Dodany: 31.03.2022 21:00|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Prowincjonalna epopeja pełna uniwersalnej mądrości


Recenzja oficjalna PWN

Recenzent: dot59

Różni ich mnóstwo: wykształcenie, stan majątkowy, koligacje rodzinne, poglądy, podejście do życia – a łączy to, że wszyscy mieszkają w prowincjonalnym miasteczku Middlemarch lub jego okolicy i szukają „kogoś na życie całe, na wspólny śmiech i żal”[1]; oczywiście nie znają piosenki, z której pochodzi ten jakże stosowny cytat, bo napisano ją jakieś półtora wieku później i nie w ich języku, ale wszystkim im o to właśnie chodzi, o tego jednego lub tę jedną, z którym/którą chcieliby iść ręka w rękę do końca swoich ziemskich doli i niedoli. Poznajmy głównych bohaterów jednej z najważniejszych pozycji brytyjskiej klasyki – „Miasteczka Middlemarch”. Na razie tylko tych kilkoro, bo oczywiście jest ich więcej, ale to właśnie perypetie narzeczeńskie i małżeńskie trzech par stanowią osnowę, w którą będą się po kolei wplatały rozliczne wątki.

Niespełna dwudziestoletnia Dorotea Brooke, po śmierci rodziców wychowywana – podobnie, jak jej siostra Celia – przez nieżonatego stryja Artura jest uroczą i inteligentną dziewczyną, może nieco zbyt purytańsko nastawioną do życia. Ma w sobie ogromną potrzebę zdobywania wiedzy i niesienia pomocy ludziom, lecz sama w tej kwestii niewiele może zdziałać. Wszakże „od kobiet nie oczekuje się zdecydowanych poglądów; ponadto fakt, że ich poglądy nie mają żadnego wpływu na postępowanie, jest największą poręką zarówno dla społeczeństwa, jak życia rodzinnego” [2]. Dorotea pragnie zatem poślubić mężczyznę, który nie tylko nie będzie jej bruździł w planach poprawy warunków socjalnych wieśniaków, ale też będzie dla niej partnerem do rozmów na poważne tematy i bodźcem do nieustannego kształcenia – „tak, jakbym wyszła za Pascala”[3], powiada w myślach. I oto wśród znajomych stryjaszka zauważa jednego, cechującego się dostatecznie wielkim umysłem. Nikt, literalnie nikt jej tego związku nie doradza, wręcz przeciwnie: stryj byłby raczej rad, gdyby wybrała zalecającego się do niej od dawna miejscowego potentata, sir Jamesa Chettama, akurat odpowiedniego wiekiem i stanem majątkowym (a że nie intelektem, któż by na to patrzył?), siostra jest przerażona i zdegustowana (ba… nie wie, jak bardzo zamążpójście kochanej Dodo wyjdzie na dobre jej samej!), a pełna życia sąsiadka-pastorowa uważa, że „małżeństwo z Casaubonem to tak jak pójście do klasztoru”[4].

Wspomniany wielebny Edward Casaubon, uczony teolog, to zasuszony stary kawaler tuż przed pięćdziesiątką, pedant i (powiedzmy prawdę) nudziarz, do tej pory każdą wolną chwilę poświęcający dziełu swego życia: rozprawie mającej ująć w sposób syntetyczny wszystkie religie i mitologie świata. Być może myśl o ożenku nadal nie postałaby mu w głowie, gdyby podczas sąsiedzkich posiedzeń przy stole nie wpadła mu w oko (i jeszcze bardziej w ucho, jako umiejąca wypowiedzieć swoje zdanie i je dobrze wyargumentować) starsza panna Brooke. I zanim którekolwiek z nich dwojga zdąży przemyśleć swoją decyzję – klamka zapadła, oświadczyny przyjęte, termin ślubu ustalony, zaplanowany wyjazd do Rzymu, gdzie Dorotea ma podziwiać dzieła sztuki, a Edward oddawać się swoim biblijnym i mitologicznym studiom. W Rzymie zaś na ich drodze stanie młody człowiek, którego pan Casaubon, choć łoży na jego naukę, wolałby nie oglądać: jego krewniak Will Ladislaw. Babkę młodzieńca – a ciotkę Edwarda – szacowna rodzina wydziedziczyła, gdy panna poślubiła ubogiego muzyka, imigranta z Polski, zaś syn tej pary upadł (wedle opinii krewnych) jeszcze niżej, żeniąc się z dziewczyną, która nie dość, że uciekła z domu i występowała na scenie, to jeszcze wśród przodków miała kogoś gorszego, niż Słowianie - "szczep żydowskiego lichwiarza"[5]…

Doktor Tertius Lydgate właśnie rozpoczął karierę w Middlemarch, odkupiwszy praktykę od przechodzącego na emeryturę jednego z miejscowych lekarzy. Pochodzi z dobrej rodziny, ma świetne wykształcenie, głowę nabitą nowomodnymi ideami (a przecież medycyna, praktykowana bez żadnych innowacji przez całe wieki, dawała chleb tylu pokoleniom prowincjonalnych doktorów, więc na co tu cokolwiek zmieniać?) i nader wygórowane zaufanie do własnej siły przebicia. Zdaje mu się, że jeśli będzie wystarczająco głośno obstawał przy swoim, przynajmniej połowa pacjentów zaraz się doń przepisze, bo przecież to on ma rację w swoich poglądach na choroby i ich leczenie. Z takimi atutami może przebierać w lokalnych pannach na wydaniu, czyż nie? Ale właściwie przebierać nie musi, bo niemal od razu natrafia na ideał – któż by się oparł urokowi młodej dziewczyny, jeśliby ta „okazywała znakomity gust w kwestii stroju, a przy tym miała figurę nimfy i złociste włosy”[6], a przy tym pochodziła ze „starej fabrykanckiej rodziny, która od trzech pokoleń prowadziła dom na wysokim poziomie, której członkowie łączyli się naturalnym rzeczy biegiem przez związki małżeńskie z innymi miejscowymi rodzinami należącymi – po części lub w całości – do lepszej sfery”[7]?

Rozamunda Vincy, nie dość, że pochodzi z dobrej rodziny, to jeszcze jest tak ładna, że ogląda się za nią „większość mężczyzn w miasteczku”[8]. Ale nie o tutejszych kawalerach marzy. Dla niej odpowiedni będzie tylko ktoś „zupełnie obcy w Middlemarch, obdarzony dystynkcją cechującą ludzi dobrze urodzonych i posiadający koneksje otwierające wrota do raju mieszczanina – do wyższych sfer. Nadto człowiek utalentowany”[9]. A skoro właśnie taki idealny kandydat na ukochanego pojawia się w zasięgu jej wzroku, trzeba kuć żelazo, póki gorące, bez „zastanawiania się nad duchowością bohatera ani nad tym, czego on chce w życiu dokonać”[10], ani też, powiedzmy prawdę, czy stać go już teraz na prowadzenie życia na takiej stopie, do jakiej ona jest przyzwyczajona i jaką on sam uważa za odpowiednią do swej pozycji. Za krótkowzroczność na ogół się płaci, choć nie zawsze od razu…

Fred, brat Rozamundy, właśnie został rodzinną czarną owcą. Ten sympatyczny młodzian dopiero co zaprzepaścił ojcowskie nadzieje: pan Vincy łożył na jego studia w nadziei ujrzenia syna duchownym, Fred zaś nie dość, że zawalił końcowe egzaminy na uniwersytecie, to wcale nie zamierza do nich podejść ponownie, twierdząc (słusznie zresztą), że na pastora się nie nadaje. Co miałby robić w zamian, nie bardzo wie; może gospodarować na roli, ale przecież własnej ziemi nie ma, a dzierżawcą u któregoś z okolicznych właścicieli ziemskich nie zostanie, bo to nieodwracalnie wyrzuciłoby go poza nawias towarzystwa. Zbija więc bąki, próbując na przemian wkraść się w łaski schorowanego i stetryczałego wuja Piotra – który, nie mając legalnego potomstwa, mógłby przecież jakiś legat przeznaczyć dla siostrzeńca drugiej żony – i ratować swoje kiepskie finanse różnymi przedsięwzięciami własnego pomysłu. A jedyna dziewczyna, którą od dzieciństwa darzy uczuciem, wcale się nie pali do małżeństwa z kimś, kto nie ma żadnej wizji przyszłości i własnej przydatności dla społeczeństwa…

Mary Garth, w porównaniu z pozostałymi, startuje z najgorszej pozycji. Jej rodzina (skoligacona z Vincy’mi za sprawą Piotra Featherstone’a, którego pierwszą żoną była siostra ojca Mary) zbiedniała na tyle, że ojciec musi żyć z pracy rąk, ona sama także przyjmuje płatną posadę opiekunki sędziwego wuja, który traktuje ją jak obcą, a mimo to każdy nieprzewidziany wydatek jest dla nich poważnym ciosem. Gdybyż mogła „złapać” bogatego męża, który ująłby jej rodzicom trochę trosk… ale przecież zdaje sobie sprawę, że urody ma tak samo mało, jak pieniędzy, nie ma więc co liczyć na oczarowanie jakiegoś majętnego dżentelmena. Zresztą wcale by tego nie chciała, bo przecież jest chłopak, którego kocha, odkąd pamięta. Tyle, że nie może go poślubić, jeśli on nie stanie obiema nogami na ziemi – a na to się nie zanosi, wręcz przeciwnie, jego niefrasobliwość dokłada jeszcze trosk jej ojcu...

Tak oto w skrócie przedstawia się zawiązanie akcji tej epickiej opowieści, której – choć integralną jej częścią są problemy narzeczeńskie i/lub małżeńskie wymienionych tu osób i związane z nimi smutki, urazy, radości i nadzieje – w żaden sposób romansem nazwać nie można, byłoby to bowiem karygodne spłycenie wielowymiarowego, panoramicznego fresku, ukazującego rozmaitość ludzkich charakterów i postaw na tle zbiorowej mentalności i obyczajowości „lepszej sfery” angielskiej prowincji z pierwszej połowy XIX wieku. George Eliot, w życiu prywatnym skądinąd odważniejsza i bardziej radykalna w poglądach, niż Jane Austen, podobnie, jak i ona, rysuje tu z całą ostrością potężną gamę bolączek trapiących tego rodzaju społeczność. Te wszystkie konwenanse, zakazujące młodym ludziom iść za głosem serca z powodu nie takich czy innych przywar wybranki/wybranka, lecz stanu majątkowego i pozycji jej/jego rodziny! To podejście do kobiet, od których oczekuje się, by głównie zdobiły ojcowski lub mężowski dom niewinnym szczebiotem i brzdąkaniem na instrumentach, wszelkie ich poważniejsze zainteresowania i ambicje ma się za bziki i fanaberie, a tym, którzy zechcą je wybawić od staropanieństwa, nie stawia się „niedorzecznych wymagań, by mężczyzna tak samo się zastanawiał, czy może dać szczęście uroczej dziewczynie, co nad tym, czy ona może dać szczęście jemu”[11]! To małostkowe przeliczanie wzajemnych przysług na korzyści w postaci oddania głosu na kogoś startującego w wyborach czy wstawienia się za kimś przy obsadzaniu wakatu! Te już nie tylko małostkowe, ale wręcz odrażające targi przy łożu umierającego, gdy każdy jego krewniak gotów zębami i pazurami wydrzeć należną sobie (we własnym mniemaniu) część spadku tym, którym wedle niego nie przysługuje! Te złośliwości, plotki, obmowy, siane jakoby w dobrej wierze pod szyldami tak szczytnych pojęć, jak „szczerość (…), umiłowanie prawdy (…), chęć zbudowania moralnego przyjaciółki”[12], ale najczęściej mające za cel nasycenie własnej zawiści, ugrania własnych interesów albo całkiem bezinteresownego dokopania leżącemu! Aż boli myśl o możliwości znalezienia się wśród takich ludzi… a jeszcze bardziej o tym, że choć minęły dwa stulecia i realia zmieniły się nie do poznania, to ludzie – w którymkolwiek zresztą kraju – nie aż tak bardzo… Te same niskie instynkty, te same przywary, i tylko ich manifestacje może czasem nieco inną przyjmują postać…

Wracając do ludzi, trudno znaleźć w tej powieści bohatera płaskiego i nijakiego – może jedynie wśród postaci z zupełnie dalszego planu, które pokazują się w jakiejś jednej scenie, nie mają więc możności rozwinięcia przed czytelnikiem całego wachlarza swoich wad i zalet, a poza nimi niemal o każdym można by napisać porządny szkic krytyczny, wskazać skojarzenia kulturowe, dokonać analizy psychologicznej. Niewielu z nich natomiast da się polubić bez zastrzeżeń; mnie się to nie udało ani w stosunku do Willa Ladislawa, ani do doktora Lydgate’a, choć obu z nich ukazała autorka raczej jako postacie pozytywne, niż negatywne. Owszem, było mi żal, że jednego skrzywdził krewniak, drugiego potraktowała niesprawiedliwie społeczność miasteczka, ale Will sprawiał na mnie wrażenie takiego romantycznie rozmemłanego pięknoducha, zaś Tertius – zbyt zadufanego w sobie, przekonanego, że skoro on ma dobre intencje, to wszyscy powinni mu usuwać przeszkody spod nóg. Fred doprowadzał mnie do rozpaczy swoją biernością i lekkomyślnością, wielebny Casaubon – egocentryzmem, Rozamunda – pustotą, Dorotea – pobożną naiwnością. Moimi faworytami właściwie od początku do końca byli rodzice Mary Garth i ona sama – wszyscy cechujący się tak zdrowym podejściem do życia, taką wewnętrzną dobrocią i równowagą, jakby się wychowali w zupełnie innym otoczeniu – a z postaci mniej ważnych pastor Cadwallader, człowiek pogodny, wolny od uprzedzeń i nadmiernych ambicji.

Części współczesnych czytelników może nie przypaść do gustu charakterystyczny dla powieści wiktoriańskiej, a doskonale oddany przez tłumaczkę kwiecisty styl, rozbudowany licznymi dygresjami, pełen kilkunastowersowych zdań („…obserwator, znajdujący się pod łagodzącym wpływem sztuk pięknych, które sprawiają, że cudza nędza wydaje się malownicza, zachwyciłby się zagrodą zwaną Kresem Wolnego: był to stary dom o mansardowych okienkach w ciemnoczerwonym dachu, dwóch kominach zdławionych bluszczem, obszernym ganku, zapchanym wiązkami drew na rozpałkę, i połowie okien zasłoniętych szarymi, zżartymi przez korniki okiennicami, wokół których rosły dzikie i bujne krzewy jaśminu; zbutwiały ogrodowy mur, zza którego wyglądały malwy, stanowił wspaniałe studium o zróżnicowanej, stonowanej brawie; była też wiekowa koza (trzymana niewątpliwie z racji interesujących przesądów), leżąca przed otwartymi drzwiami dobudówki kuchennej na tyłach domu. Omszała strzecha obory, wyłamane szare wierzeje stodoły, ubodzy parobcy w wystrzępionych portkach kończący rozładowywanie w stodole fury zboża do wczesnej młocki, kilka mlecznych krów wiązanych właśnie do doju, za nimi widoczne w głębi pół obory ziejącej brunatną pustką: świnie i białe kaczki łażące po nierównym, zapuszczonym podwórzu z wyrazem przygnębienia z powodu zbyt nędznego gatunku podawanych im pomyj – wszystko to pod łagodnym światłem nieba z marmurem wysokich chmur tworzyłoby taki obraz, przed jakim zatrzymujemy się zawsze, takie bowiem »czarujące płótno« porusza w nas inne struny wrażliwości niż świadomość gospodarczej recesji wsi, związanej z godnym ubolewania brakiem kapitału na rolnictwo, o czym gazety w owym czasie donosiły nieustannie” [13]) i odautorskich wtrętów („Ja w każdym razie mam dostatecznie dużo roboty z rozsupływaniem nici pewnych ludzkich losów i śledzeniem, jak się ze sobą splatają i przeplatają, dlatego też całe światło, jakie mam do dyspozycji, musi być koncentrowane na tym jednym wątku i nie może się rozpraszać po jakże interesującym terenie wzajemnych odniesień, nazywanym wszechświatem. Przede wszystkim muszę osobom, które się interesują nowo przybyłym doktorem Lydgate, powiedzieć o nim nieco więcej...”[14]).

Kto się go nie boi, niech śmiało sięga po „Miasteczko Middlemarch” – istnieje duże prawdopodobieństwo, że, skończywszy lekturę, będzie miał do autorki tylko jedno zastrzeżenie: czemuż poprzestała na tym trochę ponad tysiącu stron, zamiast dorzucić jeszcze drugie tyle, rozbudowując historie jeszcze przynajmniej paru postaci i przemycając w nich kolejnych kilkadziesiąt mądrych spostrzeżeń, mimo upływu czasu w większości wciąż aktualnych (wynotowane cytaty, nie licząc wykorzystanych w recenzji, zajęły mi prawie cztery strony…)?

[1] Piosenka Urszuli Sipińskiej z tekstem Agnieszki Osieckiej, „Weselne dzieci”, cyt. z pamięci.
[2] George Eliot, „Miasteczko Middlemarch”, przeł. Anna Przedpełska-Trzeciakowska, wyd. MG, 2022, t. I, s. 20.
[3] Tamże, t. I, s. 45.
[4] Tamże, t. I, s. 81.
[5] Tamże, t. II, s. 356.
[6] Tamże, t. I, s.128.
[7] Tamże, t. I, s.129.
[8] Tamże, t. I, s.149.
[9] Tamże, t. I, s.156.
[10]Tamże, t. I, s. 217.
[11]Tamże, t. I, s. 358.
[12] Tamże, t. II, s. 382-383.
[13]Tamże, t. I, s. 501-502.
[14] Tamże, t. I, s. 165.

Ocena recenzenta: 5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1176
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: Monika.W 01.04.2022 19:43 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzja oficjalna PWN ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Wspaniała recenzja. Aż mam ochotę na powtórkę.

Tylko z jednym nie mogę się zgodzić:
"[1] Piosenka Urszuli Sipińskiej z tekstem Agnieszki Osieckiej, „Weselne dzieci”, cyt. z pamięci." - dla mnie to zawsze będzie wykonanie Krystyny Jandy.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 01.04.2022 21:24 napisał(a):
Odpowiedź na: Wspaniała recenzja. Aż ma... | Monika.W
A ja w wykonaniu Jandy nigdy nie słyszałam!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: