Dodany: 19.04.2022 05:50|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

2 osoby polecają ten tekst.

Książkowy wehikuł czasu - wyprawa dziewiąta


Stęskniłam się za jakąś nową podróżą książkowym wehikułem czasu, sięgnęłam więc po powieść Skok przez skórę (Platówna Stanisława), której tytuł nie był mi obcy, jednak nie kojarzył mi się z żadną, choćby mgliście zarysowaną w pamięci postacią czy sceną; widocznie, będąc w stosownym wieku, chyba tylko miałam zamiar ją przeczytać, ale jakoś się nie złożyło. Trzeba zatem było nadrobić zaległość, korzystając z faktu, że książki wydane w latach 60. i 70. ubiegłego wieku wciąż jeszcze są dostępne w bibliotekach.

W powieściową rzeczywistość przeniosłam się bez trudu, bo znajomość miejsca akcji (Wrocław) okazała się znacznie mniej ważna, niż znajomość czasów (rzecz dzieje się w roku 1970, co można wyliczyć z danych podanych w opowieści matki głównej bohaterki), a te przecież pamiętam doskonale. Uśmiechnęłam się, gdy jedna z drugoplanowych bohaterek „nakleiła sobie sztuczne rzęsy i przyszła tak do szkoły i wychowawczyni odesłała ją do domu”[132] (ba, żeby tylko za rzęsy! Odsyłali nawet za zbyt krótką spódniczkę – jedna z nauczycielek w mojej podstawówce miała zwyczaj mierzyć linijką odległość brzegu spódnicy od kolana delikwentki – albo za paznokcie pociągnięte bezbarwnym lakierem!). A ten nowy zestaw odzieżowy Basi, „prześliczny komplet z jasnoniebieskiego rypsu (…). Długi, dwurzędowy żakiet, spodnie mocno rozszerzone dołem (…). Do tego dwie bluzki, granatowa sportowa z krawatem i biała z koronkowym żabotem”[296] – kilka lat później miałam podobny z szafirowego bistoru, tylko bluzki już były modne inne, z golfem albo kołnierzykiem polo… Szczególnie ciekawego materiału do porównań dostarcza opis sytuacji finansowej rodziny Alka: przed pogorszeniem się stanu zdrowia pani Dąbrowska zarabiała „dwa tysiące plus premię (…), dorabiała jeszcze lekcjami (…) i brała prace zlecone”, co dawało „ponad trzy tysiące miesięcznie” [49] i wystarczało na utrzymanie dwóch osób na dość skromnym poziomie. Teraz, nie mogąc pracować, pobiera „gołą pensję” i musi skorzystać z usług dochodzącej pomocy domowej, która gotuje, robi większe sprzątanie itp., a „czynsz, gaz, światło, telefon, pensja Jadwigi (…) to już prawie osiemset złotych. Prawda, jeszcze lekcje muzyki Alka. No i na życie zostanie niecały tysiąc”[55]. A to niewiele, skoro Alek w kawiarni, mając w kieszeni „pięć złotych z groszami”[166], zastanawia się, czy starczy mu na kawę albo herbatę… Ja do kawiarni nie chodziłam, ale pamiętam, że pączek albo drożdżowy precel w budce z wyrobami cukierniczymi kosztował dwa złote, a sok jabłkowy, sprzedawany pod nazwą „Płynny Owoc”, 3,50…

Ale wróćmy do meritum, czyli do fabuły.
W parku poznaje się przypadkowo dwoje nastolatków: ósmoklasistka Basia i o rok starszy Alek. Oboje potrzebują pocieszenia i zrozumienia, bo właśnie zawalił im się świat, jaki znali do tej pory, każdemu z innego powodu – i nie, nie jest to nieszczęśliwa miłość. Basia, niechcący podsłuchawszy rozmowę rodziców, dowiedziała się, że matka zamierza odejść od ojca do innego mężczyzny. Zaś matka Alka, od początku wychowująca go samotnie, cierpi na nieuleczalną chorobę serca (sądząc z opisu, najpewniej taką samą, jaka kilka lat wcześniej zabiła wspaniałą poetkę, Halinę Poświatowską); chłopca poinformowano, że choć ją wypisano ze szpitala z pewną poprawą, nigdy już nie wróci do pełnego zdrowia, będzie musiała przejść na rentę i unikać jakichkolwiek wysiłków, a jemu zasugerowano rezygnację z dalszej nauki i jak najszybsze wzięcie na siebie ciężaru utrzymania rodziny. Zwierzywszy się sobie nawzajem ze swoich problemów, Basia i Alek nie znajdują wprawdzie sposobu na ich rozwiązanie, za to zauważają, że zaczyna się między nimi rodzić nieśmiałe, niewinne uczucie. Będąc wzajemne, powinno im dodać skrzydeł, ale… w rzeczywistości staje się źródłem frustracji. Bo Basia, opanowana pragnieniem niedopuszczenia do rozwodu rodziców, a przynajmniej dania nauczki matce, zaczyna słuchać podszeptów nowej koleżanki, której pomysły są dla Alka nieakceptowalne. Nie odpowiada mu też towarzystwo, w które zmanierowana i cyniczna Ula wciąga jego dziewczynę… tymczasem dziwnym zrządzeniem losu właśnie tam udaje mu się znaleźć – przynajmniej na to wygląda – sposób na rozwiązanie finansowych problemów rodziny. Basia coraz bardziej się od niego oddala, on nie jest w stanie nic z tym zrobić… a sytuacja w domu też staje się kłopotliwa, bo matka poddała się i uznała, że należy ojcu Alka przypomnieć o istnieniu syna. Tych kilka miesięcy powinno być przełomowym momentem w życiu obojga nastolatków; ale czy każde z nich dojrzało już na tyle, by wykonać ten symboliczny „skok przez skórę” i zrozumieć, że dorosłość niekoniecznie oznacza robienie wszystkiego po swojemu?

Ta historia wciąż jeszcze jest w wielu punktach aktualna – choć pewne elementy w mentalności społeczeństwa diametralnie się zmieniły, bo dziś prawie nikogo już nie gorszy piętnastolatka ubrana i umalowana tak, że wygląda na pełnoletnią, a tym bardziej w dyskretnym makijażu („Coś niesłychanego! Piętnastoletnia smarkula maluje sobie oczy! Może jeszcze zaczniesz używać mego pudru albo kredki do ust!”[136], krzyczy matka Baśki), a część dorosłych nie zrobi też afery z faktu, że uczeń czy uczennica klasy ósmej przebywa w towarzystwie starszej młodzieży, pijącej alkohol i palącej papierosy. Ale sama natura relacji międzyludzkich – zarówno w grupie rówieśniczej, jak i na styku rodzice : dzieci – pozostaje przecież niezmieniona. Więc jeśli chodzi o ukazanie konfliktowych sytuacji, to udało się autorce doskonale. Dobrze – skonstruowanie postaci, zwłaszcza pary głównych bohaterów i nauczycielki; ktoś mógłby uznać, że w odróżnieniu od wyżej wymienionych, i Ulka, i Andrzej są zbyt przerysowani, tak, by od razu było widać, że są powieściowymi czarnymi charakterami, ale nie, są jak najbardziej realistyczni, też pamiętam podobne do nich figury… Nieźle wyszła i stylizacja dialogów, zwłaszcza między młodymi bohaterami, bo jeśli chodzi o dorosłych, to mam wrażenie, że momentami wypowiadają się nieco teatralnie. Generalnie jest to dobra, solidnie dopracowana literatura młodzieżowa.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 561
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 8
Użytkownik: janmamut 19.04.2022 07:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Stęskniłam się za jakąś n... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wygląda zachęcająco.

A przy okazji: czy ta Twoja cena pączka nie jest już z późnych lat siedemdziesiątych, gdy cukier był już po 10,50? Wydaje mi się, że pamiętam pączki po złotówce w mieście mającym ponad 60 tysięcy mieszkańców. Mogę mieć jednak ułudy, a internet jak zwykle niczym rozsądnym nie odpowiedział.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 19.04.2022 08:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Wygląda zachęcająco. A... | janmamut
Nie pamiętam, czy na pewno już w 1970 były po 2 złote, ale na sto procent w 1972-73, bo dostawałam wtedy dychę tygodniówki i po kupieniu codziennie po szkole pączka lub precla nic mi z niej nie zostawało :-).
Użytkownik: janmamut 19.04.2022 19:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie pamiętam, czy na pewn... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję! Ja z lokalizacją czasową mam problemy, a ceny pamiętam głównie tego, po co stałem w kolejkach dzieckiem (już nie w kolebce).
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 19.04.2022 20:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję! Ja z lokalizacj... | janmamut
Ja też!
Codziennie chadzałam z 4 złotymi w garści do kiosku, gdzie recytowałam jak mantrę: "poproszę »Trybunę [Robotniczą]« i »Sporty« dla dziadziusia" (którego kioskarka znała, jak zresztą wszystkich w dzielnicy, więc nie miała oporów przed wydaniem dziecku szkodliwego towaru); gazeta kosztowała 50 groszy, papierosy 3,50.
Bułka zwykła 50 groszy, mała 20 albo 30; mlecznych u nas w domu się nie jadało, ale bohaterka powieści kupiła sobie taką za złotówkę, więc pewnie jest to prawdziwa cena. Chleb mniejszy 6 zł, większy 8; często bywał z zakalcem i chyba dlatego u nas się mawiało, że ktoś "padł jak chleb za osiem".
Oranżadka w proszku chyba 20 groszy, w butelce, zdaje się, złotówkę.
Użytkownik: janmamut 20.04.2022 05:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja też! Codziennie chad... | dot59Opiekun BiblioNETki
Nie wiem, co to była u Ciebie mała bułka. Ja pamiętam takie niezbyt duże z jasnej mąki po 60 groszy, a pewnie wagowo 2 razy większe z ciemniejszej mąki po 50 groszy (jak to się piekarniom czy sklepom opłacało?). Jeśli zatem w "Stacji nigdy w życiu" Marek kupuje bułki pięćdziesięciogroszowe, to dokładnie wiem, co autorka miała na myśli. :-)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.04.2022 07:40 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie wiem, co to była u Ci... | janmamut
U nas małe były z takiej mąki, jak te duże, wielkości, powiedzmy, kajzerki, ale nienacinane, tylko gładkie.
Użytkownik: ka.ja 20.04.2022 12:18 napisał(a):
Odpowiedź na: Ja też! Codziennie chad... | dot59Opiekun BiblioNETki
Jestem zafascynowana Twoją pamięcią. Moja nie przechowała kompletnie nic na temat cen. Pamiętam tylko, że w którymś momencie mojego życia mój ojciec zarabiał trzysta tysięcy złotych miesięcznie, ale ile co wtedy kosztowało - nie mam pojęcia. Ani który to był rok. A przecież jako dziecię PRL byłam regularnie wysyłana po zakupy (i wyżerałam z worka kapustę kiszoną w drodze do domu), ale nie zapamiętałam żadnej ceny. To chyba coś w rodzaju dyscenii, bo teraz też nie wiem, ile płacę za chleb ani za pomidory. I nie jest to w żadnym wypadku beztroska finansowa, bo jestem z natury oszczędna i nie szastam.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 20.04.2022 13:26 napisał(a):
Odpowiedź na: Jestem zafascynowana Twoj... | ka.ja
Mnie się tak czasem jakieś szczegóły przykleją i zapamiętam na wiek wieków. Chociaż czasem są błędne: przez całe lata byłam przekonana, że moja sympatia do zespołu Queen zaczęła się od wysłuchania utworu "Killer Queen" u syna znajomych rodziców, któremu ktoś przywiózł płytę z Zachodu, ale ostatnio odkryłam, że ta płyta ukazała się wtedy, kiedy już chodziliśmy do różnych szkół i każde z nas wolało wyjść z kumplami z klasy, niż towarzyszyć rodzicom przy odwiedzinach. A dałabym sobie głowę uciąć, że pamiętam, jak ten Wojtek wyciągał płytę z okładki i kładł na gramofon... Ale za to jestem na sto procent pewna, że właśnie w 1970, kiedy rozgrywa się akcja tej książki, dostałam na imieniny czy może na gwiazdkę pierwszy album Maryli Rodowicz. A rok wcześniej - od cioci, która pracowała w księgarni - nowiutkie wydanie "Winnetou", w biało-żółto-czarnych okładkach (mam je do dziś, choć już trochę w strzępach...).
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: