Oto marcowe lektury, w przypadku których brakło mi weny lub czasu na pełnowymiarowe recenzje/czytatki:
No i pogadali: "Szkło Kontaktowe", gdy gasną kamery (
Jachimek Tomasz)
(4)
Kupiony na prezent zbiór rozmów z prowadzącymi i komentatorami telewizyjnego programu „Szkło kontaktowe” po delikatnym zajrzeniu do środka – głównie dla przeczytania, o co będzie pytany i co odpowie Artur Andrus – okazał się na tyle interesujący, bym przeczytała i resztę. Co prawda samego „Szkła” nie oglądam, ale praktycznie wszystkie osoby, z którymi rozmawia autor – jak zresztą również i on sam – mają do powiedzenia coś więcej, niż tylko opowiadanie o kulisach powstawania i przygotowywania programu.
Carpe Jugulum (
Pratchett Terry)
(powt; ocena bez zmian)
Ostatnia odsłona podcyklu o czarownicach z Lancre niewiele przyniosła mi zaskoczeń, bo pamiętałam ją stosunkowo dobrze… zwłaszcza najgenialniejszą ze wszystkich pratchettowskich maksym, wypowiedzianą w myślach babci Weatherwax: „Nagrodą za trud jest większy trud. Jeśli ktoś kopie najlepsze rowy, dają mu większą łopatę”. Ale i tak warto było wrócić do Lancre, choćby dla towarzyszenia NacMacFeeglom w akcji, Wielce Oatsowi przy snuciu refleksji na tematy religijne, a Niani Ogg w podchodzeniu z dystansem i humorem do tego, co innych wpędza w rozpacz. I oczywiście dla kolejnych mądrości, których źródłem w 90 procentach są zgoła nieczarodziejskie przemyślenia nestorki tamtejszych czarownic:
„…aby budować zamki w chmurach, trzeba mocno stać nogami na ziemi”;
„Dumna maska triumfującej cnoty może być niemal tak straszna, jak oblicze ujawnionej niegodziwości”;
„Człowiek może mieć rację i może się mylić, ale musi decydować, wiedząc, że dobro i zło bywają wcale nieoczywiste, a czasem nawet, że wybiera między dwoma rodzajami zła, że nie ma żadnej racji. I zawsze, zawsze wybiera sam”;
„…problem z tym, że nie prosi się o nic w zamian, polega na tym, że czasem się nic w zamian nie dostaje”;
„…piękno łatwiej utkwi w oku patrzącego, jeśli nogi patrzącego stoją na czymś solidnym”;
„Być człowiekiem znaczy osądzać przez cały czas (…). Miłosierdzie to piękna rzecz, ale sąd musi być pierwszy. Inaczej byś nie wiedział, czemu to miłosierdzie okazujesz”;
„Nie ma szarości, tylko biały, który został ubrudzony (…)”;
„- … grzech (…) jest wtedy kiedy traktujesz ludzi jak rzeczy. W tym samego siebie. (…)
- Na pewno istnieją gorsze zbrodnie.
- Ale wszystkie zaczynają się od myślenia o ludziach jak o rzeczach”;
„Kiedy ludzie mówią, że coś jest o wiele bardziej skomplikowane, to znaczy, że się obawiają, że prawda im się nie spodoba”.
Nie hańbi (
Gitkiewicz Olga)
(3,5)
Z dwóch reporterskich książek autorki najpierw przeczytałam późniejszą, poświęconą wykluczeniu komunikacyjnemu. Mimo paru drobnych mankamentów kompozycyjnych zrobiła na mnie spore wrażenie, więc przy okazji sięgnęłam i po debiutancką „Nie hańbi”, której tematem jest praca. Praca w początkach XXI wieku, którą wówczas w Polsce wcale nie tak łatwo było znaleźć, a gdy się znalazło, niekoniecznie bywała ona źródłem satysfakcji. We współczesne historie wplecione są krótkie interludia – „Nitki” – których osnową są dzieje zakładów włókienniczych w Żyrardowie i tamtejszego ruchu robotniczego, a wątkiem – nierozerwalnie z nimi związana historia rodziny autorki. Styl bardzo mi odpowiada – w tej konwencji pisuje zresztą wielu młodych polskich reportażystów – natomiast kompozycja jest cokolwiek chaotyczna, co wynika zapewne z tego, że autorka w stosunkowo niewielkiej objętości tekstu chciała pomieścić praktycznie wszystkie zagadnienia związane z pracą (bezrobocie, umowy śmieciowe, wydajność – albo raczej brak wydajności – Urzędów Pracy, mobbing, wymuszanie na pracownikach świadczenia czynności niezgodnych z umową, a nawet, co gorsza, niezgodnych z prawem, skandaliczne warunki płacowe, problemy kobiet biorących zwolnienia na opiekę nad chorymi dziećmi) i jeszcze przy okazji wspomnianego wątku kilku pokoleń żyrardowskich włókniarek i włókniarzy skonfrontować obecne realia z tymi sprzed stu, siedemdziesięciu, pięćdziesięciu lat. W konsekwencji wyszło, mówiąc trywialnie, trochę po łebkach i właściwie bez myśli przewodniej. Ale już wiem, że w książce o dwa lata późniejszej było lepiej, więc liczę na to, że następne będą jeszcze bardziej dopracowane.
Opakowania czyli Perfumowanie śledzia: O grafice, reklamie i handlu w PRL-u (
Jasiołek Katarzyna)
(5)
Poprzednia książka autorki, o peerelowskim designie użytkowym, spodobała mi się na tyle, że kiedy zobaczyłam w zapowiedziach nową pozycję, poświęconą między innymi ówczesnym opakowaniom, zapragnęłam ją mieć. Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że przy jej pomocy odtworzę ze szczegółami wygląd co poniektórych towarów, teraz już ledwie pamiętanych. Na przykład czekoladek o nazwie Napolitenki, o rozmiarze tak na oko ze 3 na 1,5 cm, każda pakowana jak prawdziwa duża czekolada, w sreberko i „futerał” z kolorowego błyszczącego papieru. Albo opakowań herbat: czy tylko jeden gatunek miał namalowany na froncie czajniczek, czy kilka? Gruzińska miała żółte tło czy pomarańczowe? Które było czarne z zielonym napisem, a które zielone z czarnym? Albo kawy: czy moja ulubiona Orient była tak samo paczkowana, jak Arabica i Robusta? Ze wspomnianego asortymentu odnalazłam tylko kilka herbat, za to
ze zdumieniem stwierdziłam, że połowy widocznych na zdjęciach towarów nie znam. Ale kredki z misiem, i proszek Javox, i płyn do prania Kokosal, i serki topione, i „wodosyfon”, i wafelek Prince Polo w skromnym, beżowo-brązowym opakowaniu, i mydełko Zielone Jabłuszko – a jakże! A ponieważ rzecz jest nie tylko o samych opakowaniach, ale o ich roli w handlu i reklamie, czyta się to dosłownie jak pasjonującą historię. Te opowieści dekoratorów pracujących w handlu uspołecznionym, którzy musieli dbać o wystrój kilkudziesięciu – czasem mocno od siebie oddalonych – sklepów, wykonując elementy wystawy w spartańskich warunkach z przypadkowo dostępnych surowców, a potem rozwożąc je po mieście czy kilku podległych miejscowościach autobusami… Te nader częste przypadki niedoborów rynkowych, wskutek czego wystawa reklamowała towar już niedostępny… Te skargi klientów na fatalną nawet nie tyle estetykę, co funkcjonalność opakowań: rozklejające się na szwach lub pękające pod delikatnym naciskiem torebki cukru, soli, budyniu, niedomykające się lub rdzewiejące puszki na słodycze, nieotwieralne konserwy czy pasty do butów… Te wysiłki projektantów, próbujących dostosować koncepcje opakowań do standardów obowiązujących na Zachodzie, i ich porażki, gdy koncepcje rozbijały się o brak lub złą jakość surowca, niezrozumienie decydentów, brakoróbstwo pracowników produkcji… Upamiętnieniu nazwisk tych ludzi, pragnących, by klient otrzymywał towar zapakowany i ładnie, i funkcjonalnie, poświęcony został rozdział „Do dziesięciu razy sztuka”, w którym autorka wylicza po kolei laureatów kolejnych edycji konkursu „Złoty Kasztan” na najlepsze i najładniejsze opakowania; jest on może nieco bardziej monotonny, niż te pozostałe, pełne cytatów z epoki, ale ile się można z niego dowiedzieć (i ile powspominać, jeśli urodziło się dostatecznie dawno, by pamiętać wymieniane w nim produkty)! A całość czytało mi się wyjątkowo szybko, jak na ponad 400 stron formatu B5 i niezbyt wielką czcionką.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.