Dodany: 07.05.2022 10:04|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czarno na białym o Czarnym Lądzie


Zupełnie mnie nie pociąga Afryka, niezależnie od tego, czy to „oswojony” przez pokolenia turystów Egipt, czy dzikie szlaki, których miesiącami nie depcze ludzka stopa, żar pustyni czy wilgotne opary nadrzecznych gęstwin. Nie rozumiem jej, nie chciałabym tam pojechać i nawet niespecjalnie lubię o niej czytać, zwłaszcza, że praktycznie wszystkie lektury, które mi się na jej temat trafiły, jeszcze bardziej mnie przekonywały, że nie jest to miejsce dla Europejczyka. Budzą mój podziw ci, którzy – tak, jak Kazimierz Nowak, Ryszard Kapuściński, Alexandre i Sonia Poussinowie, a także i autor „Dali”, Marcin Kydryński – wyprawiają się tam po to, by się jej przyjrzeć i ją opisać innym. Ale tylko podziw, a nie chęć naśladowania czy żal, że ja z jakiegoś powodu nie mogę zaznać tego, co oni. Dlatego też nie bardzo się chciałam dać namówić na czytanie „Dali” i prawdę mówiąc, nie wiem, czemu właściwie uległam. Długo też odkładałam zabranie się do niej, czego dodatkowym powodem była jej niebagatelna waga: takiego woluminu nie da się wziąć w jedną rękę i nawet trzymanie na kolanach nie jest zbyt wygodne, lepiej rozłożyć dwukilowe tomiszcze na jakimś twardym i stabilnym podłożu. A teraz, kto chce, może się śmiać albo kiwać głową z politowaniem: głównym powodem tego, że w końcu wzięłam się za czytanie, był fakt, że na spotkanie z jej właścicielką wybierałam się autem, miałam więc okazję, by oddać książkę, nie taszcząc tych paru kilogramów na ramieniu. Wzięłam się i w zasadzie już po paru pierwszych stronach wiedziałam, że czegoś tak świetnego już dawno nie czytałam.

„Dal” zaliczona jest w katalogu do literatury podróżniczej. Ale, w odróżnieniu od wcześniej wydanych „Chwili przed zmierzchem” i „Bieli”, zdecydowanie nią nie jest. Jest… no, właśnie, czym?
Nie albumem, choć mniej więcej 1/3 jej objętości zajmują zdjęcia (dokładnie rzecz biorąc, reprodukcje zdjęć zdobiących stare karty pocztowe). Jeśli jest reportażem, to raczej historycznym, bo nie mówi o wydarzeniach bieżących, lecz dziejących się głównie w XIX i początkach XX wieku (a czego i kogo tam nie ma! Krótka historia fotografii, Stanley i Livingstone z wiekopomnym, choć nie wiadomo, czy naprawdę wypowiedzianym, „jak sądzę”, hekatomba słoni, baronowa Blixen i Dennys Finch-Hatton, zupełnie niepodobny do swojego filmowego wcielenia, bo „kompletnie łysy”[1], upadek Chartumu, list Flauberta opisującego przygodę z najsławniejszą egipską kurtyzaną, zarys działalności belgijskiego króla Leopolda…). Ale równie wiele, jak z reportażu, ma z eseju: mnóstwo cytatów z literatury, własnych refleksji autora (jak choćby ta na temat roli fotografii w utrwalaniu przeszłości: „cieszymy się nadzieją, że tylko w ten sposób, fotografując, zapamiętamy rysy drogiej twarzy; kształt chmur w czas tego pojedynczego, szczęśliwego zmierzchu, jedynego od początku aż do końca świata. Wierzymy, że uda się ocalić szczególnie ważny moment naszego życia, lub, jeśli mamy szczęście, historyczny przełom. Dokumentujemy. Zatrzymujemy w biegu. (…). Jest zatem fotografia, wciąż mamy nadzieję, szansą na wieczne trwanie tego, czego już nie ma, jest kotwicą pamięci. Ale potrafi też z niej zadrwić”[2]).

Po cóż mi jednak sprecyzowanie gatunku, kiedy mam pisać o swoich wrażeniach? A te są intensywne i zróżnicowane.
Jestem zachwycona samą koncepcją próby odtworzenia przeszłości – nie tylko samych wydarzeń historycznych, ale w pewnej mierze i mentalności ludzi – na podstawie obrazów utrwalonych na starych fotografiach i pocztówkach, które autor mozolnie zbierał, przeszukując stoiska paryskich bukinistów. I jego stylem pisania, kunsztownym, bogatym, obrazowym, czasem może za mocno, jak na reportera, nacechowanym emocjonalnie, ale tymi emocjami docierającym bezbłędnie do serca czytelnika.
Jestem przerażona i przytłoczona ogromem zła, emanującego ze scen opisywanych w tekstach źródłowych lub uwiecznionych na zdjęciach. I wcale nie chodzi tylko o straszne – przynajmniej w odbiorze współczesnego mieszkańca świata zachodniego – zwyczaje tubylców w rodzaju przymusowego tuczenia kobiet lub wycinania im części zewnętrznych narządów płciowych, ludożerstwa czy też rytualnego mordowania od jednej do kilkudziesięciu osób z okazji pogrzebu, święta plonów itd. Co najmniej tak samo przygniata mnie świadomość, że zdecydowana większość jasnoskórych gości tego kontynentu – wśród nich późniejszy polski noblista, którego afrykańską powieścią dla dzieci zachwycało się wiele pokoleń – gardziła jego rdzennymi mieszkańcami, w najlepszym razie, tak jak Sienkiewicz, używając do ich opisywania pejoratywnych metafor („doznaje się takiego uczucia, jakby się patrzyło na kłębienie robaków (…) gromada czarnych drapichrustów i małych dwunożnych pchełek murzyńskich”[3]; „rekiny ich nie ruszają (…), widocznie jednak uważają one tych czarnych pauprów za jakieś pokrewne istoty”[4]), a w najgorszym lżąc ich bezpośrednio, słowem i czynem, znęcając się nad nimi, kalecząc, zabijając za drobne uchybienia… i równocześnie nie mogąc się bez nich obejść, bo przecież ktoś musiał zdobywać dla Europy i Ameryki te tony kości słoniowej, skór krokodylich, drewna itp., itd. Czyj czyn jest bardziej potworny – czarnego kanibala, który spożywa w rytualny sposób części ciała zabitego wroga, tak jak robili od wieków jego przodkowie, czy białego badacza, który kupuje od handlarza niewolników dziecko i oddaje ludożercom, żeby móc naszkicować kolejne fazy obrzędu towarzyszącego spożywaniu ludzkiego ciała? (mam nadzieję, że mimo wszystko ktoś, kto zapisał tę informację sto kilkadziesiąt lat temu, minął się z prawdą, może wysłuchawszy niesprawdzonej pogłoski, a może chcąc zepsuć opinię nielubianemu znajomemu…). Tubylca, który ciska włócznią w obcego człowieka, zawłaszczającego jego terytorium łowieckie, czy nadzorcy, rozkazującego zamordować kilkadziesiąt kobiet i dzieci dlatego, że mieszkańcy danej wioski nie wywiązali się z nakazanej wielkości dostawy kauczuku?

Nie ma możliwości choćby pobieżnego oszacowania, jak wyglądałaby dziś Afryka i jej mieszkańcy, jeśliby ludzie z Europy poprzestali na odwiedzaniu jej w celach turystycznych, nie przynosząc ze sobą niewolnictwa, obcych języków i obcej wiary. Ale na pewno, gdyby nie fotografia, nie byłoby możliwości zapamiętania Afryki takiej, jaką była w chwili, gdy biały człowiek szturmował jej brzegi ze wszystkich stron, pragnąc zaprowadzić tam swoje porządki. Fantastyczna jest taka opowieść i właściwie tylko jedno mi przeszkodziło w wystawieniu jej maksymalnej oceny: brak podpisów pod zdjęciami, które – na ogół ze względu na format – niekoniecznie znajdują się przy odpowiednich miejscach w tekście, więc nieraz trzeba przerzucić kilka kartek, by znaleźć to, o którym akurat autor pisze. Ale tak poza tym – mądra, głęboka i technicznie świetnie zrobiona rzecz!

[1] Marcin Kydryński, „Dal: Listy z Afryki minionej”, wyd. Edipresse, 2020, s. 607.
[2] Tamże, s. 105.
[3] Tamże, s. 84.
[4] Tamże, s. 134.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 312
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: