. X był zaskoczony i nie miał już żadnych wątpliwości, że musi być bardzo ostrożny, zanim coś zrobi. W głębi duszy wiedział jednak, że przeciwnik prędzej czy później popełni błąd, bo to tylko mały, chudy chłopiec, a on to starszyna X ze specnazu, śmiertelnie niebezpieczny nawet z gołymi rękami. To wydawało się takie oczywiste!
(…)
X nie zdążył jeszcze odwrócić głowy, gdy usłyszał podniecone głosy małych Czeczenów. Zobaczył ładną dziewczynę, może szesnastoletnią, w zbyt dużych wojskowych spodniach i zielonej bejsbolówce. Na przewieszonym przez ramię pasku trzymała zniszczony automat AKS. Obok stało dwóch chłopców niższych od niej więcej niż o głowę. Byli brudni, rozczochrani, w mocno przetartych sportowych butach. X od razu skojarzył, że muszą być braćmi. Jeden miał zatknięty za pas duży kuchenny nóż, a drugi stary pistolet TT.
(…)
Być jeńcem dzieci, okrutnych i nieobliczalnych, przez co poczucie absurdalności sytuacji i bezsilności było szczególnie bolesne. Pomyślał, że chyba lepiej byłoby wpaść w ręce Muhamedowa. Wciąż stał na dziedzińcu, rozglądając się wokół, i nie mógł zrozumieć, co tutaj robi – on, weteran dwóch wojen, żołnierz specnazu, odznaczony i nagrodzony osobiście przez prezydenta Federacji Rosyjskiej. Ogarnęło go straszliwe przerażenie.


24.
- Nie pracuję dla nikogo – powtórzył X.
- Pracujesz dla siebie, tak? - spytał Blake. - To chcesz nam powiedzieć?
X skinął głową.
- Na to wychodzi – przyznał.
Spojrzał na Blake'a uśmiechającego się z satysfakcją.
- Tak mi się właśnie wydawało – rzekł agent. - Kiedy odszedłeś z wojska?
X wzruszył ramionami.
- Jakieś trzy lata temu.
- Jak długo byłeś w armii?
- Całe życie. Syn oficera, potem oficer.
- Żandarmeria, tak?
- Tak.
- Kilkakrotnie awansowany?
- Byłem majorem.
- Kilkakrotnie odznaczany?
- Tak.
- Srebrna gwiazda?
- Jedna.
- Wzorowy przebieg służby?
Na to pytanie X nie odpowiedział.
- Nie bądź taki skromny – powiedział Blake. - Odpowiedz.
- Nie był najgorszy.
- W takim razie dlaczego zwolniłeś się z wojska?
- To już moja sprawa.
- Masz coś do ukrycia?
- I tak byś nie zrozumiał.
Blake tylko się uśmiechnął.
- No więc... trzy lata. Co robiłeś przez ten czas?
X znowu wzruszył ramionami.
- Niewiele. Powiedziałbym, że dobrze się bawiłem.
- Pracowałeś?
- Nieczęsto.
- Po prostu się opieprzałeś?
- Można to i tak ująć.
- Z czego żyłeś?
- Z oszczędności.
- Skończyły się trzy miesiące temu. Sprawdziliśmy w twoim banku.
- No cóż, tak bywa z oszczędnościami, prawda?
- I teraz żyjesz z łaski panny Jacobs, tak? Przyjaciółki i prawniczki. Jak się z tym czujesz?
X zerknął poprzez oślepiający blask na wytartą obrączkę miażdżącą gruby różowy palec agenta.
- Chyba nie gorzej niż twoja żona żyjąca z łaski męża.
(…)
- Opowiedz mi o A. C. i C. C. – powiedział.
- A co tu jest do opowiadania? - spytał X.
- Znałeś je, prawda?
- Jasne, dawno temu. W armii.
- Więc mi o nich opowiedz.


25.
Szedł sobie drogą żołnierz: raz, dwa! Raz, dwa! Na plecach miał tornister, a u boku szablę, bo wracał właśnie z wojny do domu.
Na środku drogi spotkał stara czarownicę; była obrzydliwa, dolna warga zwisała jej aż na piersi.
- Dobry wieczór, żołnierzu! - powiedziała. - Jaką piękną masz szablę, jaki duży tornister! Prawdziwy żołnierz z ciebie! Dam ci tyle pieniędzy, ile tylko zechcesz.
- Dziękuję ci, stara czarownico! - odpowiedział żołnierz.
- Widzisz tamto duże drzewo? - spytała czarownica wskazując mu drzewo stojące na uboczu. - Jest ono zupełnie puste w środku. Wdrapiesz się na jego wierzchołek, a wówczas zobaczysz otwór, przez który się wśliźniesz głęboko do środka. Obwiążę cię w pasie sznurem, a kiedy zawołasz, będę cię mogła wciągnąć z powrotem na górę.
- A po cóż mam wleźć do tego drzewa? - spytał żołnierz.
- Po pieniądze! - powiedziała czarownica. - Musisz wiedzieć, mój żołnierzu, że jak wejdziesz do środka, znajdziesz się w dużym korytarzu, będzie tam jasno, bo pali się tam przeszło sto lamp. Potem zobaczysz troje drzwi. Możesz je otworzyć, klucze tkwią w zamkach. Wejdziesz w pierwsze drzwi. Tam na środku izby, na skrzyni, siedzi pies, ma on oczy jak filiżanki, ale nic się nie bój. Dam ci mój fartuch w niebieskie paski, rozłożysz go na podłodze; potem podejdziesz szybko do psa, posadzisz go na fartuchu, otworzysz skrzynię i wyjmiesz tyle pieniędzy, ile zechcesz; będą to same miedziaki. Jeśli zechcesz mieć srebrne pieniądze, musisz iść do sąsiedniej izby; siedzi tam pies z oczyma jak młyńskie koła, ale nic się nie bój, posadź go na moim fartuchu i bierz pieniądze! Jeśli zechcesz złota, to możesz je także mieć, i to tyle, ile zdołasz udźwignąć, ale musisz wejść do trzeciej izby. Pies, który siedzi na skrzyni ze złotem, ma dwoje oczu, a każde z tych oczu jest tak wielkie jak …...... To jest dopiero pies! Ale nic się nie bój! Posadź go tylko na moim fartuchu, a nic ci nie zrobi; potem łap ze skrzyni tyle złota, ile ci się podoba!
- To byłoby wcale nieźle – powiedział żołnierz – ale co ci mam dać za to, stara czarownico, bo czegoś przecież na pewno będziesz chciała!
- Nie – odrzekła czarownica – nie chcę ani grosika! Przynieś mi tylko …..... którego zapomniała moja babka, kiedy ostatni raz tam była.
- Zgoda – powiedział żołnierz.


==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu

Wyświetleń: 1581
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 11
Użytkownik: pawelw 01.06.2022 14:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Żołnierz to jeden z najstarszych zawodów świata. Niestety, nie wygląda na to, żeby miał wkrótce dołączyć do listy zawodów zanikających. W ostatnim czasie żołnierze częściej pomagali w powodzi niż walczyli, jednak ryzyko jest wpisane w ten zawód, a warunki "pracy"mogą się zmienić drastycznie. Co zrozumiałe, literatura bardziej się interesuje tą niebezpieczną stroną życia żołnierzy. 25 żołnierskich fragmentów przygotowała dla nas Joyeuse


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: ilia 03.06.2022 00:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Zapraszam do wzięcia udziału w konkursie. Wbrew pozorom nie jest on taki trudny :) Jedna osoba odgadła już wszystko.
Mała podpowiedź:
- 1 fragment pochodzi z książki napisanej w języku francuskim, 9 w angielskim, 4 niemieckim, 2 czeskim, 7 polskim, 1 włoskim, 1 duńskim
- dwa fragmenty pochodzą z tej samej książki.
Użytkownik: KrzysiekJoy 04.06.2022 14:45 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
St. szeregowy KrzysiekJoy melduje się na rozkaz. Rozkazy wykonuję pilnie, lecz 18 nie potrafię. Za to dwa razy jest rozkaz 19. :-)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 04.06.2022 17:30 napisał(a):
Odpowiedź na: St. szeregowy KrzysiekJoy... | KrzysiekJoy
18 (czyli pierwsze i niewłaściwe 19) to gatunek, za którym się specjalnie nie uganiasz. Do namierzenia tego świata, choć oczywiście na mapie go nie znajdziesz, między innymi kompas by się przydał :-), zaś samego dusiołka - duże uogólnienie.
Przynajmniej w 2 spośród konkursowych języków, innych niż ten, w którym rodzic pisze, po samym nazwisku na okładce nikt by się nie połapał, że on nie stamtąd.

A coś o 17 lub 23 wiesz może?
Użytkownik: janmamut 04.06.2022 18:08 napisał(a):
Odpowiedź na: 18 (czyli pierwsze i niew... | dot59Opiekun BiblioNETki
23. Nie wiem, czy gdyby Krzysiek lub ja to mataczył, byłoby to dozwolone. Nazwa tatusia równie prawdziwa, jak tego z 18, zwanej dziewiętnastką.
Użytkownik: KrzysiekJoy 04.06.2022 18:37 napisał(a):
Odpowiedź na: 23. Nie wiem, czy gdyby K... | janmamut
Dzięki P.S.
Użytkownik: KrzysiekJoy 04.06.2022 18:13 napisał(a):
Odpowiedź na: 18 (czyli pierwsze i niew... | dot59Opiekun BiblioNETki
17. Nie potwierdzona jeszcze. Myślę, że tego nie trzeba szukać trzy godziny i kombinować z miejscem akcji, która jest podana.
23. Nie mam.
Użytkownik: KrzysiekJoy 04.06.2022 18:37 napisał(a):
Odpowiedź na: 18 (czyli pierwsze i niew... | dot59Opiekun BiblioNETki
23. W konkursie, rodzica z Macedonii nie znajdziesz.
Użytkownik: ilia 06.06.2022 20:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Mija szósty dzień konkursu. Bierze w nim udział - jak na razie - 8 osób. Zachęcam gorąco, aby dołączyć do zabawy odgadywania tytułów książek i ich autorów. Zamieszczone fragmenty pochodzą z naprawdę ciekawych książek, a myślę że i same fragmenty też są ciekawe.
Mała podpowiedź. Pięć autorów z tego konkursu było także w moim poprzednim konkursie, dodatkowo dwóch z nich z tymi samymi książkami.
Rozwiązanie konkursu nr 245: PUSTYNIE w LITERATURZE
Użytkownik: ilia 12.06.2022 17:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Do zakończenia konkursu zostało 2 dni z kawałkiem. Może jeszcze ktoś dołączy do zabawy?
Na koniec jeszcze jedna podpowiedź. Trochę mniej niż połowę książek z których pochodzą fragmenty konkursowe, oceniłam w tym roku.
Użytkownik: McAgnes 14.06.2022 12:54 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nume... | pawelw
Dołączyłam, w ostatnim momencie, mam tylko kilka, ale co tam :)
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: