Dodany: 24.05.2022 17:56|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Maruderzy
Márai Sándor

3 osoby polecają ten tekst.

Gdy świat ma stanąć w ogniu, wciąż liczy się kultura i język


Zabierając się do lektury ostatniego tomu „Dzieła Garrenów”, większość czytelników jest już w pełni zorientowana, że nie zawsze miał on taką postać, jak w tej chwili, gdy biorą go do ręki. Tak pisał o tym osiemdziesięciosześcioletni autor na dwa lata przed ukazaniem się pełnego wydania cyklu: „I.V. [inicjały wydawcy - przyp. rec.] chciałby opublikować w dwóch tomach sześć części »Dzieła Garrenów« - »Zbuntowanych«, »Zazdrosnych«, »Znieważonych« [sześć dlatego, że wyjściowo „Zazdrośni” dzielili się na dwa tomy, „Zazdrośni” i „Obcy”, a „Znieważeni” na trzy: „Głos”, „Znaczek i meldunek”, „Miłość i sztuka”, ten ostatni później zmieniony na „Pogłos” - przyp. rec.]. Zanim odejdę, co się już zbliża, trzeba by to uporządkować. Zacząłem je pisać przed pół wiekiem (»Zbuntowani« 1934, »Zazdrośni« 1937, »Znieważeni« 1942-1943, a zakończenie, »Pogłos«, już nie weszło do księgarń, wydrukowano je, ale trafiło do piwnicy wydawnictwa)”[1]. O ostatecznym kształcie tego wydania już w dziennikach nie wspomina, ale wciąż jeszcze można je znaleźć w antykwariatach internetowych, więc bez większego trudu możemy dociec, iż ukazało się ono w roku 1988 w Toronto, a składało się z 2 tomów: w pierwszym zmieściły się trzy części, „Zbuntowani”, „Zazdrośni” i „Obcy”, w drugim również trzy: „Znieważeni. Głos”, „Znaczek i meldunek”, „Pogłos. Maruderzy”. Dla czytelnika ma to istotne znaczenie jedynie dlatego, by wiedział, że dla zyskania jak najlepszych wrażeń z lektury winien czytać „Zazdrosnych” jednym tchem z „Obcymi”, a „Maruderów” (łączących w sobie dwie ostatnie części dawnych „Znieważonych”) bezpośrednio po obecnych „Znieważonych”. Trochę to skomplikowane, ale da się ogarnąć.

Márai zdążył już nas przyzwyczaić, że w tym cyklu powieściowym dokładność szczegółów chronologicznych nie odgrywa aż takiej roli, więc nie powinniśmy się zdziwić, jeśli będziemy przekonani, że Péter Garren wyjechał do Berlina niemal chwilę po tym, gdy go o to poprosił Emmánuel, a tymczasem zaraz zorientujemy się, że wedle podanych w tekście prawdziwych detali historycznych chwila ta musiała trwać mniej więcej trzy lata. To nieistotne, bo wciąż trwa ten sam okres historyczny - ekspansja ruchów faszystowskich, w danym momencie najbardziej widoczna w Niemczech. Péter ma się przyjrzeć człowiekowi, którego głos, słyszany przez radio, sprawił, że znieważeni poczuli się nie tylko intelektualiści, będący spadkobiercami wielowiekowej europejskiej tradycji myśli, jak on sam i występujący w „Znieważonych” hiszpański pisarz Mirza Rey, ale nawet rzecznicy nowości, do jakich należy Emmánuel, pierwowzór współczesnych twórców imperiów handlowych o światowym zasięgu. Wszystkich ich rażą (i przerażają) widziane wokół zjawiska.

Na przykład fakt, że nagle zaczyna topnieć kultura, jaką znali: ustają spotkania artystów w kawiarniach, z półek księgarskich znika poezja, jej miejsce zajmują dzieła pełne fałszywej retoryki, a ludzie tracą subtelność: „tych czterysta milionów w Europie i cała reszta, za oceanem, w Ameryce i Azji, wydaje się rozpaczliwie głucha, nie wiedzą, kiedy trzeba się śmiać. Czasami rechoczą, szczególnie w kinie, kiedy ktoś zostaje kopnięty w siedzenie, albo na meczu piłki nożnej, kiedy bramkarz wkopie samobójczą bramkę. Ale na ogół śmieją się w złym miejscu. I już tylko rzadko i niewielu się uśmiecha. Kaskady śmiechu można czasami usłyszeć w radiu, gdy niezorientowany słuchacz włączy je podczas meczu piłki nożnej czy koncertu życzeń – to okropne wyrażenie powstało niedawno, cały język wypełnia się takimi nowymi, strasznymi potworkami! Ryczący, szczekliwy, wyjący śmiech przetaczał się przez boiska, wiece polityczne i sale kinowe, podczas gdy człowiek uśmiechnięty stawał się coraz rzadszym zjawiskiem. Coraz to nowe grupy uczyły się rozmaitych odmian wrzasku, ale zupełnie nie umiały się uśmiechać”[2]. A jeszcze bardziej, że „jeśli tak głośno trzeba dowodzić istnienia czegoś, to tego już właściwie nie ma. Jeśli o pokoju – podobnie jak o zdrowiu czy młodości – trzeba mówić, to pokój już nie jest prawdziwy. (…) w głosie mężów stanu, polityków, dowódców wojskowych słyszało się niepokojący, a nawet mrożący krew w żyłach ton, kiedy stawali przed mikrofonem i krzyczeli na cały świat, że będzie pokój, tylko i wyłącznie pokój i nic innego, za wszelką cenę, nawet jeśli trzeba będzie dla jego ochrony postawić świat w płomieniach, jeśli wszystko przyjdzie zbombardować i wszyscy zginą, pokój na pewno będzie, już oni pokażą! Bo to właściwie obiecywali, kiedy wypowiadali się o pokoju. Grozili pokojem tak ochrypłym głosem, że człowiek, który tego słuchał, instynktownie zaczynał się bać”[3].

I rzeczywiście jest się czego bać, gdy zmuszony do emigracji wewnętrznej poeta Berten snuje swoją dramatyczną i ironiczną zarazem wizję tego, co za chwilę urzeczywistnią jego prześladowcy: „tych młodych generałów nie po to szkolono, hodowano, uczono i ubierano, by się ładnie prezentowali na paradach. Ci znakomici fachowcy zostali przygotowani za cenę poważnych kosztów i wysiłków, i któregoś dnia trzeba będzie zacząć ich używać. Wyhodowano ich do wojny, więc będą robili wojny, profesjonalnie, porządnie, w każdym razie z sumiennością ludzi znających swój fach. Cała ta akcja - przygotowanie młodych generałów i produkcja armat – odbywa się na oczach świata, nikogo więc w żadnym wypadku nie powinno zaskakiwać, że któregoś dnia ci fachowcy wezmą się do roboty. Zresztą dlaczego świat miałby być zaskoczony wojną? Wszędzie przygotowują doskonałych specjalistów, którzy w okularach na nosie, ze wzburzonym włosem, uczą się w doskonałych szkołach, jak należy zniszczyć miasto czy kontynent, i wszyscy ci dzielni ludzie wierzą, że są prawdziwymi patriotami, porządnymi obywatelami i robią, co można uczynić najlepszego, kiedy dla obrony ojczyzny, pokoju i najwyższych ideałów ludzkości studiują, jak należy zlikwidować w możliwie najkrótszym czasie i przy jak najmniejszym nakładzie sił i środków jak najwięcej obiektów i ludzi. Taki jest cel tego zawodu: czy istnieje władza, która nie dbałaby o tę branżę i nie doceniała jej? No a wojna… cóż. Wojna to już tylko skutek. (…) Odrzucając wszelkie zakazujące tego szlabany kultury i wyzwalając wszelkie niskie ludzkie instynkty, nawet te najpodlejsze, wojna daje im upust i stwarza możliwość pustoszenia, a jednocześnie okrywa to wszystko uroczystą zasłoną sztandarów i trąbek… czy to rzeczywiście takie złe dla ludzi? Każde wielkie zaspokojenie ma swoją cenę, czyż więc nie należy jej zapłacić, jeśli będzie można zabijać, gwałcić, rabować, wyżywać się i wrzeszczeć na ludzi, robić to wszystko, co kryje się w najgłębszych, najbrudniejszych pokładach ludzkiej świadomości, a o czym myśli się ze wstydem, skoro będzie można to wszystko popełnić dumnie, z podniesioną głową? I jaka to cena? Cierpienie? Śmierć? Przecież w czasach pokoju życie także przynosi cierpienie i śmierć, tyle że wtedy nie daje za nie takiej rekompensaty, jaką daje podczas wojny, kiedy mordowanie, rabowanie i gwałt stają się szlachetnym zadaniem, prawem i obowiązkiem, które okrywa sztandar w barwach narodowych” [4].

A co najgorsze, nie tylko sami Niemcy reprezentują tę masę, która pod owym sztandarem wystąpi: już na początku swego pobytu w Berlinie Péter dowiaduje się, że „jeden z Garrenów złamał niepisany pakt i przyłączył się do ludzi noszących znaczki – to było wystarczająco przerażające”[5]. Peter próbuje to jakoś racjonalizować: Tamás, który i wśród rodzeństwa, i wśród rówieśników nie umiał sobie znaleźć miejsca, który zaraz po skończeniu szkoły uciekł do przysłowiowego Peru, teraz „wreszcie gdzieś należał i waga tej więzi przenikała całą istotę brata” [6]. Wkrótce jednak, gdy obaj znów podążą do swojego rodzinnego Miasta, które dzięki zmianie układu sił politycznych nagle wyzwoli się spod władzy Obcych, okaże się, że to nie jedyna motywacja, każąca ludziom przyłączać się do nosicieli znaczków – bo oto uczynił to i kolejny brat, Albert (notabene, od początku jawiący się jako najmniej sympatyczny z rodzeństwa), a „mina Alberta zdradzała wyraźnie, że przypiął sobie znaczek, ale nie wierzy w niego. Nawet nie wie, jaki jest właściwie cel jego noszenia. Tylko przypiął pospiesznie, bo nieomylny instynkt podpowiedział mu, podobnie jak innym ludziom jego pokroju, że to jest chwila, w której warto taki znaczek nosić. Byłby gotów nawet pomalować sobie nos na biało, gdyby podejrzewał, że dzięki temu można osiągnąć jakąś towarzyską korzyść czy finansowy zysk”[7].

Drugi powrót braci Garrenów do miasta znów wypełniony będzie pytaniami o spuściznę ojca (niewiele z niej pozostało, prawdę mówiąc – a w każdym razie niewiele w obszarze materialnym, bo o reszcie powie z uznaniem stary doktor Lacta: „Rzadko widuje się w życiu tak doskonale urzeczywistnione dzieło, którego nie można wziąć w rękę, ponieważ jest niematerialne: rządzi się własnymi prawami. Gdyby Gábor Garren napisał choć jeden wiersz, zepsułby wszystko, koniec mitu, pozostałby zwykłym dyletantem. Ale nie pisał, tylko żył i różnił się” [8]), rozmowami z Anną i Sebestyénem (którzy nie tylko miasta nie opuścili, ale i nie opuścili siebie nawzajem, przekuwając wspólną pieczę nad pamięcią Gábora na zamysł wspólnego życia) i nielicznymi znajomymi, którzy wbrew wichrom historii pozostali na miejscu. Spośród tych ostatnich najbardziej przejmujące proroctwo wygłosi pół-poeta, pół-szaman Ábel: „świat, w którym sztuki stracą swoją potęgę, rozpadnie się i dziwnie się przekształci: gdy zabraknie artystów, ludzie inaczej będą na siebie patrzeć, inaczej myśleć, i wszystko, co zrobią, będzie w tej samej mierze bezsensowne, co celowe i pożyteczne. (…) Rozprzestrzeni się powszechne rozpasanie, to prawdopodobne, również wojny, a w miastach wielkie czołgi nie będą się zatrzymywały na światłach, tylko pojadą niezgodnie z kierunkiem ruchu ulicznego i będą strzelać granatami w wystawy księgarń i kwiaciarni. (…) Ale sądzę, że najgorszą rzeczą – i jednocześnie przyczyną tego wszystkiego – będzie pustka, która nagle rozleje się po ziemi, zapanuje w ludzkich duszach, w kościołach i w halach wieców ludowych, w łóżku kochanków i w teatrach, pustka niczym szaromgliste, lepkie powietrze sirocco, i połykać ją będą wszyscy, bladzi, ze ściśniętym sercem i gorzkim smakiem w ustach”[9] – a najważniejsze credo padnie z ust biskupa Jánosa, starca, który całe swoje życie oddał w służbę religii i (w tym dobrym rozumieniu) tradycji : „nie mogą nam nic zrobić, jeśli będziemy się trzymali kultury. To jedyna broń. I język. Język decyduje o wszystkim. Dlatego pisanie książek to taka odpowiedzialność”[10].

Márai dobrze o tym wiedział. Dlatego napisał „Dzieło Garrenów” - dzieło, które, choć od jego początków minęło niemal całe stulecie, wciąż potrafi zaskoczyć, poruszyć, zmusić do myślenia. Dzieło niemal tak totalne, jak „W poszukiwaniu straconego czasu”, a przy tym równie zachwycające językiem i umiejętnością odmalowania zawiłości ludzkiej psychiki.

[1] Sándor Márai, „Dziennik 1977-1989”, przeł. Teresa Worowska, wyd. Czytelnik, 2020, s.366
[2] Sándor Márai, „Maruderzy”, przeł. Teresa Worowska, wyd. Czytelnik, 2014, s. 34.
[3] Tamże, s. 119.
[4] Tamże, s. 167-168.
[5] Tamże, s. 38.
[6] Tamże, s. 41.
[7] Tamże, s. 217.
[8] Tamże, s. 259.
[9] Tamże, s. 270-271.
[10] Tamże, s. 301.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1179
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: