Dodany: 28.04.2022 21:40|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

To były tylko dwa lata. Straszne lata...


Od czasu, gdy w wieku lat siedmiu czy ośmiu po raz pierwszy obejrzałam kultowy peerelowski serial „Czterej pancerni i pies”, wielokrotnie próbowałam dociec, jak, u licha, pochodzący z Gdańska Janek Kos znalazł się na Syberii. Rodzina udzieliła mi dość enigmatycznego - ale skutecznie zabezpieczającego przed pochwaleniem się w szkole nieprawomyślną wiedzą - objaśnienia, że „była wojna i ludzie trafiali w różne miejsca”. W istocie, przecież mnóstwo ludzi uciekało przed Niemcami tam, gdzie front jeszcze nie dotarł, a więc na wschód również. Ale czemu trafiali w TE akurat miejsca? Literatury informującej o tym raczej wówczas nie wydawano, a jeśli przypadkiem wydano, jak „Wielbłąda na stepie” Krzysztonia, to w bibliotekach próżno ich było szukać. Dopiero pod koniec lat 80. obraz zaczął mi się składać: historia jednej z sióstr babci, żony oficera KOP, którą uratował przed wywózką były ordynans męża, ukrywając ją, dwoje małych dzieci i garnek kaszy pod warstwą siana na furmance, póki nie dowiózł ich do miejsca, gdzie mogli przejść przez zieloną granicę; lapidarne wspomnienia dwojga najstarszych współpracowników, którzy takiego szczęścia nie mieli i wraz z całymi rodzinami wpakowani zostali do bydlęcych wagonów zmierzających na wschód; i wreszcie wznowienie wspomnianej autobiograficznej opowieści Krzysztonia, wydanej wówczas powtórnie w nakładzie na tyle większym, że udało mi się ją kupić bez szczególnego trudu. Od tego czasu przeczytałam kilkadziesiąt podobnych historii, w większości nie beletrystyki, lecz autentycznych pamiętników i wspomnień, których autorzy niejednokrotnie przechodzili drogę podobną, jak Janek, pochodząc z zupełnie innych zakątków Polski, lecz tuż przed wybuchem wojny lub zaraz po nim trafiając do Wilna czy Lwowa.

Tak, jak autorka tej cienkiej książeczki, z urodzenia wielkopolanka, która po zamążpójściu przez kilka lat mieszkała w Gdańsku, a gdy w ramach obowiązków służbowych męża oddelegowano do Lwowa, dołączyła do niego w sierpniu 1939 roku, „z trojgiem dzieci wraz z dwiema pannami, Tosią piastunką i Władką zaangażowaną do nauczania córek języka francuskiego”[1]. Niespełna rok później cała rodzina znalazła się pośród setek kresowiaków wywożonych w głąb Rosji, trafiając nie aż na Syberię, lecz do osady u podnóża Uralu, będącej wraz z sąsiednimi miejscowościami „słynnym w historii miejscem zesłań i kar”[2]. Przymusowy pobyt w Koresteljewce trwał ponad rok, wydostanie się z Rosji tym samym szlakiem, którym podążała świeżo sformowana armia polska – niemal drugie tyle. Można by powiedzieć: cóż to takiego dwa lata, kiedy ma się przed sobą jeszcze kilkadziesiąt, zwłaszcza, że te dwa spędza się w świecie wolnym od bomb, łapanek, rozstrzeliwań, które są codziennością rodaków pozostałych w kraju? Tak… ale wojna to nie wszystko złe, co człowieka może spotkać, zwłaszcza, gdy mimo oficjalnego pokoju postrzegany jest jako wróg. Zmuszani do wyczerpującej pracy fizycznej, do bytowania w warunkach, w jakich większość z nich nigdy dotąd – w nie tak przecież bogatej i nowoczesnej Polsce – nie tylko nie żyła, ale i nic podobnego nie widziała, upokarzani i zastraszani, zabierani do więzienia pod byle pozorem (męża autorki przetrzymywano przez rok, kuzyn przepadł bez wieści), zesłańcy jakże często podupadali na ciele i na duchu. Będąc praktycznie pozbawieni opieki medycznej – co może po części wynikało z faktu, że w drugim roku ich pobytu w ZSRR spora część kadr medycznych pomaszerowała na front, ale nie tylko: relacje z rosyjskich szpitali przerażają przede wszystkim opisami bezduszności i ignorancji personelu… – umierali na choroby, które nawet wówczas, przed erą szczepień i antybiotyków, w cywilizowanych warunkach mogliby byli pokonać. Ot, zwykła odra. Autorka co prawda trochę przesadziła, twierdząc, że jest to „najmniej niebezpieczna z chorób dziecięcych, o ile przestrzega się jednej rzeczy – ciepła i równej temperatury”[3]; najmniej niebezpieczną odra nigdy nie była, zdecydowanie przegrywając w tej konkurencji z różyczką i ospą wietrzną, choć rzeczywiście w porównaniu z dyfterytem, kokluszem i szkarlatyną mogła się zdawać zgoła łagodna, a dobrze odżywiane i wypielęgnowane dzieci ze środowiska ziemiańskiego na ogół przechodziły ją bez ciężkich komplikacji. Ale trójka małych Krzysztoporskich, podobnie, jak większość dzieci podróżujących pociągiem z Buzułuku do Kaganu (dziś używa się nazwy uzbeckiej, Kogon), była poważnie niedożywiona, zwłaszcza jakościowo, wyczerpana ciągłym stresem i złymi warunkami bytowymi. Dwuipółletni Wojtuś umarł po kilku dniach choroby; ośmioletnia Anna po dwóch miesiącach zmagania się z kolejnymi ciężkimi powikłaniami. Ojciec, wciąż więziony w Permie, nie miał możności się z nimi pożegnać. Matka, zostawszy sama ze średnią córeczką, wkrótce potem zapadła na tyfus i ropne zakażenie ręki. Pięcioletnią Dzigunią (zdrobnienie od Jadwigi) zaopiekował się Jan Piłsudski, brat nieżyjącego Marszałka [tu dygresja: wszystkie źródła, jakie znalazłam, podają, iż wyjechał on do Anglii zaraz po zwolnieniu zesłańców, jesienią 1941 roku. Autorka wspomina, że wypłynął do Iranu tym samym statkiem, co ona z mężem i córką – był to kwiecień roku 1942 – i jeszcze przez jakiś czas mieszkał z nimi w Teheranie], póki rodzina nie zdołała się połączyć.

Zasadniczą część tego pamiętnika spisała autorka podczas pobytu w Teheranie, później dopisała jedynie krótkie wspomnienie o Janie Piłsudskim. Publikacji doczekał się dopiero w kilka lat po jej śmierci, najpierw w Londynie, a kilkanaście lat później – kiedy już druku podobnych tekstów nie zakazywano – w Polsce.
Jako dzieło literackie może pozostawiać co nieco do życzenia – bo choć autorka posługiwała się bardzo ładną polszczyzną, emocje towarzyszące pisaniu najwyraźniej sprawiły, że nie zwracała uwagi na czas narracji, używając w tym samym fragmencie, a nawet w tym samym akapicie, raz teraźniejszego, raz przeszłego, np. „(…) wdzieramy się na dworzec (…) tam na kocach układamy dzieci. (…) legowisko musiałyśmy opuścić z powodu sprzątania (…) dostałyśmy miejscówki (…) pozwolili nam przenieść rzeczy i dzieci bocznym przejściem dla wojskowych – w ten sposób dostajemy się na peron (…)”[4].
Jako dokument – poraża swoim autentyzmem i długo nie pozwala o sobie zapomnieć.

[1] Maria Krzysztoporska, „Pamiętnik matki”, wyd. Media Rodzina of Poznań, 1994, s. 6.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 79.
[4] Tamże, s. 69.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 338
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: