Dodany: 03.04.2022 21:03|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Jak Archie zamordował... miłość


Zdecydowanie wolę biografie od powieści biograficznych, jednak i w tym ostatnim gatunku trafiają mi się czasem istne perełki (jak choćby przeznaczona wprawdzie dla dzieci, ale wcale nie nazbyt infantylna, by nadawać się dla dorosłych, opowieść Janiny Porazińskiej o jednym z najważniejszych polskich poetów – „Kto mi dał skrzydła” – czy przeczytany ostatnio „Wąski pas lądu” Christine Dwyer Hickey, przybliżający czytelnikom postać tajemniczego malarza-introwertyka, Edwarda Hoppera), od czasu do czasu sięgam więc po jakiś jego okaz. Zwłaszcza, jeśli rzecz akurat dotyczy postaci, której twórczość czy inne dokonania szczególnie cenię, albo – odwrotnie – nie znam jej prawie wcale, a chciałabym bliżej poznać.

Jeśli chodzi o Agathę Christie – jedną z tych osobistości literackich z kręgu kultury zachodniej, które zna prawie każdy, i jeśli nawet ktoś nie przeczytał ani jednego jej utworu, to z pewnością choć jeden widział, czy to na ekranie telewizora, czy na deskach teatru, a jeśli i to nie, musiał przynajmniej raz w życiu słyszeć czy czytać w dowolnym środku przekazu, jak ją cytowano, o niej opowiadano czy też kogoś do niej przyrównywano – w moim przypadku zachodzi ta pierwsza ewentualność. Jestem gorącą fanką jej pisarstwa, nawet w najsłabszych powieściach quasi-szpiegowskich umiejącą wynaleźć jakieś smaczki obyczajowe, dzięki którym czas przeznaczony na lekturę nie okazał się stracony, i co więcej, czytać lubię nie tylko ją, ale i o niej. O epizodzie, który stał się kanwą „Zniknięcia pani Christie”, czytałam już jedną książkę, a nie dość tego, całkiem niedawno w krótkim odstępie czasu obejrzałam trzy filmy biograficzne o Królowej Kryminału, w których sprawę także omawiano dość dokładnie. Tak więc przyciągnęła mnie do tej powieści nie sama chęć poznania faktów czy też zaufanie do autorki (która napisała już wcześniej kilka podobnych pozycji, ale tak się złożyło, że żadnej z nich nie czytałam) – tylko ciekawość: jak też wyjdzie ta niezwykła historia w wersji nie-dokumentalnej?
Otóż wyszła nad podziw dobrze. Naprawdę nieczęsto mi się zdarza, żeby mnie i wciągnęła, i wzruszyła opowieść o znanych wydarzeniach, w których biorą udział znane postacie. A Benedict była w stanie sprawić i jedno, i drugie.

Przypomnijmy, w czym rzecz: w grudniu roku 1926 Agatha Christie, od dwunastu lat żona Archibalda Christie, zdemobilizowanego oficera, a obecnie urzędnika w branży finansowej, od siedmiu matka małej Rosalind, od pięciu coraz bardziej popularna autorka powieści kryminalnych (wówczas już odnosząca konkretne sukcesy – po kilku latach wojennej i powojennej biedy dochodów z jej twórczości starczyło na zakup domu i dwóch samochodów, jednego dla męża, jednego dla siebie), na jedenaście długich dni przepadła. Tak po prostu. Wyjechała z domu, rzekomo zmierzając na weekend do Yorkshire, lecz tam nie dotarła. Postawiono na nogi całą policję hrabstwa Surrey i już niebawem znaleziono auto zaginionej, a w środku futro i dokumenty. Taki widok niemal automatycznie nasuwa na myśl tragiczny finał, domniemywane scenariusze wahały się więc między samobójstwem a zabójstwem, o które podejrzenia padły, rzecz jasna, na męża. Tym bardziej, że do śledczych rychło dotarły informacje o zgoła niesielankowych relacjach między panią i panem Christie. Nie znaleziono jednak żadnych obciążających go poszlak i już się zanosiło na to, że śledztwo utknie w miejscu, gdy raptem… zguba się znalazła. W eleganckim hotelu w miejscowości uzdrowiskowej, zameldowana pod cudzym nazwiskiem. Sama Christie sprawiała wrażenie, że nie wie, jak i dlaczego tam się znalazła, a na widok męża zareagowała jak na spotkanie z niezbyt bliskim znajomym. Kolportowana później oficjalna wersja wydarzeń mówiła o przemijającej amnezji. Zastanawiał jednak fakt, że w pisanej pod koniec życia, czyli prawie pół wieku później, „Autobiografii” pisarka całkowicie ten epizod pominęła, choć na zdrowy rozsądek należałoby się spodziewać, że wspomni o nim pozornie zdawkowo, tak, jak o innych trudnych i kłopotliwych zdarzeniach ze swojego życia – coś w rodzaju: „byłam tak wstrząśnięta, że wsiadłam w samochód, ruszyłam przed siebie i… ocknęłam się kilkanaście dni później w hotelu w Harrogate”. Nikt by się nie przyczepił. A takie oczywiste zacieranie śladów nasuwa podejrzenia: czy przypadkiem ta „utrata pamięci” nie była starannie zaaranżowana?

Tym właśnie tropem poszła Benedict, przedstawiając przebieg wydarzeń z dwóch perspektyw: Archiego, którego myśli, odczucia i zachowania rejestruje w czasie teraźniejszym narrator zewnętrzny, i Agathy, która najpierw wypowiada się za pośrednictwem pozostawionego w rękopisie szkicu autobiograficznego, rekonstruującego dzieje ich małżeństwa, a potem już na bieżąco relacjonuje przedostatni i ostatni dzień swojego pobytu w Harrogate. Taka technika nie zawsze się sprawdza, ale tutaj akurat doskonale, dodając akcji dynamiki nawet w oczach czytelnika, który świetnie wie, co się za chwilę będzie działo. Z kolejnych scenek wyłania się przejmujący obraz małżeńskiego dramatu, rozpoczętego obopólnym zauroczeniem – przysłaniającym oczywiste różnice temperamentów, zainteresowań, poglądów na życie i wzajemnych oczekiwań – a zakończonego nadzwyczaj przykrym rozstaniem. Ta próba wejścia w skórę bohaterki o wiele dobitniej, niż jej własna opowieść w „Autobiografii”, ukazuje nam rodzaj i kaliber jej odczuć.
Pierwsze rozczarowanie, gdy zachwycający Archie okazał się zachwycający tylko dla niej samej, ale zdecydowanie nie dla matki ani siostry.
Pierwszy konflikt wewnętrzny, gdy trzeba było pisać do przebywającego w Indiach Reggiego – z którym łączyła Agathę wspólnota charakterów, wzajemne zrozumienie i wstępne postanowienie o spędzeniu życia razem, ale nie porywy zmysłów – że jednak wybiera innego.
Pierwszą euforię, gdy wbrew wszelkim przeszkodom, w tym oporowi obu rodzin, udało się zrealizować małżeńskie plany.
Pierwsze wątpliwości, gdy okazało się, że cudowny Archie prawie nigdy i prawie z niczego nie jest zadowolony, a co więcej, do siebie samego przykłada zgoła inną miarę, niż do swojej małżonki; on mógł całymi dniami cierpieć na swój „wrażliwy żołądek”[1], mógł doznawać „depresji i napadów gniewu”[2], gdy nie mógł znaleźć pracy albo znalazł nie taką, jakiej oczekiwał, ale Agatha nie powinna była na nic się skarżyć, a tym bardziej przejmować się chorobą i śmiercią swojej matki, bo przecież ją uprzedził: „nie znoszę, gdy ludzie są chorzy albo nieszczęśliwi”[3]; on uważał za zrozumiałe, że zasługuje na pochwały, gdy wspomniał o jakiejś udanej transakcji, ale ona nie miała prawa pochwalić się korzystną umową, bo czekał ją potok wyrzutów: „Chodzi ci o to, że ja ostatnio nie jestem w stanie zapewnić nam środków do życia? (…) Naprawdę sądzisz, Agatho, że jedna książka, jedno honorarium może poprawić naszą sytuację?”[4].
Pierwszy głęboki smutek, gdy Rosalind, zostawiona na cały rok pod opieką matki Agathy – za radą tejże, przekonującej córkę, iż „obowiązkiem żony jest być przy mężu, bo mąż jest najważniejszy, ważniejszy od dzieci”[5] – po powrocie rodziców z podróży wybaczyła nieobecność Archie’emu, ale nie Agacie.
A potem już tylko równia pochyła, dobijanie miłości każdym słowem i gestem Archiego, i ostateczne upokorzenie, gdy najdroższy małżonek życzy sobie rozwodu bez orzeczenia o winie, bo nie chce kalać nazwiska swojej kochanki… Coś trzeba było zrobić. I przyznam, że wersja obmyślona przez Benedict wydała mi się idealnie przekonująca, pasująca do silnej, inteligentnej kobiety (jaką bez wątpienia była późniejsza Królowa Kryminału) o wiele bardziej, niż hipotezy o wstrząsie nerwowym prowadzącym do utraty pamięci.

Samą warstwą fabularną powieści, jej stylem i językiem jestem wręcz zachwycona. Gdybym nie znała faktów, czytałabym ją z wypiekami na twarzy, nie chcąc przerwać lektury nawet na kwadrans. Bardzo podoba mi się nawet okładka, stylistyką nawiązująca do tendencji zdobniczych z lat 20-30. minionego wieku, a grafiką do twórczości bohaterki. Zabrakło mi dobrych wrażeń tylko w zakresie dopracowania wydania polskiego; profesjonalny zespół redaktorsko-korektorski nie powinien był puścić aż tylu błędów. Najmniejszymi z nich są zwykłe literówki lub zgubione spacje, nieliczne, choć dokuczliwe, gdy pojawiają się w nazwach/imionach własnych („Archi” [6], „Hikcs” [7], „Surrey-Berkshirenie”[8]). Ale trafia się i błędnie odmienione nazwisko („panie zastępco szefa policji Kenwardzie”[9] – notabene, zwrot „panie zastępco szefa policji” wydaje mi się nienaturalny i jestem raczej pewna, że do tej pory nie spotkałam go w żadnym brytyjskim kryminale tłumaczonym na polski. U nas do zastępcy komendanta mówi się „panie komendancie” i chyba taka wersja byłaby zgrabniejsza, nie zubażając znaczenia), i błąd rzeczowy (Archie przedstawia się Agacie jako „pułkownik Archibald Christie” [10], choć wtedy, w roku 1912, był porucznikiem, a wyższego stopnia dosłużył się dopiero pod koniec wojny – można sprawdzić choćby w „Autobiografii”. Może to lapsus autorki, ale czy nie należałby się w takim razie przypis redakcyjny?), i wreszcie brak jednolitego brzmienia wymienianych tytułów powieści Lady Agathy. Dwie z nich były publikowane w Polsce w dwóch różnych wersjach – „Mężczyzna/Człowiek w brązowym garniturze” i „Tajemnica/Zagadka Błękitnego Ekspresu” – niemniej jednak w tym pierwszym przypadku należałoby się zdecydować na jedną z nich, ewentualnie dając przypis informujący o istnieniu drugiej, a nie używać na przemian obu. „Zabójstwo Rogera Ackroyda” wydano u nas tylko pod tym jednym tytułem, lecz w tekście dwukrotnie występuje jako „Morderstwo…”. Jeszcze ciekawsza sytuacja jest z samym „Zniknięciem pani Christie”, bo taki tytuł nosi ono tylko na okładce, zaś w nagłówkach u góry stronic, w posłowiu i podziękowaniach jest „Tajemniczym zniknięciem pani Christie”.

Oczywiście, prawdziwym fanom Agathy Christie takie drobiazgi nie przeszkodzą w radości, jaką daje spotkanie z ulubioną pisarką, nawet, jeśli przemówi ona do nich tylko metaforycznie, ożywiona przez autorkę powieści. Ja po tej lekturze lubię i rozumiem ją jeszcze bardziej, niż przedtem.

[1] Marie Benedict, „Zniknięcie pani Christie”, przeł. Ewa Penksyk-Kluczkowska, wyd. Znak Horyzont, 2022, s. 121.
[2] Tamże, s. 176.
[3] Tamże, s. 230.
[4] Tamże, s. 180.
[5] Tamże, s. 160.
[6] Tamże, s. 125.
[7] Tamże, s. 232 i 233.
[8] Tamże, s. 190.
[9] Tamże, s. 281.
[10] Tamże, s. 21.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2304
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: misiak297 04.04.2022 10:39 napisał(a):
Odpowiedź na: Zdecydowanie wolę biograf... | dot59Opiekun BiblioNETki
Ta recenzja powinna się znaleźć w polecanych.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: