Dodany: 19.05.2022 14:18|Autor: dot59
Tak płynie miłość, zachwyt, współczucie...
Niewielu jest żyjących polskich poetów, do których twórczości byłabym w jakiś mocniejszy sposób przywiązana: na pewno (w porządku starszeństwa) Franciszek Klimek, Ewa Lipska i Józef Baran – wszyscy urodzeni w pierwszej połowie XX wieku – a z młodszej generacji? Doceniłam pojedyncze tomiki Teresy Radziewicz i Justyny Tomskiej, na kilka nazwisk zwróciłam uwagę przy czytaniu różnych antologii i czasopism, ale ponieważ w bibliotekach, do których wcześniej uczęszczałam, praktycznie nie kupowano świeżo wydawanej poezji (a jeśli, to raczej autorstwa noblistów i/lub poetów powszechnie znanych), nie miałam zbyt wielu okazji, by zrobić w tym zakresie szersze rozeznanie. Również Eryka Ostrowskiego, biografa rodzeństwa Brontë, a przy tym także i poety, znałam dotąd jedynie pojedyncze wiersze.
„Wolne fale” to jego najnowszy tomik, złożony z 32 utworów, w większości typowych białych wierszy standardowej długości (choć jest i jedna samotna fraza bez tytułu – „Wróble zasiały się w trawie”[63], którą ja widziałabym jednak raczej jako element większego utworu, bo tak „luzem” wydaje się mało wymowna – i jeden fragment prozy poetyckiej, i dwa dłuższe wiersze, co do których można się zastanawiać, czy nie są to już poematy, zwłaszcza ten poświęcony Charlotcie Brontë), pogrupowanych w kilka podzbiorów, w jakimś stopniu obracających się wokół tej samej tematyki (np. rozdziały „Pierścień z Truso”, „Dom na Podhalu” i „Sny po niemiecku” związane są z miejscami, zaś większość wierszy z rozdziału „Książę William” poświęcona jest konkretnym znanym postaciom).
Najbardziej podobały mi się:
- „Miranda” (przyznam, że nie rozszyfrowałam symboliki tytułu. Nie chodzi raczej o hiszpańską miejscowość Miranda de Ebro, co zresztą w ogóle nie przyszłoby mi na myśl, gdybym parę tygodni temu nie czytała historii wojennej, której bohater tam właśnie wylądował we frankistowskim obozie jenieckim. Może o Mirandę z „Burzy” Szekspira? Ale treść wiersza mi się z tym utworem zupełnie nie kojarzy, zawiera za to odniesienia do kilku innych dzieł literackich, w których nie ma bohaterek o takim imieniu. I generalnie mówi o podobieństwach między tworzeniem poezji a miłością),
- „Królewski latarnik” (łączący współczesny wątek miłosny z legendą o młodym latarniku z Rozewia),
- „Dom na Podhalu” (o tym, że czasem wystarczy chwila pełna piękna i tkliwości, by człowiek mógł się poczuć, jakby już miał coś, o czym marzy),
- „Najpiękniejszy dom” (znów o miłości, takiej, która przekracza bariery),
- „Na tej ziemi” (i jeszcze raz o miłości, która skłania poetę do oderwania się od wyżyn natchnienia, by zaznał całkiem ziemskiej pewności istnienia swojej drugiej połowy),
- „Zegrze” i „Gość w Wittenberge” (tym razem dwa razy o miłości widzianej oczyma osoby trzeciej. W pierwszym utworze autor przygląda się z czułością nienajmłodszej już parze, podróżującej autobusem, w drugim obserwuje młodych sąsiadów, którzy – pewnie ze względu na pracę chłopaka – mają dla siebie tylko weekendy),
- i wreszcie „Książę William” (doskonały wiersz, przy którego pierwszym czytaniu zrobiło mi się mokro w oczach i nadal się robi na jego każde wspomnienie. Wizja dorosłego mężczyzny, żyjącego pod ciągłą presją wymogów dynastii i pod równie dokuczliwym ostrzałem mediów, który w głębi ducha pozostał małym chłopcem osieroconym przez uwielbianą matkę, jest tak niesamowicie przejmująca, że niech się schowają wszystkie książki i filmy o Windsorach…).
Duże wrażenie robi też poemat „Charlotta Brontë” (podsumowujący dramat pisarki, której - choć sama nie żyła zbyt długo - wcześniej w krótkim czasie przyszło pochować troje rodzeństwa, równie jak ona uzdolnionego literacko) i „Sen z Małgorzatą Hillar” (każdy, kto pisze czy próbował pisać, pewnie miał taki sen, w którym spotykał się ze swoim nieżyjącym już literackim idolem…).
Z pozostałych nie do końca trafiają do mnie wiersze poświęcone Kim Wilde („Kim Wilde, wolne fale”) i Mariah Carey („Żółta Droga”) – nie lubię tego rodzaju muzyki, nie potrafiłabym odróżnić tych wokalistek od innych popowych gwiazd, więc nie dzielę z autorem fascynacji ich śpiewem ani biografią – ale muszę przyznać, że pierwszy z nich doskonale oddaje drogę, jaką człowiek kroczy, doznawszy pierwszego oczarowania muzyką danego artysty (gdyby tak zamiast Kim Wilde podstawić Queen, Pink Floyd albo Metallikę!), a drugi pozwala się pochylić nad losem kogoś, kto mimo sławy ma w życiu pod górkę (więc zamiast Carey – Jacka Kaczmarskiego?), przy czym technicznie oba są bez zarzutu. Podobnie, jak reszta, o której nie wspominam, ale każdy z osobna doceniam.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.