Dodany: 04.01.2022 13:22|Autor: jolekp

Się czytało się - 2022


110. Odyseja kota imieniem Homer: Prawdziwa historia ślepego kota i kobiety, którą nauczył miłości (Cooper Gwen)

O tym, że najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.
Historia Homera - kota, któremu z powodu poważnej infekcji usunięto gałki oczne, gdy był jeszcze małym kociakiem.
Paradoksalnie w tej książce jest trochę za mało kota, a stanowczo za dużo autorki, która ewidentnie próbuje mu ukraść show. Ale bardzo mi przykro - jeśli piszesz książkę o swoim niezwykłym zwierzęciu, to naprawdę nikogo nie obchodzą twoje sercowe rozterki. Doskwiera też kompletny brak zdjęć. Poza tym jednak jest to dokładnie tak ciepła książka jak można by się spodziewać, pokazująca, że tak naprawdę większość przeszkód nie do pokonania istnieje wyłącznie w naszych głowach.

109. Więcej niż jedno życie (Małysa Irena)

O tym, że postrzał może nie leczy raka, ale może sprawić, że chwilowo będzie on mniejszym problemem.
W krakowskim szpitalu dziecięcym trwa właśnie remont, podczas którego z okna wypada niezbyt lubiana pani doktor.
Może niepotrzebnie się brałam za tą książkę, bo już w poprzedniej ledwo mogłam ścierpieć Baśkę Zajdę, gdyż jest ona kretynką nieprzeciętnej klasy, ale trzeba przyznać, że tutaj jest ogólnie dość mocna konkurencja do miana najbardziej nieznośnej postaci w dziejach współczesnej literatury rozrywkowej. Fascynuje mnie to jak bardzo autorka nie potrafi stworzyć bohaterki, której nie miałabym ochoty zdzielić w łeb łopatą. Niemal żadnej z nich nigdy nie przydarzyła się jedna choćby częściowo rozsądna myśl, wszystkie to jakieś irracjonalne istoty, które w życiu kierują się wyłącznie emocjami i hormonami, a czołowe miejsce na ich liście priorytetów zajmują potrzeby seksualne, jakby były co najmniej kotkami w rui, a nie dojrzałymi ludźmi. Scena, w której doświadczona policjantka zupełnie na poważnie rozważa olanie śledztwa w sprawie morderstwa strumieniem prostym, bo przecież są walentynki i trzeba się przespać z chłopem, gdyż okazja przepadnie, zniesmaczyła mnie w stopniu, który trudno mi ująć w słowa. Książka robi też, chyba całkiem niechcący, niezbyt dobry PR rodzicom chorych dzieci. Najwyraźniej autorka uważa, że jeśli ktoś ma chore dziecko to żadne zasady już go nie obowiązują i powinno mu być wolno zrobić dosłownie wszystko, łącznie z grożeniem nabitą bronią niewinnym ludziom na oddziale onkologicznym. Nie jestem też do końca usatysfakcjonowana względem intrygi - niby coś tam się wyjaśnia, ale mam wrażenie, że bardzo dużo rzeczy jest niedopowiedzianych i poklejonych trochę na ślinę. Kolejną część sobie już zdecydowanie daruję, zwłaszcza, że ewidentnie największy nacisk jest tu kładziony na życie uczuciowe policjantki, a naprawdę trudno mi sobie wyobrazić cokolwiek, co by mnie mniej interesowało od romansów tego nieszczęsnego indywiduum.

108. Futbol i cała reszta (Rudzki Przemysław)

O tym, że trudno jest być kibicem reprezentacji Polski.
Ta książka ma bardzo określoną i stosunkowo wąską grupę docelową. Są nią mężczyźni urodzeni na przełomie lat 70. i 80., pochodzący z niedużych miasteczek i z zamiłowaniem do piłki nożnej. Mam wrażenie, że oni będą się przy tym bawić najlepiej, bo zawarta tu piguła nostalgii za tamtymi czasami jest naprawdę potężna.
Książka opowiada historię grupy kolegów z podwórka obejmującą dwadzieścia lat - od przedszkola po wczesną dorosłość, a im bliżej końca tym robi się smutniej. Każdy około dziesięciostronicowy rozdział opisuje jeden rok. Łatwo się zatem domyślić, że fabuła nie jest tu najmocniejszą stroną, to bardziej odhaczanie kluczowych wydarzeń niż jakaś zwarta opowieść, bez zatrzymywania się na dłużej przy jakimś wątku.

107. Sześć kobiet w śniegu (nie licząc suki) (Fryczkowska Anna)

O tym, że facet to świnia.
Grupa przyjaciółek spotyka się na parapetówce w domu na odludziu odciętym od świata przez śnieżycę. Wkrótce potem jedna z nich ginie śmiercią gwałtowną.
To bardzo klasyczny pomysł. Akcja ogranicza się do jednego miejsca, do którego nikt obcy nie mógł wejść, niewiele jest bohaterek, każda z nich miała motyw i sposobność. Do intrygi kryminalnej nie mam dużych zastrzeżeń, choć porównania z Agathą Christie na okładce są zdecydowanie na wyrost.
Problem mam za to z bohaterami. Główne bohaterki, mimo że znają się od kilkunastu lat i deklarują przyjaźń, w dosyć widoczny sposób się nie lubią i z trudem znoszą swoje towarzystwo. A jeszcze gorzej jest z mężczyznami. Faceci w tej książce: biją żony, są zazdrośni o ich sukcesy zawodowe, zmuszają je do poniżających praktyk seksualnych, rozglądają się za kochankami, są bezpłodnymi impotentami, kradną, kłamią i porzucają niepełnosprawne dzieci. No generalnie straszne dranie z nich. Najwyraźniej według autorki wszyscy ludzie są podłymi żmijami, a przynajmniej tak konstruuje ona wszystkich swoich bohaterów (kobiety również, żeby nie było). Niesympatyczni to najdelikatniejsze co można o nich powiedzieć. Ale przynajmniej najgorsze jaszczury dostają za swoje, można to uznać za plus.
Uwaga: książka zawiera spoilery do "Zabójstwa Rogera Ackroyda" i "Morderstwa w Orient Ekspressie".

106. Show (Hurka Olgierd)

O tym, że trzeba uważać o czym się marzy.
Pochodząca z niedużej wioski Aneta marzy o wielkiej karierze w dużym mieście, dlatego postanawia zgłosić się na casting do reality show. Naiwne wyobrażenia dziewczyny dość szybko weryfikuje rzeczywistość, w której króluje pusty blichtr, mocno zakrapiane imprezy, narkotyki i ustawki z fotografami.
Mam wrażenie, że największym problemem pisarstwa Olgierda Hurki jest to, że wydawcy klasyfikują jego książki jako kryminały i thrillery, podczas gdy on pisze powieści obyczajowe, w najlepszym wypadku z pewnymi domieszkami tych gatunków. Tym razem jest podobnie. Naprawdę trudno jest nazwać tę książkę thrillerem i jeśli w ten sposób się do niej podejdzie, można się srogo rozczarować. A byłoby szkoda, bo książka jest całkiem udana. Autor przedstawia tutaj showbiznes od jego najgorszej strony. Opisuje w jaki sposób produkuje się celebrytów, jak można kształtować wizerunek, a także wykorzystywać cudze porażki i sukcesy do własnych celów.
Warto też docenić, że autor bardzo wyraźnie się rozwija, bo ta książka jest o kilka klas lepsza od debiutanckiego "Znamienia".

105. Ballada o lutniku (Paskow Wiktor)

O wpływie kredensu na status społeczny.
Wiktor Paskow w swojej na poły autobiograficznej książce opisuje trudy życia w powojennej Sofii. Głównym bohaterem jest kilkuletni Wiktor, który wraz z rodzicami zamieszkuje ubogą kamienicę. Codziennością jest tu bieda, marazm i pijackie awantury. Jaśniejszym elementem w tym ogólnie beznadziejnym życiu staje się znajomość z Georgiem Henigiem - starym, czeskim lutnikiem, ponoć inspirowanym prawdziwą postacią, który staje się dla rodziny niemal przyszywanym dziadkiem i konfrontuje ich ze swoją specyficzną filozofią życiową.

104. Koleje losu (Blume Judy)

O niezwykłych wydarzeniach w całkiem zwykłym mieście.
Na przełomie lat 1951/52 w miasteczku Elizabeth w Stanach Zjednoczonych w ciągu niespełna dwóch miesięcy trzykrotnie rozbiły się samoloty pasażerskie. Autorka, która była bezpośrednim świadkiem tamtych wydarzeń stara się odmalować panujące wówczas nastroje, narastającą atmosferę strachu, mnożące się teorie spiskowe, wreszcie protesty mieszkańców, które doprowadziły do czasowego zamknięcia lotniska w Newark oraz zmiany trasy przelotów.
To niesamowicie ciekawa historia, o której dosyć trudno znaleźć jakiekolwiek informacje, poza bardzo lakoniczną notką na amerykańskiej wikipedii. Stanowi ona tutaj jednak wyłącznie tło do naprawdę solidnej powieści obyczajowej. Główną bohaterką jest piętnastoletnia Miri, która przeżywa swoje nastoletnie problemy, pierwszą poważną miłość, tarcia z egoistyczną, zapatrzoną w siebie matką, rozluźnienie się więzi z najlepszą przyjaciółką. Nie jest to jednak płytka literatura młodzieżowa. Miri jest dziewczynką bardzo dojrzałą jak na swój wiek, która często ukrywa swoje prawdziwe myśli i emocje, żeby uniknąć konfliktów i bardzo łatwo ją polubić. Oprócz tego sporo jest tutaj ciekawych bohaterów i wątków drugoplanowych, a wypadki zostały opisane w bardzo przejmujący, działający na wyobraźnię sposób, bez epatowania naturalistycznymi opisami i pławienia się w cudzej tragedii.
Książka zdecydowanie lepsza niż można by się spodziewać po literaturze tego typu.

103. Trzecia lokatorka (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O problematycznych przebrzmiałych romansach.
Do Poirota trafia młoda klientka, twierdząc, że prawdopodobnie kogoś zabiła, po czym bez dodatkowych wyjaśnień wychodzi, dorzucając nieco obraźliwy przytyk na temat wieku detektywa.
O ile początek wygląda nawet całkiem intrygująco, tak książka jako całość jest co najwyżej średnio udana, podobnie jak niemal wszystkie dzieła Agathy Christie powstałe u schyłku jej pisarskiej działalności. Przy czym o ile na ogół problem tkwił w absurdalnie niedorzecznej fabule czy ogólnym niedopracowaniu, tak tutaj jest po prostu strasznie nudno. Przez ponad pół książki niemal dosłownie nic się nie dzieje, nie wiadomo o co właściwie chodzi, postaci kręcą się w kółko, młodzież jest standardowo najgorsza na świecie, a Ariadna Oliver zajmuje się głównie irytowaniem czytelnika swoim nieogarnięciem. Co prawda zakończenie jest pomyślane całkiem zgrabnie (choć pewnych rzeczy domyśliłam się wcześniej), ale następuje trochę zbyt pospiesznie, żeby się zdążyć nim porządnie zdziwić i nie wszystkie szczegóły się wyjaśniają. Nie jest to w stanie zrekompensować faktu, że przez książkę brnie się z trudem.

102. Instadzieci (Vigan Delphine de)

O tym, jaka jest cena sławy.
Melanie zawsze marzyła o tym, żeby być powszechnie kochaną, podziwianą i przede wszystkim sławną. Szansę na spełnienie tych marzeń daje jej internet - Melanie zaczyna prowadzić kanał youtubowy oraz konta społecznościowe, w których głównymi gwiazdami są jej dzieci. Punktem zwrotnym w życiu rodziny staje się tajemnicze zniknięcie kilkuletniej córeczki.
Autorka porusza tutaj ważny i aktualny temat wykorzystywania wizerunku dzieci w social mediach, dorzucając do tego krytykę stylu życia opartego na nieustannej konsumpcji i kupowania coraz większej liczby nie zawsze potrzebnych rzeczy. A ponieważ w pewnym momencie akcja przesuwa się o kilkanaście lat wprzód, znajduje się tu też próba diagnozy wpływu takiego modelu wychowania na psychikę - bardzo poruszający jest obraz dorosłego już syna głównej bohaterki.
Pewnym minusem jest to, że książka trochę urywa się w najciekawszym momencie. Zabrakło mi też nieco bardziej pogłębionej perspektywy męża, który przez cały czas jest nieco na marginesie opowieści.

101. Trafny wybór (Rowling Joanne (pseud. Rowling J. K., Skamander Newt, Whisp Kennilworthy, Galbraith Robert))

O osiedlach, na które lepiej się nie zapuszczać.
Dosyć sceptycznie podchodziłam do tej książki, bo choć byłam kiedyś absolutną psychofanką Harry'ego Pottera, to niezbyt przypadły mi do gustu Rowlingowe kryminały i słyszałam też krytyczne opinie na temat tłumaczenia, które ponoć powstawało w jakimś szalonym pośpiechu. Muszę przyznać, że całkiem przyjemnie się zaskoczyłam.
Mamy tutaj do czynienia z sielskim, prowincjonalnym brytyjskim miasteczkiem, taką typową dzielnicą białych płotków, dla którego od lat solą w oku jest osiedle dla biedoty żyjącej z zasiłku i szprycującej się narkotykami. Przy czym okazuje się, że przykładni mieszkańcy miasta wcale nie są od tej pogardzanej części społeczeństwa aż tak bardzo lepsi. No może poza tym, że nie ćpają, mają więcej pieniędzy i trochę bardziej elegancko się wyrażają.
Ogrom wątków i postaci może początkowo trochę przytłaczać, ale dosyć szybko da się w tym wszystkim połapać. Mamy tu agresywnego typa terroryzującego rodzinę, chłopaka znęcającego się nad koleżanką z klasy, kobietę znudzoną swoim małżeństwem, dziewczynę, która mogłaby dużo osiągnąć, gdyby wychowywała się w innym środowisku, i jeszcze sporo innych.
Sporo tu śliskich typków, uprzedzeń, gry pozorów i trupów ukrywanych po szafach, ale nie miałam częstego w podobnych przypadkach wrażenia, żeby całość była jakoś przesadnie umroczniona, a wszyscy bohaterowie podli dla zasady. Podobało mi się to, że książka wydaje się hołdować takiej elementarnej sprawiedliwości, nie pozostawia nikczemnych uczynków bez kary czy konsekwencji i nie pozwala w pełni zatriumfować złu. Być może to efekt tworzenia literatury dziecięcej przez ponad dekadę, ale nie mam zamiaru na to narzekać.

100. Wielki Ogarniacz Pracy czyli Jak robić i się nie narobić (Pani Bukowa (pseud.), Pan Buk (pseud.))

O tym, że nie żyje się po to, by pracować.
Zbiór bardzo zabawnych tekstów związanych z pracą, głównie taką w korporacji, ale wiele podejmowanych tematów jest bardziej uniwersalna. W przeciwieństwie do "Wielkiego Ogarniacza Życia" historyjki układają się w swego rodzaju fabułę i moim zdaniem jest to też książka znacznie zabawniejsza od poprzedniczki.

99. Testament (Wähä Nina) - czytane na DKK

O tym, czy człowieka da się zastąpić.
Ta książka bardzo mi się podobała na początku, a potem z każdym rozdziałem mój entuzjazm słabł i musiałam się niemal zmuszać, żeby dokończyć.
To wygląda trochę tak, jakby autorka próbowała udowodnić, że nie istnieje taki stan, jak za dużo bohaterów w książce. Moim zdaniem trochę jej to nie wyszło. Tutaj mamy tych bohaterów czternaścioro, rodzice plus dwanaścioro dzieci i każdy ma jakiś swój wątek. Książka ma 500 stron, więc daje to średnio około 30 stron na jednego bohatera, niektórzy dostają znacznie mniej. Nie chodzi o to, że to są jakieś szczególnie złe wątki, niektóre nadawałyby się nawet na trzon oddzielnej książki, ale problem tkwi w tym, że one nie rozwijają się równolegle, autorka nie żongluje nimi, tylko opowiada wszystkie po kolei. Bywa, że niektórzy z bohaterów kompletnie znikają z książki na dosłownie kilkaset stron, niektórzy do samego końca czekają na swoją kolej. Przy tym żaden z wątków nie doczekuje się zamknięcia i właściwie możnaby z książki wyciąć dowolny, a całość niczego by na tym nie straciła. Inna rzecz, że książka wygląda trochę jak zbiór wszystkich społecznych problemów zamkniętych w obrębie jednej rodziny. Mamy tu więc postaci należące do mniejszości seksualnych (więcej niż jedną), ktoś jest zoofilem, ktoś ma poważną chorobę genetyczną, ktoś autyzm, ktoś (więcej niż jedna osoba) blizny po poparzeniach, ktoś siedział w więzieniu, ktoś jest niezrozumianym geniuszem, ktoś psychopatą, a wszyscy mają problemy z nałogami i nawiązywaniem relacji. Przy takim natłoku bardzo pobieżnie potraktowanych wątków, trudno jest się zaangażować w którykolwiek. Mam po tej książce straszny niedosyt.

98. Dom zatrutej strzały (Mason Alfred Edward Woodley)

O tym, że nosił wilk razy kilka.
Do angielskiej kancelarii prawniczej trafia informacja o śmierci bogatej paryskiej klientki. Wkrótce okazuje się, że nie była to śmierć naturalna.
Intryga kryminalna ma dwa poważne mankamenty. Po pierwsze - bardzo ograniczoną liczbę potencjalnych podejrzanych, dzięki czemu mordercę da się wytypować stosunkowo szybko. Po drugie - składa się nią zbyt wiele skomplikowanych elementów, przez co akcja niesamowicie wyhamowuje na samym finiszu. Sprawca zostaje zdemaskowany na jakieś 60 stron przed końcem i całą resztę książki zajmują wyjaśnienia. Moim zdaniem są one zbyt drobiazgowe i trwają zdecydowanie za długo, przez co końcówka bardzo się ciągnie.
Za to zdecydowanie na plus wypadają bohaterowie - czyli detektyw z paryskiej Surete oraz młody prawnik, pełniący w tym duecie rolę doktora Watsona. Dialogi między tą dwójką bywają przezabawne, głównie dlatego że detektyw celuje w subtelnych sarkazmach.

97. Rozmowy z katem (Moczarski Kazimierz)

O tym, jak rodzi się zło.
Wspomnienia autora z kilkumiesięcznego pobytu w jednej z celi z Jurgenem Stroopem, katem warszawskiego getta. W pewnym sensie jest to biografia modelowego nazisty.
To może zabrzmi dziwnie, ale moim zdaniem najlepszym segmentem tej książki jest wstęp. Andrzej Szczypiorski oddaje w nim portret autora, jako człowieka absolutnie niezłomnego, o niezachwianej postawie, którą nie były w stanie wstrząsnąć nawet najbardziej wyszukane tortury i szykany. To człowiek, który może budzić wyłącznie podziw i tylko szkoda, że Szczypiorski tak bardzo się pomylił w swoich przewidywaniach, że o Moczarskim będzie się uczyć w szkołach. No mnie nie uczyli.
Nie oznacza to, że reszta książki jest zła. Jest to jedyne w swoim rodzaju źródło historyczne, pozwalające spojrzeć na rzeczywistość wojenną z perspektywy człowieka zaślepionego nazistowską ideologią i lepiej zrozumieć mechanizmy, które do tego wszystkiego prowadziły. Dużą część książki zajmuje opis powstania w getcie warszawskim, który moim zdaniem warto skonfrontować z tym przedstawionym w "Zdążyć przed panem Bogiem", bo to relacje, które dosyć dobrze się uzupełniają.
Niemniej pomimo niewątpliwie dużej wartości książki, jest ona bardzo przeładowana datami, nazwiskami i szczegółowymi sprawozdaniami z wydarzeń, co wpływa na to, że nie jest to rzecz najłatwiejsza w odbiorze i w dużej mierze czyta się to jak podręcznik do historii.

96. Zniknięcie Pani Christie (Benedict Marie (właśc. Terrell Heather Benedict))

O tym, jak utrzeć nosa podłemu mężowi.
Choć Agatha Christie osiągnęła niebagatelny sukces zawodowy i wciąż jest jedną z najbardziej znanych autorek na świecie, to w życiu osobistym szczęście jej raczej nie sprzyjało. Ta książka opowiada historię pierwszego z jej nieudanych małżeństw, z Archibaldem Christie, którego punkt kulminacyjny stanowiło jedenastodniowe tajemnicze zaginięcie pisarki. To o tyle ciekawy punkt wyjścia do książki, że choć jest to powszechnie znany fakt z biografii lady Agathy, to jego okoliczności nigdy nie zostały do końca wyjaśnione, co daje duże pole do snucia własnych interpretacji tego wydarzenia.
Historia przedstawiana jest naprzemiennie z dwóch punktów widzenia i w dwóch liniach czasowych. Pierwszoosobowa relacja Agathy Christie ukazująca jej życie rodzinne i małżeńskie od chwili poznania przyszłego męża do ostatecznego rozpadu ich związku, przeplatana jest z perspektywą Archiego, który musi stawić czoła jej zaginięciu i związanemu z nim medialnemu rozgłosowi.
Szkoda tylko, że względnie pozytywne wrażenia kolejny raz psuje bardzo niestaranna redakcja.

95. Niedźwiedzia przysługa: Jak w amerykańskim miasteczku nie powstała libertariańska utopia (i co nieco o baribalach) (Hongoltz-Hetling Matthew)

O tym, dlaczego podatki są potrzebne.
Jest to opowieść o hrabstwie Grafton w stanie New Hampshire, które jest dość specyficznym miejscem na mapie Stanów Zjednoczonych. Historia dosyć wyraźnie rozpada się tu na dwa strumienie. Jeden opowiada o eksperymencie polegającym na stworzeniu libertariańskiego miasteczka, gdzie będzie się hołdować wizji niczym nieskrępowanej wolności, rozumianej w typowo amerykański sposób. Tzn. nie będzie się wydawać publicznych pieniędzy na takie fanaberie jak straż pożarna, miejska biblioteka czy utrzymywanie dróg w dobrym stanie, ale zamiast tego będzie można nie zapinać pasów podczas jazdy, strzelać do ludzi, którzy są wkurzający i palić ogniska w czasie suszy, a jak dobrze pójdzie z biegiem czasu być może uda się dodać do listy rzeczy dozwolonych kazirodztwo, kanibalizm, pojedynki i współżycie z nieletnimi. Książka dosyć wyraźnie, a przy tym też mocno prześmiewczo pokazuje, dlaczego ta idylliczna wizja w starciu z rzeczywistością spektakularnie wywala się na ryj. Drugim wątkiem poruszanym w książce jest niekontrolowany rozrost populacji baribali, który ma miejsce na tych terenach i jest fenomenem w skali całego kraju. Pewnym problemem książki jest to, że choć obie te kwestie w pewien sposób łączą się ze sobą, to właściwie funkcjonują jako dwie kompletnie odrębne historie, a autor nie zawsze umie dostatecznie wyraźnie zaakcentować pomiędzy nimi związek przyczynowo-skutkowy.

94. Dzikowska: Pierwsza biografia legendarnej podróżniczki (Warszewski Roman) - czytane na DKK

O tym, że czasem porażka może się okazać trampoliną do wielkiego świata.
Nigdy nie przeczytałabym tej książki z własnej woli. Po pierwsze dlatego że z biografiami mi kompletnie nie po drodze, a po drugie postać Elżbiety Dzikowskiej nie fascynuje mnie w najmniejszym bodaj stopniu, może to przez to, że nie bardzo się załapałam na "Pieprz i wanilię". I muszę przyznać, że po lekturze to się niestety nie zmieniło.
Autorem biografii jest znajomy Dzikowskiej i siłą rzeczy jest to rzecz pisana z bardzo wyczuwalną sympatią, miejscami graniczącą z uwielbieniem. I choć autor stara się być obiektywny i nie przemilcza faktów, które mogłyby postawić jego bohaterkę w wątpliwym moralnie świetle, to jednocześnie strasznie się boi, żeby czytelnik sobie przypadkiem czegoś brzydkiego o niej nie pomyślał, więc robi wszystko, aby wszelkie zarzuty wobec niej jak najbardziej zbagatelizować, negatywne opinie wygładzić, a ją samą wybielić. I być może nie mierziłoby mnie to aż tak bardzo (z naciskiem na aż, bo trochę by mnie na pewno mierziło, jak znam siebie), gdyby nie usprawiedliwiał jej w sposób, który jest po prostu na wskroś obrzydliwy i bulwersuje mnie tak, że aż mną wstrząsa. Pozwolę sobie tutaj na cytat. "Są to ludzie, o których - cokolwiek by zrobili - mówimy i zawsze myślimy dobrze. Przykładem kogoś takiego jest Bill Clinton. Ile on ma na sumieniu grzeszków [ciekawy eufemizm - przyp. mój]? Ale zawsze był popularny i postrzegany pozytywnie. (...) Myślę, że bohaterka pana książki należy do tej samej grupy co Bill Clinton. Do osób, które lubi się niezależnie od wszystkiego i którym wszystko - lub prawie wszystko - się wybacza. Którym wszystko uchodzi".
I tak, z pewnością istnieją tacy ludzie, którzy mają na tyle charyzmy, uroku osobistego czy czegokolwiek innego, że udaje im się unikać konsekwencji ich nieetycznych czynów, ale to jest najzwyczajniej w świecie straszliwie złe i powinno się to brutalnie piętnować, a nie używać jako argumentu na czyjąś obronę, bo to jest ten sam typ myślenia, który prowadzi ludzkość do usprawiedliwiania naprawdę paskudnych rzeczy, o ile sprawcą czynu jest ktoś znany i lubiany. Tak że obawiam się, że autor w moim przypadku osiągnął skutek całkowicie odwrotny od zamierzonego.
Inna rzecz, że mi się ta książka wydaje stanowczo za długa (580 stron + przypisy) i niepotrzebnie rozdmuchana. Mnóstwo tu naprawdę zbędnych dygresji, rozwodzenia się nad szczegółami, zdarzeniami czy osobami, które nawet nie mają z Dzikowską bezpośredniego związku. Np. jeden przydługi rozdział poświęcony jest niemal w całości historii Międzyrzeca Podlaskiego (czyli rodzinnego miasta Dzikowskiej), i to takiej naprawdę historii przez wielkie H, bo momentami autor cofa się aż do XVI wieku, oraz wymienianiu sławnych postaci stamtąd się wywodzących, których Dzikowska nawet osobiście nie spotkała. Borze szumiący, po co. PO CO. P O C O. Przyznam zypełnie bez wstydu, że ten rozdział w większości ominęłam i nie mam w związku z tym żadnego poczucia straty, a takich zastanawiająco nic nie wnoszących fragmentów jest znacznie więcej. Mam wrażenie, że autorowi przydałby się taki surowy redaktor, który by go co chwilę pytał, czy ten rozdział na pewno jest potrzebny, czy warto aż tak rozstrząsać ten wątek, czy ta kwestia ma jakiekolwiek znaczenie w kontekście całości itp. Dosyć dziwna jest też niewielka liczba zdjęć - za to autor często opisuje zdjęcia zamiast je pokazać w książce. Paradoksalnie tego, co powinno chyba stanowić esencję tej książki, czyli podróży, jest tutaj stosunkowo niewiele.

93. Zapomniany język żurawi (Leavitt David)

O tym, że niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Młody człowiek dokonuje coming outu przed rodzicami, nie zdając sobie sprawy jak wielkie będą tego konsekwencje dla całej rodziny.
Książka dzieje się gdzieś w latach 80. i bardzo wyczuwalny jest klimat tamtych czasów. Gdzieś w tle przewija się strach przed AIDS, ale nigdy nie wybija się to na pierwszy plan.
Jest to też książka bardzo queerowa, mocno skupiona na sferze seksualnej. Ważnym elementem są też relacje bohaterów z rodzicami i ich reakcje na wieść o orientacji dzieci. Mamy tu niemal pełne spektrum zachowań - od akceptacji, przez próby niemal dosłownego zamykania oczu na rzeczywistość, aż po jawną agresję i zupełne zerwanie wszelkich więzi.
Książka przedstawia tylko pewien wycinek sytuacji, niemal bez wyraźnego początku i końca, wiele wątków urywa się bez puenty, niektóre wydają się nie mieć dużego znaczenia. Nie jest to zła powieść, ale mam wrażenie, że pokryła się już lekką patynką, jej czas chyba już przeminął.

92. Miasto ryb (Babina Natalla (Babina Natałka, Babina Natalka))

O tym, że nie ważne kto wygrał, ważne kto liczył głosy.
Bardzo mi ta książka przypominała powieści Hanny Kowalewskiej, zwłaszcza te z cyklu o Zawrociu. Mamy tu do czynienia z podobnym, nieco poetyckim stylem, a także z pod pewnymi względami podobną fabułą. Główną bohaterką jest kobieta po ciężkich życiowych przejściach, która zamieszkuje w domu na prowincji odziedziczonym po babci, a otaczają ją różnego kalibru intryganci i typy spod ciemnej gwiazdy, którzy non stop ciskają jej kłody pod nogi. Poza tym obie te książki stanowią swego rodzaju pomost pomiędzy literaturą wysoką a rozrywkową.
Książka jest bardzo wielowątkowa. Najwięcej miejsca zajmuje opis pseudokampanii prezydenckiej i sposobów zwalczania opozycji (muszę przyznać, że trochę tu podziwiam odwagę autorki), ale są też i inne rzeczy - zaginione skarby, bezwzględni biznesmeni, tajemnicze śmierci, trochę historii i miejscowego folkloru oraz, moim zdaniem nie do końca potrzebnie, nieco metafizyki.

91. Wielka Czwórka (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym jak przejmować władzę nad światem, rzeźbiąc kuleczki z chleba.
Tym razem zamiast zagadką morderstwa na angielskiej prowincji Poirot zajmuje się demaskowaniem tytułowej przestępczej organizacji.
To kolejne podejście Agathy Christie do opowieści o tajemniczej grupie trzymającej władzę nad światem i o dziwo tym razem też się nie udało, kto by się spodziewał. Książka jest naiwna i kuriozalna, jak każda powieść Christie utrzymana w tym klimacie, a wielka grupa terrorystyczna jest tak teatralna i przestylizowana, że budzi bardziej śmieszność, niż grozę.
Ale trzeba przyznać, że Wielka Czwórka to organizacja o niesamowitym rozmachu. Trudno powiedzieć, jaką armią dysponuje, ale podejrzewam, że musi być ich co najmniej z milion i prawdopodobnie komunikują się z sobą telepatycznie. Mogą śledzić każdego w każdej chwili, pod każdego się podszyć, podsłuchiwać wszystkie rozmowy, dysponują wszelkimi rodzajami broni, bomb, gazów bojowych i trucizn, a nie zdziwiłabym się, gdyby mieli też teleporter, wehikuł czasu i maszynę, która robi ping.
Cała fabuła stanowi zaś ciąg powtarzalnych, mniej lub bardziej udanych i w gruncie rzeczy niezbyt ciekawych, podstępów, pułapek i zasadzek. Zdecydowanie jedna ze słabszych książek Christie.

90. Wczoraj i dziś (Brown Rosellen)

O tym, czy rodzice zawsze mają rację.
Sielankowe życie nie tak całkiem standardowej amerykańskiej rodziny (to ona jest główną żywicielką rodziny, on zajmuje się domem i okazjonalnie rzeźbiarstwem) zakłóca nastoletni syn, który dopuścił się ciężkiego przestępstwa.
Głównym tematem książki jest starcie uczuć rodzicielskich, które każą bronić dziecka za wszelką cenę, z literą prawa, która domaga się ukarania winnego. Swoją drogą, warto zauważyć, że polskie prawo jest w tym względzie bardziej humanitarne od amerykańskiego, bo nie wymaga od rodzica, aby świadczył przeciw swojemu dziecku.
Słowem, które najtrafniej opisuje styl tej książki jest chaos. Oraz łatwość uciekania w dygresje. Ale przede wszystkim chaos. Wydaje mi się też, że tłumaczenie nie było najzgrabniejsze. W związku z tym dosyć trudno było mi się zagłębić w historię i wczuć w bohaterów. Mam wrażenie, jakby wszystko rozmywało się w morzu zbędnych refleksji, a zabrakło miejsca na konkret i kwestie naprawdę ważne dla jasnego przedstawienia postaw bohaterów. Do samego końca absolutnie żadnego z nich nie rozumiałam i nie umiałam trzymać żadnej strony, a nie pomagało to, że oni sami sprawiali wrażenie, jakby też siebie do końca nie rozumieli, ciągle się miotali i zmieniali zdanie kompletnie znienacka. Szczerze mówiąc, ja też w tej chwili nie wiem, co myślę, poza tym, że dziwne to było. Przy czym, jak na książkę, która przedstawia konflikt niemalże tragiczny, trochę zbyt jednoznacznie wskazuje właściwe rozwiązanie. To może zabrzmieć osobliwie, ale zabrakło mi tutaj wątpliwości i uważam, że inne zakończenie mogłoby tę kwestię zdecydowanie naprawić.

89. Czekolada (Harris Joanne)

O tym, czy przyjemność to grzech.
Vianne wraz z małą córeczką przybywa do małego miasteczka na francuskiej prowincji i otwiera tam malowniczy sklep z czekoladą, który niemal natychmiast staje się solą w oku miejscowego księdza.
Całość akcji rozgrywa się w ciągu lekko ponad miesiąca - przez okres Wielkiego Postu i Wielkanocy. Osią książki jest konflikt pomiędzy właścicielką sklepu a proboszczem, a właściwie pomiędzy ich postawami życiowymi. On jest osobą bardzo surową, z radykalnym podejściem do wiary, narzuca sobie bardzo surową pokutę i restrykcyjnie podchodzi do przestrzegania przykazań. Ona z kolei uważa, że najważniejsze w życiu jest bycie dobrym i szczęśliwym, w związku z czym nie ma żadnego powodu, żeby sobie odmawiać przyjemności, o ile się przy tym nikogo nie krzywdzi. Bardzo łatwo byłoby tutaj pokazać księdza jako zaślepionego fanatyka i postać jednoznacznie złą. I choć jest on tu kimś w rodzaju czarnego charakteru, autorka ucieka od tego rodzaju jednoznacznych ocen (choć dosyć jawnie krytykuje obłudną pobożność), nadając postaciom głębi i motywacji, wyraźnie pokazując, że głównym zarzewiem tego konfliktu są występujące po obu stronach uprzedzenia, niezrozumienie i przypisywanie drugiej stronie intencji, których nie ma. Kolejnym ważnym wątkiem jest wpływ nowoprzybyłej na mieszkańców miasteczka - jako osobie z zewnątrz, o innym sposobie patrzenia na świat, łatwiej jest jej wspierać ludzi i im pomagać, pokazywać nowe perspektywy i rozwiązania. Sporo też w książce niedopowiedzeń, sygnalizowania tajemnic, które nigdy się w toku fabuły do końca nie wyjaśniają. Całość tworzy książkę może niewybitną, ale całkiem przyjemną i zachęcającą do sięgnięcia po kontynuacje.

88. Zakatarzony masażysta (Zeydler-Zborowski Zygmunt (pseud. Helner Tomasz lub Zorr Emil))

O zastosowaniach maseczki higienicznej.
Starsza majętna kobieta zostaje znaleziona martwa wkrótce po odbyciu zamówionego masażu. Główny podejrzany ma niezbite alibi, a cała rodzina zmarłej czyhała na spadek.
Nie jest to najbardziej wybitna intryga i da się ją w dużej mierze rozgryźć przed końcem, ale to wciąż całkiem przyjemny, krótki kryminałek, pełen smaczków z okresu PRL.

87. Śmierć grabarza (Zeydler-Zborowski Zygmunt (pseud. Helner Tomasz lub Zorr Emil))

O tym, żeby nie wtykać nosa w nie swoje sprawy.
Na jednym z przycmentarnych drzew zostaje odnalezione powieszone ciało grabarza. Dosyć szybko okazuje się, że nie może tu być mowy o samobójstwie.
Jest to porządny, choć króciutki kryminał milicyjny. Ciekawy rysunek bohaterów, niezłe, dowcipne dialogi, wciągająca, choć niezbyt skomplikowana historia. Można by się co prawda przyczepić paru rzeczy, jak choćby niezbyt umiejętnego potwierdzania alibi albo tego że sentencja w medalionie Amerykanki zapisana jest średnio poprawną angielszczyzną, ale w swojej kategorii jest to rzecz całkiem udana, do przeczytania w jeden wieczór.

86. Wrzaski (Maruszewski Tomasz (ur. 1985))

O tym, jak usłyszeć siebie pośród krzyku tłumu.
Kiedy wychodzi na jaw, że Adam - mąż żonie i ojciec dziecku, potajemnie romansował z mężczyzną, spotyka go ostracyzm społeczny na pełnej petardzie.
Są takie książki, które same w sobie nie są złe, ale po ich przeczytaniu wszystko jest jakieś gorsze i człowiek trochę żałuje, że się za nie w ogóle zabierał. To jest właśnie taki przypadek.
Adam jest postacią bardzo pogubioną, a po wypędzeniu ze wsi całkowicie traci grunt pod nogami. Miota się pomiędzy uczuciem do córeczki i do ukochanego, rozważa, co powinien zrobić i ku któremu z nich się zwrócić, a którego się wyrzec, spędza czas na mrzonkach i snuciu coraz to bardziej fantasmagorycznych planów, jakby nie zdawał sobie sprawy, a może nie chciał przyjąć do wiadomości, że są to rozterki kompletnie jałowe i żadna z tych dróg już nie jest dla niego otwarta.
Wszystko dzieje się w niedużym miasteczku, nieledwie wsi, prawdopodobnie na początku lat 90., a więc w czasach i okolicznościach, w których słowa gej, gwałciciel i pedofil uważane były właściwie za synonimy (a przynajmniej tak autor to przedstawia). Czyli już wiadomo czego się spodziewać. Będzie brudno, szaro, wstrętnie, beznadziejnie, źle, gorzej i najgorzej, a potem zabraknie określeń. Jak ktoś się potrzebuje utwierdzać w przekonaniu, że życie nie ma sensu, ludzie są podli, a świat paskudny i nie zostaje nic, ino łeb sobie odstrzelić, to to jest mniej więcej właśnie taka książka, w której absolutnie i pod żadnym pozorem nic chociaż względnie dobrego wydarzyć się nie może, bo wiadomo nie od dziś, że żadne, ale to absolutnie zupełnie żadne, nawet najmniejsze dobro na świecie się nie przydarza nawet przez przypadek, więc książka, która by pokazywała podobne herezje, byłaby z gruntu nieprawdziwa, a tylko prawda w książkach się liczy. Bardzo się nie zgadzam z takim podejściem, ale może trudno to wyczuć z poprzedniego zdania, bo byłam w nim subtelna jak wystrzał z pancernika, nieprawdaż. Moim zdaniem autora trochę tutaj za bardzo poniosło z tragediami i odmalowywaniem ostatecznej beznadziei i zapomniał zostawić czytelnikowi choć trochę przestrzeni na oddech, a przez to jego całkiem przecież poruszająca i z pewnością dość bliska rzeczywistości opowieść, może się miejscami wydać przesadzona.

85. Otello: Ten nowy (Chevalier Tracy)

O tym, że trzeba pilnować swoich rzeczy.
"Otello" przeniesiony w realia amerykańskiej szkoły przełomu lat 60. i 70. Do waszyngtońskiej podstawówki trafia nowy, czarnoskóry uczeń, z miejsca budząc sensację i trafiając w centrum zainteresowania, co nie wszystkim jest w smak.
Książka niestety dosyć słabo broni się jako stojąca na własnych nogach, samodzielna pozycja. Często dziwny przebieg wydarzeń czy nieracjonalne zachowania bohaterów da się wytłumaczyć jedynie tym, że autorka próbowała nawiązywać do szekspirowskiego oryginału. Przy czym efekt zdecydowanie psują dwie rzeczy.
Po pierwsze, bohaterowie są grubo za młodzi - mamy tu do czynienia z jedenastolatkami. Gdyby chodziło o osoby starsze o te cztery czy pięć lat, wszystkie intrygi i relacje między nimi wypadałyby znacznie wiarygodniej (chociaż trzeba by z pewnością wymyślić inny katalizator wydarzeń, bo wielka awantura o piórnik w truskaweczki w przypadku licealistów raczej by nie przeszła), a ponadto nie wydawaliby się aż tak patologicznie przeseksualizowani. Cała książka jest nieznośnie przedramatyzowana, co jest dodatkowo podbijane faktem, że powód całego zamieszania jest niebywale infantylny.
Po drugie, co moim zdaniem jest znacznie większym i właściwie kluczowym mankamentem, całość akcji zamyka się w ciągu jednego dnia. Zapoznanie się bohaterów, rozwój uczucia między nimi, utrata zaufania wskutek intryg zawistnego kolegi aż do dramatycznego finału - wszystko to zajmuje tylko jeden dzień, a właściwie pół, bo rozgrywa się to wyłącznie podczas pobytu w szkole. A to odbiera fabule wszelki pozór wiarygodności i sprawia, że nijak nie da się tego brać poważnie, choćby się człowiek bardzo starał. Wszystko to sprawia, że książka jest trochę dla nikogo - zdecydowanie zbyt dziecinna, by dorosły wyniósł z niej cokolwiek - choćby zwykłą rozrywkę, a przy tym nie wydaje mi się też szczególnie atrakcyjna dla dzieci. Spory niewypał.

84. Powrót do Kosowa (Jakupi Gani, González Jorge)

O tym, skąd wiadomo, że wojna się już skończyła.
Emigrant z Kosowa, który od wielu lat mieszka w Barcelonie, powraca do ojczyzny, aby nakręcić film dokumentujący powojenne zmiany.
Komiks przedstawia, charakterystyczną dla krajów byłej Jugosławii, tragiczną historię podzielonego społeczeństwa, w którym osoby należące do zwaśnionych narodów jednocześnie są swoimi sąsiadami i przyjaciółmi od zawsze. Autor otwarcie krytykuje tutaj również postawę Zachodu, który dosyć szybko znudził się tematem tego konfliktu. Pod względem artystycznym jest to bardzo ciekawe i poniekąd niestandardowe. Pewnym minusem jest fakt, że komiks wymaga od czytelnika wiedzy na temat historii i sytuacji geopolitycznej Bałkanów, bez tego miejscami może być trochę trudno się zorientować.

83. Błoto (Jordan Hillary) - czytane na DKK

O tym, że trzeba znać swoje miejsce.
Henry wraz z żoną, małymi córkami, wrednym ojcem i uroczym, lecz psychicznie niestabilnym bratem, wprowadza się na podupadającą plantację bawełny.
Trochę się bałam, że to będzie kolejna książka o rodzinie na odludziu terroryzowanej przez przemocowego ojca - opis coś podobnego sugeruje, a trochę takich czytałam w ostatnim czasie i mi się już znudziło, ale na szczęście okazało się, że to jednak coś trochę innego, całkiem świeżego (choć temat to przecież żadne wielkie novum) i bardzo, bardzo dobrego.
Książka podejmuje wiele tematów. Są tu opisane trudy życia na farmie bez podstawowych wygód, docieranie się w małżeństwie i kwestionowanie ustalonej hierarchii, połamani psychicznie weterani wojenni, małżeńska niewierność (wątek tak wręcz obraźliwie banalny i wyświechtany, że najchętniej bym go z książki całkiem wykreśliła, to w zasadzie jedyna rzecz, którą uznałabym za minus). Najważniejszy wydaje się jednak rasizm i segregacja rasowa. Przy czym książka nie eksponuje tego wątku jakoś szczególnie, ale po prostu opisuje świat, w którym kwestie rasy i tego, co komu wolno, a czego nie, są tak oczywiste i mocno ukonstytuowane, że nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, żeby to kwestionować czy choćby dłużej się nad tym zastanawiać. Podobało mi się to, że nawet ci najbardziej otwarci bohaterowie pozostają jednak ludźmi swoich czasów, wychowywanymi w myśl konkretnych poglądów i wciąż pewne rzeczy pozostają dla nich nie do zaakceptowania - to ładnie pokazuje jak trudne zadanie miały wszelkie ruchy dążące do równouprawnienia.

82. Calico Joe (Grisham John)

O tym, że sport to zdrowie.
Historia niezwykłego talentu pewnego baseballisty, którego kariera została przedwcześnie zakończona wskutek wyjątkowo brutalnego faulu.
To bardzo nietypowa książka w dorobku Grishama. To bardzo krótka jak na tego pisarza pozycja, choć trzeba przyznać, że kochane wydawnictwo Albatros robi co może, aby ją rozciągnąć do tych standardowych trzystu stron. Nie widziałam tak ogromnej czcionki w książce, odkąd wyrosłam z literatury dziecięcej.
Jednak tym, co chyba najbardziej ludzi od tej książki odrzuca (sądząc z ocen, nie jest to szczególnie ceniona pozycja w dorobku Grishama) jest hermetyczność tematu. Jestem w stanie to zrozumieć, chociaż mi to kompletnie nie przeszkadzało. Czytając książkę opowiadającą o sporcie, czytelnik wchodzi jednocześnie w rolę kibica, a w kibicowaniu dużo ważniejsze od teoretycznej wiedzy są emocje. Więc jeśli pisarz potrafi czytelnikowi sprzedać te emocje, to fakt, że się nie odróżnia strike'a od homeruna jest naprawdę drugorzędny, a tutaj przynajmniej częściowo ta sztuka się Grishamowi udała. W każdym razie, mnie zawsze biorą pod włos takie historie o upadłych bohaterach, jest w nich coś tak niesprawiedliwie tragicznego, że z łatwością mnie to wzrusza. Całkiem ciekawie wypada tu również postać syna, który z jednej strony odcina się od toksycznego ojca, a z drugiej cały czas łaknie jego uwagi i aprobaty. Nieco gorzej wypada trochę nazbyt pospieszne i nie całkiem przekonujące zakończenie.

81. Lincoln Highway (Towles Amor)

O tym, jak trudno jest zaczynać od nowa.
Emmett właśnie wyszedł z poprawczaka. Ma trochę odłożonych pieniędzy, samochód, młodszego brata oraz całkiem sensowny pomysł na nowe, lepsze życie. I od samego początku wszystko idzie nie tak.
Mam bardzo mieszane uczucia wobec tej książki. Ona przeszła kompletnie obok moich oczekiwań, czytałam ją bardzo długo i były w niej momenty, które mnie okrutnie wymęczyły, ale też takie, które mi się spodobały. Zakończenie jest z jednej strony zaskakujące, ale dla mnie też trochę problematyczne, bo zaprzecza wizerunkowi bohaterów budowanemu przez całą książkę i stawia ich w wątpliwym moralnie świetle. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Nie wiem co o tym myśleć, pozostaję w stuporze. Do pozostałej treści książki mam dwa główne zarzuty i jeden trochę mniejszy.
Pierwszym i jednocześnie największym minusem, jest dla mnie już sam założycielski pomysł na tę fabułę. To jest powieść drogi. A raczej, to byłaby powieść drogi, gdyby nie fakt, że rzeczona droga nie zdążyła się nawet dobrze rozpocząć, bo wciąż są jakieś przystanki. Jeśli ktoś oglądał film "Francuski numer" - historię grupy osób, która próbuje dojechać samochodem do Paryża, ale przez kilkanaście godzin nie jest w stanie opuścić Warszawy, bo ciągle coś staje na przeszkodzie, to tutaj wygląda to nieco podobnie. Cała fabuła to właściwie ciąg nieustannych komplikacji i problemów i po jakimś czasie miałam już serdecznie dość tego, że dosłownie nic nie może się bohaterowi tak zwyczajnie wziąć i udać, zawsze ktoś musi mu pokrzyżować szyki, a kiedy jedna rzecz się prostuje, natychmiast psuje się inna. To wszystko sprawiło, że czytanie było miejscami dość irytującym doświadczenem i w pewnym momencie już mi się naprawdę nie chciało przez to brnąć. Aczkolwiek tu trzeba podkreślić, że to w dużej mierze może być kwestia moich osobistych preferencji, po prostu nie przepadam za tego typu historiami (bardzo podobnie mam z komediami omyłek - zamiast bawić, strasznie mnie męczą).
Mój drugi zarzut to coś, co w "Dżentelmenie w Moskwie" niesamowicie mi się podobało, mianowicie to, że bardzo dużo tu bohaterów, scen czy wręcz całych wątków, które są kompletnie nieważne w kontekście całości fabuły. Przy poprzedniej książce to nie przeszkadzało, bo cała była stworzona ze średnio ze sobą powiązanych scenek rodzajowych, które nie tworzyły jakiejś zwartej, konkretnej całości. Natomiast "Lincoln Highway" ewidentnie próbuje być już bardziej fabularny. I to sprawia, że czytelnik (czyli ja) zaczyna się zastanawiać, po co autor marnuje czas na rzeczy bez znaczenia, czemu w tej książce jest taka postać jak pastor John, która jest niczym więcej jak kreskówkowym czarnym charakterem na dwa rozdziały, bez żadnej własnej historii, która uzasadniałaby jego obecność, albo czemu cały jeden rozdział poświęcony jest na opowiedzenie historii jednego z bohaterów, która urywa się w połowie i nikt już do niej więcej nie wraca. Mam bolesne wrażenie, jakby co najmniej 1/3 tej książki była zwykłą stratą czasu.
No i na koniec najmniejszy zarzut - jeden z ważnych wątków nie doczekał się żadnego rozwiązania, jakby autor zupełnie o nim zapomniał. Albo zapomniał nam o tym opowiedzieć, bo to też jedna z takich książek, w których sporo rzeczy dzieje się "poza kadrem" i czasem się o nich potem dowiadujemy, a czasem nie i po co drążyć temat.
To nie jest zła książka, ona jest po prostu zupełnie nie w moim stylu i podejrzewam, że moje rozczarowanie nią byłoby dużo mniejsze, gdyby moich oczekiwań nie podpompował zachwyt "Dżentelmenem".

80. Powstanie: Film narodowy (Świdziński Jacek)

O tym, że to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo.
Zacznijmy od tego, że uważam za nie do końca trafne rozdzielanie tytułu tego komiksu dwukropkiem. Tytułowy film opowiada, i owszem, o powstaniu kościuszkowskim, ale moim zdaniem bardziej chodzi o to, że jest to film narodowy, który powstanie, kiedyś, bez względu na okoliczności.
Kolejną rzeczą, o której trzeba wspomnieć, są rysunki. No umówmy się, piękne to to nie jest i osoba, która w komiksach szuka także wrażeń estetycznych, może się spektakularnie odbić, bo to jest poziom artystyczny czterolatka, który jeszcze nie do końca wie, którą stroną trzyma się ołówek. Nazwanie tego stylu minimalistycznym byłoby naprawdę dużym niedopowiedzieniem.
A jeśli mamy przejść do treści - nie bez powodu przywołałam w opisie cytat z Barei, bo zaprezentowano tu podobnie satyryczny styl obnażania wszelkich bolączek współczesnego biznesu (nie tylko kinematograficznego), polityki i patologii rynku pracy poprzez sprowadzenie ich do absurdu.

79. Morderstwo na polu golfowym (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O starciu wielkich umysłów.
Tym razem Herkules Poirot prowadzi śledztwo we Francji, dokąd wezwał go pewien bogaty biznesmen. Jednak zanim detektyw tam dotarł, zleceniodawca zdążył stracić życie. W rozwiązaniu zagadki Poirotowi przeszkadzać będzie największa sława francuskiej policji oraz Hastings i jego romans, bardziej ekspresowy od herbaty lipton.
Jak na to, że to jedna z pierwszych książek Christie, nie jest najgorzej. Da się odczuć, że pomysł na Poirota nie był jeszcze dobrze ugruntowany, stąd dziwić mogą niektóre z jego zachowań, jak choćby wspinanie się na drzewo czy wyzywanie służącej od idiotek. Nieco problematyczna jest też postać francuskiego detektywa, która momentami jest aż nazbyt przerysowanym elementem komediowym (to chyba jeszcze jakaś stylistyczna pozostałość z tych karykaturalnych szpiegowsko-awanturniczych koszmarków z początków kariery pisarskiej Christie). No i jeszcze ten nieszczęsny Hastings i jego wątek romantyczny, który może być obraźliwy dla każdego, kto posiada choćby szczątkowe ilości zdrowego rozsądku.
Natomiast sama intryga kryminalna wydaje się całkiem w porządku. Co prawda trochę za dużo w niej niesamowitych zbiegów okoliczności, a ponadto sprawia wrażenie, jakby autorka nie do końca wiedziała, kiedy powinna skończyć i pod koniec mnożyła już zwroty akcji zupełnie bez potrzeby, czyniąc całość zanadto zawikłaną. Niemniej, choć nie jest to dzieło wybitne, stanowiło już krok w dobrym kierunku.

78. Heartstopper

O urokach pierwszych miłości.
Przyznam się szczerze, że unikałam kontaktu z tym komiksem jak morowej zarazy, mimo że wyskakiwał mi z każdego kąta, żeby mnie dźgać po oczach i kusić moje gnijące serce swoimi uroczymi kadrami, ale miałam swoje powody, poważne i dorosłe. Po pierwsze, krótkie acz intensywne doświadczenia z mangami yaoi (nie googlujcie tego) zrobiły mi nieodwracalną krzywdę na umyśle i bardzo mnie zniechęciły do idei gejowskiego komiksu jako takiego, a po drugie popularność i powszechny zachwyt nad tym tytułem godził w moją wewnętrzną hipsterskość. I w sumie dobrze się stało, że tyle zwlekałam, bo mogłam sobie dzięki temu machąć cztery tomy naraz, a nie czekać miesiącami na kolejny jak ostatni frajer pompka. Przyjmijmy, że to było częścią planu.
Mamy tu historię przyjaźni, powoli przeradzającej się w zauroczenie i poważniejszy związek, pomiędzy dwoma uczniami angielskiej szkoły dla chłopców. Jest tu zatem cała słodycz pierwszego młodzieńczego uczucia, ekscytacja związana z pierwszymi wspólnymi doświadczeniami, ale sporo też takiej rozczulającej niepewności i nieporadności, a także trochę lęku przed reakcjami otoczenia. Komiks z założenia miał być ciepły i uroczy (i taki jest), ale jednocześnie nie ucieka od poważniejszych tematów, takich jak prześladowanie w szkole, toksyczne relacje, trudność z odnalezieniem własnej tożsamości, konflikty rodzinne czy zaburzenia psychiczne, a przy tym zawiera sporo naprawdę mądrych przesłań dla młodzieży. Rysunki są bardzo proste, pozbawione kolorów (to właściwie jedyne podobieństwo z mangami), a postaci są charakterystyczne i łatwo rozróżnialne. Czasem dialogi zastępowane są emotikonami, gdy autorka uważa, że ważniejsze jest przekazanie tonu rozmowy niż konkretnych słów. Do strony technicznej nie mam większych zastrzeżeń, może poza taką drobną uwagą, że czasem wzrost bohaterów jest przedstawiany trochę niekonsekwentnie.
Nie jest to jednak pozycja zupełnie pozbawiona wad, a moim zdaniem największą z nich jest deficyt pozytywnych postaci heteroseksualnych. Właściwie wszystkie osoby (z drobnymi wyjątkami), które są przychylne naszym bohaterom, prędzej czy później okazują się być przedstawicielami jakiejś mniejszości seksualnej. Komiks niejako z założenia miał przynosić ukojenie i nie tyle odwzorowywać rzeczywistość taką, jaka jest, ale jaka być powinna, więc kiedy jednocześnie pokazuje, że osoby niehetero właściwie nie mogą liczyć na wsparcie i zrozumienie poza tęczową bańką, to moim zdaniem jest to nieco problematyczne i utrwalające krzywdzące stereotypy.

77. Chrononauci (Millar Mark, Murphy Sean Gordon)

O podróżach w czasie.
Dwóch przyjaciół naukowców wynajduje sposób na podróżowanie w czasie. Mają przenieść się do roku 1492, żeby sfilmować odkrycie Ameryki przez Kolumba. Na skutek błędu trafiają nie do końca tam gdzie trzeba i postanawiają trochę się zabawić - bez skrępowania skaczą sobie przez czas, nie przejmując się ewentualnymi konsekwencjami zmian, które przy okazji wprowadzają.
Bardzo ciekawy, kreatywny pomysł i sporo naprawdę niezłych żartów. Tom 1 stanowi zamkniętą całość.

76. - ?... - zapytał czas (Siesicka Krystyna)

O tym, że trudno jest uciec przed przeszłością.
Weterynarz wraz z żoną i córką przeprowadza się do nowego domu, nie wiedząc o tym, że odegrał on istotną rolę w tajemniczej historii jego rodziny.
Opowieść snuta jest z perspektywy trzech kobiet, reprezentujących różne pokolenia: żony weterynarza, jej córki oraz teściowej, każdej o imieniu Julia. Co ciekawe, najwięcej uwagi poświęcone jest tej pierwszej, a najmłodsza z bohaterek i jej kiełkujący pomału pierwszy romans stanowią wątek co najwyżej drugoplanowy (co jest, jak mi się wydaje, nieco nietypowe dla Siesickiej). Fabuła w największej mierze koncentruje się na odkrywaniu rodzinnego sekretu, co ma miejsce niejako przy okazji urządzania nowego domu i regularnych wizyt w sklepie z antykami, którego sprzedawczyni nie zrozumiała jeszcze na czym polega istota handlu. To bardzo przyjemna książka i nawet trochę żal, że nie jest nieco dłuższa, bo siłą rzeczy wszystko dzieje się dość pospiesznie.
Co ciekawe, ta książka została wydana w tym samym roku co tragicznie beznadziejna, powielająca szkodliwe stereotypy "Dziewczyna Mistrza Gry". Te książki dzieli naprawdę zastanawiająco głęboka przepaść poziomów.

75. Zagłada i czekoladki (Giza Abelard)

O tym i o owym.
Jest to zbiór krótkich tekstów na tematy bardzo ogólne, jest coś o ekologii, coś o reagowaniu na krytykę, coś o polityce. Brak tu jakiejś myśli przewodniej, można powiedzieć, że chodzi po prostu o polską rzeczywistość. Zdarza się też, że pojedyncze teksty nie są spójne tematycznie - czasem autor wychodzi od jakiegoś tematu i płynnie przechodzi w coś zupełnie innego. Bywa, że puenta eseju jest kompletnie sprzeczna z całą jego treścią (tak jest choćby w przypadku tekstu o uchodźcach i multikulturowości) i trudno jest dociec, co autor właściwie chciał przekazać. Dużo jest tu całkiem trafnych spostrzeżeń, ale nie jest to raczej nic bardzo odkrywczego - choć, jak sam autor twierdzi w jednym z tekstów, miło jest czasem poczytać kogoś, kto myśli podobnie, choćby po to, by nie czuć się osamotnionym w swoich poglądach. Jeśli ktoś ceni sceniczną działalność Abelarda Gizy tutaj dostanie więcej z grubsza tego samego, ale pozostali raczej nie znajdą tu niczego szczególnie godnego uwagi.
Książka jest stosunkowo krótka - to zaledwie 200 stron, z czego mniej więcej 1/3 stanowią ilustracje, ale moim zdaniem lepiej jest to czytać niewielkimi dawkami, niż wszystko naraz.

74. Motywy osobiste (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, co można, a czego nie można kupić.
Nastia Kamieńska dostaje zlecenie znalezienia mordercy ciężko chorego byłego lekarza. Sprawa jest zagadkowa o tyle, że ofierze i tak zostało już tylko kilka dni życia, więc motyw jest ciężki do zrozumienia. Do wyjaśnienia tej tajemnicy konieczny będzie wyjazd do nadmorskiego kurortu, a że wszystko dzieje się w długi weekend majowy, Nastia wykorzystuje okazję, żeby wspólnie z mężem trochę pourlopować.
To zdecydowanie jedna z lepszych książek w tym cyklu. Sporo miejsca zajmuje opis wakacyjnych aktywności Nastii i jej męża, które co prawda często nie mają bezpośredniego związku ze śledztwem, ale czyta się to niesłychanie przyjemnie i bardzo udziela się wakacyjna, beztroska atmosfera. Poza tym, to jedna z moich ulubionych literackich par małżeńskich i bardzo lubię wszelkie interakcje między nimi. Sama intryga kryminalna jest również bardzo dobra. Z początku wielość wątków i postaci może nieco przytłaczać, ale przy końcu wszystko składa się w jedną, nie aż tak skomplikowaną całość.
Pozytywne wrażenia w drobnym stopniu psuje tylko postać Walentyny - bohaterki tak nieskończenie durnej, że ma się ochotę ją zatłuc racuchem za każdym razem, gdy otwiera swój głupi dziób. Ale prawdopodobnie dokładnie taka miała być.

73. Piąta łódź (Kompaníková Monika)

O zabawie w dom.
Nie wiem czemu po opisie spodziewałam się czegoś dużo weselszego. Tymczasem jest to przede wszystkim bardzo przejmujący portret niekochanego dziecka, zdanego tylko na siebie i spragnionego rodzinnego ciepła. Przy okazji mamy tu zestawione dwa typy toksycznego macierzyństwa i ich wpływ na rozwój dzieci. Z jednej strony jest kobieta, która została matką zdecydowanie za wcześnie i nigdy nie rozwinęła w sobie uczuć macierzyńskich (trzeba też zaznaczyć, że nie miała dobrych wzorców w domu), swoje dziecko traktuje jak mebel, który musi z sobą zabrać przy kolejnych przeprowadzkach, a od czasu do czasu może komuś podrzucić. Z drugiej strony jest kobieta, która zdecydowanie kocha swoje dziecko, ale jest przy tym nadopiekuńcza i osaczająca, a ponadto wymaga też bezwzględnego posłuszeństwa i perfekcji w każdej dziedzinie życia.
Ciekawa sprawa jest tu też z klimatem. Opisywane tu wydarzenia są potencjalnie niebezpieczne i będąc czytelnikiem świadomym ewentualnych konsekwencji, odczuwa się tu pewne napięcie. Z drugiej strony to właściwie jedyna szansa dla bohaterki, aby zaznać choć namiastki ciepła domowego ogniska i w jakimś stopniu jest to rozczulające. Muszę przyznać, że dla mnie był to dość niezwykły kontrast.

72. Ślubna suknia (Lemaitre Pierre)

O zabawie w kotka i myszkę.
Sophie, pracująca jako opiekunka do dziecka, pewnego poranka orientuje się, że najprawdopodobniej zabiła chłopca, którym miała się zajmować, aczkolwiek ona sama nic z tego nie pamięta, gdyż od dłuższego czasu cierpi na pewne zaburzenia psychiczne, które bardzo wpływają na jej percepcję rzeczywistości i powodują częste luki w pamięci.
Trudno jest cokolwiek napisać o tej książce, gdyż mam wrażenie, że zdradzenie czegokolwiek z treści może odebrać naprawdę dużo z przyjemności czytania. Choć może przyjemność nie jest tu do końca właściwym słowem, ponieważ książka jest rasowym thrillerem, z naprawdę gęstą atmosferą i stopniowo rosnącym napięciem, które utrzymuje się przez cały czas, nie ma tam za bardzo chwili oddechu. Mamy tu też do czynienia w pewnym stopniu z niewiarygodnym narratorem, bo bohaterka często gubi się w rzeczywistości, nie pamięta rzeczy, które zrobiła i czasem nie wie, co się dokładnie stało i dlaczego. Autor świetnie potrafi oddać to poczucie zagubienia, dezorientacji i towarzyszącego im niepokoju, często można mieć niemal wrażenie, że w tekst ma błędy w druku i pewnych fragmentów brakuje.
Dawno nie czytałam tak dobrego przedstawiciela gatunku.

71. W cieniu Babiej Góry (Małysa Irena)

O tym, że dawne grzechy rzucają długie cienie.
Podczas swojego wieczoru panieńskiego zostaje zamordowana córka znanego posła. Wszystko to dzieje się na cieszącej się złą sławą Babiej Górze, w pobliżu której pięćdziesiąt lat wcześniej rozbił się samolot w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach.
To taka typowa, bezpieczna formuła współczesnego kryminału. Rzecz dzieje się w niewielkiej społeczności, zamordowana dziewczyna pochodzi z wysoko sytuowanej, szanowanej rodziny, śledztwo prowadzi policjantka z pewną tajemnicą z przeszłości, a wszystko ma swoje źródło w innej sprawie sprzed kilkudziesięciu lat. Jest to książka poprawna, ale nie robi dużego wrażenia, a zakończenie nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Moim zdaniem nie jest dostatecznie przekonująco umotywowane i wyjaśnione, a do tego za wiele tu zbiegów okoliczności. Dużo bardziej podobał mi się wątek z przeszłości, mimo że nie łączy się aż tak bezpośrednio ze sprawą morderstwa. No i miałam przy nim swój mały moment dumy, kiedy od pierwszego zdania rozpoznałam na kartach książki ministra Lewińskiego, mimo iż nie był tu wymieniony z nazwiska. Miesiąc ćpania dokumentów o katastrofach powojennej Polski nie poszedł na marne. Jak dla mnie, gdyby zrezygnować zupełnie z tego kryminalnego wątku i skupić się wyłącznie na powieści obyczajowej opowiadającej o przeszłości, wyszłoby to znacznie ciekawiej. Zwłaszcza, że główna bohaterka jest trochę problematyczna do polubienia i nie zawsze zachowuje się tak, jakby się tego oczekiwało od profesjonalnej policjantki (ogólnie trochę brak tu porządnie zarysowanych bohaterów), a relacje między postaciami nieraz zmieniają się nazbyt dynamicznie. Nie jest to z pewnością książka spektakularnie zła, ale moim zdaniem nie wyróżnia się niczym szczególnym na tyle, żeby ją na dłużej zapamiętać.
Mam też niestety wrażenie, że książka została zredagowana jakoś tak nieuważnie, trochę za dużo tu kiksów różnego kalibru. Tradycyjne wiejskie wesele z poprawinami odbywa się najwyraźniej w czwartek. Pani prokurator chce porównywać materiał genetyczny zebrany spod paznokci ofiary z odciskami palców gości schroniska. Policjant po przyjeździe na miejsce zbrodni żali się, że ściągnięto go z imienin żony mimo iż informację o morderstwie otrzymał pięć stron wcześniej podczas przesłuchiwania świadka i bynajmniej nie robił tego nad talerzykiem z tortem i jajkami w majonezie, ale zwyczajnie na komendzie. Podczas sekcji zwłok policjant zwymiotował na spodnie i marynarkę pani prokurator, ale w następnej scenie to on jest przebrany w inne ubranie, a ona jest nadal nieskazitelna. W pierwszym zdaniu blurba jest duży błąd rzeczowy. To niby takie drobnostki, które może i nie mają dużego wpływu na odbiór całości, a jednak jakoś wkurzają i wybijają z rytmu.

70. To właśnie my (Silvera Adam, Albertalli Becky)

O tym, że stara miłość nie rdzewieje.
Bohaterowie, którzy na końcu poprzedniej książki się rozstali, dwa lata później dzięki kolejnej niesamowitej interwencji wszechświata znów znajdują się w tym samym mieście i cała zabawa zaczyna się od nowa, a komplikuje ją tylko taki drobny szczegół, że w międzyczasie obaj zdążyli już wejść w nowe związki.
No dobrze, musimy na początek pewne rzeczy wyklarować. To prawdopodobnie nie jest najbardziej potrzebna kontynuacja w historii literatury. Zakończenie da się przewidzieć zanim się w ogóle zacznie czytać. I jestem o jakąś połowę za stara na książki tego typu.
Mam wrażenie, że spokojnie można by stąd wyciąć tak ze sto stron. Całość akcji obejmuje jakieś dwa miesiące i tak naprawdę bardzo niewiele się tam dzieje. Bohaterowie snują się przez kolejne rozdziały i głównie zajmują się miotaniem wokół rozważań czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie, i czy na pewno czują to co im się wydaje do tej osoby, do której by chcieli to czuć, i czy ta druga osoba czuje to samo w ten sam sposób, czy jednak mniej, a może bardziej, i czemu życie nie może być prostsze, i czyja to wina. No generalnie cały ten problem możnaby załatwić jedną poważną rozmową, ale wtedy nie byłoby o czym książki pisać. Właściwie gdyby wyciąć epilog z tej książki i dokleić go do poprzedniej, świat nic by na tym nie stracił. Przy tym całość napisana jest takim charakterystycznym dla wielu amerykańskich młodzieżówek stylem bez stylu, który sprawia, że czyta się to wszystko trochę kanciasto.
Nie mogłam się też nadziwić w jaki sposób bohaterowie podchodzą do swoich związków. Jeden z nich regularnie się z kimś spotyka, chodzi na randki, uprawia miłość fizyczną i na poważnie planuje przeprowadzkę na drugi koniec kraju, ale jednocześnie ma opory przed nazywaniem tej osoby swoim chłopakiem. Najwyraźniej takie trywialne rzeczy nie wystrarczają i żeby uznać związek za "oficjalny" (cokolwiek to by miało oznaczać) trzeba odwalić jakąś specjalną manianę - podpisać kontrakt, wydać oświadczenie, urządzić imprezę, zwołać konferencję prasową? Nie mam pojęcia, nie nadążam za światem.
No i jeszcze kilka potknięć translatorskich. Jeden z głównych bohaterów za pierwszym razem nazywa swojego chłopaka Mickey Mouse, a potem już do końca książki konsekwentnie Myszką Miki. I zastanawiająco często tłumaczka myli czwartki z wtorkami.

69. Cześć, giniemy!: Największe katastrofy w powojennej Polsce (Reszka Jarosław)

O tym, że każdy przepis BHP został zapisany czyjąś krwią.
Jednym z największych mankamentów książki jest jej odtwórczość. Autor nie wykonał właściwie żadnej reporterskiej pracy (do czego sam się beztrosko przyznaje we wstępie), z nikim osobiście nie rozmawiał, a jedynie pozbierał informacje z ogólnodostępnych materiałów, wprost cytując nieraz bardzo obszerne fragmenty cudzych tekstów. Czyli zrobił dokładnie to, za co obecnie dość słusznie obrywa się autorom podcastów kryminalnych. Czasami w ten sposób zakradają się do książki błędy rzeczowe, bo autor nie weryfikuje wypowiedzi świadków z filmów dokumentalnych, które ewidentnie oglądał (wiem, bo oglądałam te same i rozpoznaję te wypowiedzi), tylko przytacza je jako fakty. Zdarza mu się pomylić w datach, często w obrębie jednego akapitu, czasem coś mu się urwie od gramatyki.
Na 160 stronach zostaje przybliżone 26 katastrof. Siłą rzeczy nie mogą to być opisy bardzo wnikliwe czy rozbudowane - niektóre zajmują dosłownie pół strony. To jest kolejny argument za tym, że książka jest skierowana trochę do nikogo. Osoby zainteresowane kwestią polskich katastrof nie dowiedzą się stąd właściwie niczego nowego, zwłaszcza że autor w swoich opisach sporo wątków pomija, zaś ci, którzy nie są do końca obeznani dużo więcej wyniosą z innych źródeł, np. z filmów dokumentalnych - bo niemal o wszystkich wspomnianych tutaj katastrofach jakiś film nakręcono, godny polecenia jest choćby wielokrotnie przywoływany w książce "Czarny serial". Być może książka nadawałaby się jako wstęp do ewentualnego dalszego zgłębiania tematu, ale trochę dyskwalifikuje ją drętwy styl, przypominający bardziej notki z wikipedii niż cokolwiek związanego z literaturą. Jeśli jakiś fragment wydaje się zgrabniejszy, najczęściej jest to zapożyczenie z artykułu kogoś innego.
Nie umiem też do końca rozgryźć, jakim kluczem kierował się autor przy dobieraniu opisywanych spraw. Książka podzielona jest na cztery części - katastrofy w ruchu lądowym, lotnicze, morskie oraz pożary i wybuchy. Prawdopodobnie chodziło o to, aby w każdej kategorii znalazło się mniej więcej tyle samo spraw. Prowadzi to do tego, że najbardziej rozbudowanym rozdziałem jest ten o katastrofach morskich, mimo że w większości opisywane są tam zatonięcia małozałogowych kutrów rybackich i drobnicowców, które również niewątpliwie były tragediami, ale naprawdę kwestionowałabym ich największość (zwłaszcza że w tym rozdziale nie znalazła się choćby kraksa promu na Motławie z 1975 roku). Nie rozumiem natomiast dlaczego w książce nie znalazło się miejsce dla pożaru szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie - mimo iż była to katastrofa, w której zginęło więcej ludzi niż we wszystkich pozostałych przypadkach opisywanych w tym samym rozdziale, a poza tym jest to sprawa upamiętniona w piosence Jacka Kaczmarskiego. Być może pominięto ją dlatego że nie ma o niej odcinka w "Czarnym serialu", ale nie powinnam być chyba aż tak złośliwa.

68. Tajemnica Wawrzynów (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, że jakiś ktoś kiedyś gdzieś zrobił coś jakoś tak.*
Tommy i Tuppence Beresfordowie przeprowadzają się do nowego domu, gdzie porządkując biblioteczkę znajdują zaszyfrowaną informację o prawdopodobnym morderstwie sprzed dziesięcioleci. Zaintrygowani postanawiają sprawdzić ten trop.
Czytanie tej książki jest strasznie dziwnym doświadczeniem. Wygląda to bardziej jak wczesny szkic powieści, który być może po solidnym dopracowaniu stałby się akceptowalną książką. Niestety, w obecnej formie jest to rzecz absolutnie nie do przyjęcia, niemal niezdatna do czytania i nikt nigdy nie powinien tego w ogóle wydawać.
Książka składa się głównie z fatalnych dialogów. Postaci albo tłumaczą sobie rzeczy, których rozsądni ludzie nigdy by sobie nie tłumaczyli, albo w kółko rozpamiętują stare sprawy opisane w poprzednich książkach, albo bredzą od rzeczy, koszmarnie przy tym przynudzając. A kiedy już mówią coś związanego ze sprawą (co zdarza się naprawdę rzadko), jest to tak enigmatyczne i ogólnikowe, że trudno powiedzieć, aby cokolwiek z tego wynikało i muszę szczerze przyznać, że ja nie wiem o czym jest ta książka. Możliwe, że w ogóle o niczym nie jest.
Bardzo to przykre, że prawdopodobnie kierując się wyłącznie chęcią zysku, nie pozwolono Agacie Christie zejść ze sceny niepokonaną wtedy, gdy była na to pora.
*Pomysł na to podsumowanie bezczelnie ukradłam autorowi tej recenzji Grota klęski, czyli starość wesołego szpiega, gdyż albowiem jest to najbardziej trafne zdanie, jakie o tej książce można napisać.

67. Dżentelmen w Moskwie (Towles Amor)

O tym, że dżentelmen nazwie kota kotem, nawet wtedy, gdy się o niego potknie.
Akcja dzieje się w Rosji, niedługo po rewolucji bolszewickiej. Hrabia Aleksander Rostow wraca z Paryża do Moskwy, gdzie przez jakiś czas udaje mu się pędzić spokojny żywot w luksusowym hotelu Metropol. Sielankę tę przerwie aresztowanie i proces, wskutek którego hrabia, w uznaniu jego domniemanych zasług na polu propagandowym, zostaje litościwie skazany na dożywotni areszt w wymienionym wyżej hotelu. A mogli zabić, nieprawdaż.
Książka to z jednej strony monumentalna - wszak na swoich pięciuset stronach zawiera opis ponad trzydziestu lat, z drugiej zaś dosyć kameralna, ograniczająca się do kilku pomieszczeń, stosunkowo niewielkiej liczby postaci i bardzo przyziemnej codzienności. Życie ograniczone do jednego budynku jest co prawda niewolą, ale trzeba przyznać, że dosyć luksusową, a hrabia jest odizolowany od świata, ale również od przewalającej się dosłownie za oknem historycznej zawieruchy, która nieraz zakłóci hotelową idyllę, ale nigdy całkiem nie zniszczy bezpiecznej przystani stworzonej tam przez ludzi połączonych głęboką więzią przyjaźni.
Gdybym miała opisać tę książkę jednym słowem, byłaby nim elegancja. Towles jest mistrzem szczegółu. Swoją opowieść tka jak koronkę, składając ją z wielu z pozoru nieważnych scen, przypadkowo poznanych postaci, nieznaczących okoliczności, które zebrane razem tworzą kunsztowną całość. Mam wrażenie, że nie potrafiłby napisać nudno o czymkolwiek nawet, gdyby chciał. Wydarzenia tak w gruncie rzeczy niepozorne, jak konspiracyjne gotowanie zupy bouillabaisse, testowanie hipotez Galileusza za pomocą przedmiotów zrzucanych z balustrady, zabawa z dzieckiem w ciepło-zimno urastają do rangi wielkiej przygody. Naprawdę trudno się przy czytaniu tej książki co i rusz nie uśmiechać. Nie wiem jak autor to zrobił, ale wszystkie elementy, które u innych zazwyczaj mi doskwierają, jak dosyć statyczna akcja, drobiazgowe opisy miejsc i skupienie na trywialnych czynnościach czy częste przeskoki czasowe - tutaj działają bez zarzutu i tylko dodają całości smaku. Towles chyba po prostu jest bardzo utalentowanym człowiekiem, a już zdecydowanie ma dar bardzo plastycznego, działającego na wyobraźnię opisu, świetną rękę do dialogów oraz niewymuszone poczucie humoru.
Żeby nie było aż tak słodko, dwie malutkie usterki techniczne: łopatka cielęca dwa akapity później znienacka staje się jagnięciną, a pułkownik na jedną chwilę zmienia się w kapitana. Zabrakło mi też nieco większego dopowiedzenia w zakończeniu. Mimo wszystko jest to zdecydowanie książka-cymesik. Czysta przyjemność.

66. Kamień na kamieniu (Myśliwski Wiesław)

O wyższości strzechy nad dachówką.
Wnosząc po tym jak rozkładają się biblionetkowe oceny tej książki, stwierdzam, że to chyba będzie bardzo kontrowersyjna opinia. Ale ja naprawdę nie widzę, co ludzie w tym widzą. Od dawna mam na własny użytek taką teorię, że literatura nagradzana służy głównie po to, żeby ją podziwiać, bo czytać to się jej za bardzo nie da, no chyba że się ma doktorat z literaturoznawstwa (ja nie mam), albo człowiekowi nie przeszkadza, że się w książce za bardzo nic nie dzieje, byle zdania były ładne (mnie przeszkadza). Tak więc Myśliwski okazał się dla mnie kolejnym argumentem tę teorię potwierdzającym.
No i być może i są ładne te zdania, ja tam się na tym nie znam i nigdy mnie to szczególnie nie ruszało, gdyż uważam, że uroda języka może być co najwyżej miłym, lecz niekoniecznym dodatkiem, ale jeśli jest jedyną wartością książki, to mamy do czynienia z niczym więcej jak z wydmuszką. Być może to ważny głos opisujący życie chłopskie oraz powojenne zmiany na polskiej wsi i pewnie strasznie teraz zabluźnię, ale moim zdaniem dużo bardziej przejmująco ujęła ten temat choćby Fleszarowa-Muskat w "Stangrecie jaśnie pani". Dużo tu też tęsknoty za tym, co bezpowrotnie minione. Ale jak się chce grać na nostalgicznej nucie, to wypadałoby jednak być wobec czytelnika choć minimalnie uczciwym i nie bredzić jakichś kocopołów, byle tylko się wszystko idealnie wpasowało pod z góry skrojoną tezę, że kiedyś to były czasy, a teraz już nie ma czasów. Bo ja przepraszam bardzo, ale niech mi nikt nie wciska takiej grubymi nićmi szytej ciemnoty, że przez jakąś zapadłą, zapomnianą przez Boga i ludzi wieś, samochody jeździły jak po autostradzie, sznurkiem, jeden za drugim, że nie szło konia na drugą stronę przeprowadzić i to w latach 60. (czy nie wiem, kiedy to się tam dzieje, bo wszystko tam działa w taki sposób, że się człowiek nijak nie może zorientować, gdzie obecnie na osi czasu się znajduje, choćby się bardzo starał - nota bene to jedna z rzeczy która mi strasznie doskwierała w tej książce; ale nawet jeśli to już lata 80., jest to wciąż niedorzeczność czystej wody).
A co jest ze wszystkiego najgorsze - czemuż książka uznana za arcydzieło musi być tak paraliżująco nudna? To wymóg jakiś? Jak się człowiek nie poci przy czytaniu, to znaczy, że nie obcuje z prawdziwą literaturą? Każde zdanie musiałam wyciskać na siłę jak pryszcza i uważam, że nie było warto, bo czas spędzony na jakiejkolwiek innej czynności byłby zdecydowanie lepiej spożytkowany. Te wszystkie dygresje, ta roztrzaskana chronologia, te niekończące się rozdziały, co się ciągną jak dziad po schodach, ten brak jakiegokolwiek porządku, te przydługie tyrady kompletnie o niczym, międlenie w kółko tego samo na sto sposobów przez kolejne strony, chociaż spokojnie tę samą treść dałoby się zamknąć w jednym zdaniu. Przede wszystkim brakowało mi tu jakiejś historii, takiej, która by do czegoś prowadziła, z początkiem, środkiem i końcem, a to niestety głównie takie gawędy od Sasa do Lasa i nic z tego wszystkiego za bardzo nie wynika. Tak mnie to wszystko wymęczyło, że trudno w słowach opisać. Chyba jestem zbyt przyziemnym człowiekiem, żeby książki tego typu robiły na mnie wrażenie. Feliks W. Kres w swojej "Galerii złamanych piór" napisał, że "przekaz winien mieć atrakcyjną formę i musi być przyswajalny, inaczej staje się fortecą nie do zdobycia" i dokładnie tym okazał się dla mnie "Kamień na kamieniu" - fortecą nie do zdobycia. Trudno.

65. Wszystkie kwiaty Alice Hart (Ringland Holly) - czytane na DKK

O tym, że każdy zasługuje na prawdę.
Dziewięcioletnia Alice po tragicznej śmierci rodziców jest zmuszona zamieszkać na plantacji kwiatów prowadzonej przez jej babcię, która odtąd będzie próbować sterować jej życiem z tylnego fotela, w silnym przekonaniu, że wie, co dla wnuczki będzie najlepsze. Jak się nietrudno domyślić, skutki tego będą opłakane.
Głównym tematem książki są toksyczne relacje - zarówno romantyczne, jak i rodzinne, a także zaklęty krąg przemocy, który skazuje bohaterów na powtarzanie wciąż tych samych błędów przez pokolenia. To wszystko powinno być bardzo poruszające, ale w ogóle nie jest, bo książka jest rozczarowująco nijaka i męcząca. To taki dosyć smętny snuj, opierający się głównie na tym, że powinniśmy współczuć bohaterce, którą przytłaczają kolejne nieszczęścia i niesprawiedliwości, i trzymać kciuki, coby wyszła na prostą. Działałoby to pewnie lepiej, gdyby to była bohaterka, którą da się lubić. Niestety jest ona postacią dosyć papierową (co jest przypadłością dotykającą wszystkich bez wyjątku bohaterów książki, większość nie posiada absolutnie żadnych cech poza imieniem i paroma faktami biograficznymi), a nie pomaga fakt, że zbyt często bywa durna jak szpadel i trudno ją w ogóle znieść, a co dopiero jej w czymkolwiek kibicować. No cóż, poniekąd oryginalny pomysł z wpleceniem w fabułę języka kwiatów oraz wierzeń rdzennych ludów Australii to trochę za mało, by uciągnąć całą książkę.

64. Cisza po życiu (Sarjusz-Wolski Marek)

O locie skazanym na zagładę.
A tak naprawdę to nie. To nie tyle książka o katastrofie lotniczej, co o ludziach, którzy mieli pecha w niej uczestniczyć (jak się okazało nagle, kilkoro pochodziło z mojego rodzinnego miasta). Autorowi udało się dokonać tego, co wiele lat później próbował zrobić Jere Longman w swoim spektakularnie nieudanym "Ostatnim locie" opowiadającym o atakach na WTC - a mianowicie upamiętnić pasażerów feralnego samolotu w kilkudziesięciu krótkich impresjach stworzonych na podstawie wspomnień ich najbliższych. Być może kluczem do sukcesu było tu skupienie się bardziej na emocjach, a mniej na faktach biograficznych. W opowieściach w oczywisty sposób dominuje smutek, tęsknota i żal, przewijają się wspomnienia o nagłych złych przeczuciach i chęci rezygnacji z lotu, która pojawiała się zarówno u pasażerów, jak i u doświadczonych członków załogi. Są tu też opowieści o reakcjach otoczenia - niestety, nie zawsze pozytywnych i wspierających, o ludziach, którzy przychodzili oglądać cudzą rozpacz jak małpę w cyrku, z zawiścią i złośliwą satysfakcją.
I taka ciekawostka na koniec - w przedmowie do nowego wydania z 2007 roku, autor cytuje ten komentarz z biblionetki - Pocieszenie....

63. Życie zaczyna się w piątek (Pârvulescu Ioana)

O tym, co przyniesie przyszłość.
Bukareszt w ostatnich latach XIX wieku. Uwagę mieszkańców zaprząta dyskusja o planowanej ustawie zakazującej pojedynków oraz loteria noworoczna, miejscowy policjant próbuje rozwikłać sprawę śmierci postrzelonego młodzieńca i jego zagadkowych ostatnich słów oraz zniknięcia cennej ikony, dorastająca córka lekarza ulega zalotom kawalera o opinii hulajduszy, a w samym sercu tego zamieszania pojawia się tajemniczy przybysz, który wydaje się nie do końca z tego świata, wraz ze srebrnym sejfem, niepokojąco przypominającym zupełnie współczesną walizkę na kółkach.
Autorka wplatając w swoją książkę motyw domniemanej podróży w czasie, jednocześnie w ogóle tego wątku nie eksploruje, a jej przybysz od razu i niemal bezproblemowo asymiluje się do zastanej rzeczywistości, tak bardzo wtapiając się w tło, że niemal ginie w gąszczu pozostałych bohaterów drugoplanowych i nie odgrywa w książce żadnej szczególnie znaczącej roli (tu trzeba zaznaczyć, że nie ma tu wyodrębnionego głównego bohatera i właściwie wszyscy są jednakowo drugoplanowi). Cała fabuła zamyka się w czasie około dwóch ostatnich tygodni roku 1897 i stanowi niemal przypadkowy wyimek z życia lokalnej społeczności, w którym nie wydarza się nic bardziej przełomowego od zwykłej codzienności, ale jako że jest to okres końcoworoczny u schyłku wieku, sprzyja rozważaniom na temat przyszłości - w ujęciu jednostkowym oraz ogólnokrajowym.
Stylistycznie bardzo przypomina to powieść XIX-wieczną. Mamy tu mnóstwo bohaterów i związanych z nimi wątków, obrazujących niemal cały przekrój społeczeństwa oraz wiele bardzo rozbudowanych opisów miejsc i ludzi, a postaci i zdarzenia historyczne swobodnie mieszają się z tymi fikcyjnymi. Nie jest to jednak z pewnością w najmniejszym stopniu kryminał retro i umieszczanie tego typu sugestii na okładce jest wydawniczym strzałem w kolano.

62. Gujcio (Rowley Steven)

O tym, że lepiej płakać w mercedesie niż w pekaesie.
Patrick, przebrzmiała już nieco gwiazda Hollywood, musi w trakcie wakacji zająć się dwojgiem swoich bratanków, po tym jak ich matka zmarła, a ojciec trafił na kilkutygodniową kurację odwykową. Jego zadaniem będzie pomóc dzieciom przeżyć żałobę, a przy okazji przepracuje też swoje własne traumy sprzed lat.
Ta książka to taka typowa amerykańska guma do żucia dla oczu. Nie pozostawia po sobie absolutnie żadnych wrażeń. Wydaje mi się, że największym problemem tej książki jest to, że za bardzo skupia się na wydarzeniach i sileniu się na dowcip (co w większości wypadków wypada dość żenująco), a za mało na relacjach między postaciami. Przez to książka, która powinna w czytelniku poruszać jego czułe struny, przechodzi zupełnie obok, nie pozostawiając po sobie śladu. A to, że Patrick jest tak bardzo irytującą i antypatyczną postacią, całej sprawie nie pomaga. Nie rozumiem też po co w tej książce jest prolog, skoro nie ma on dosłownie żadnego zaczepienia w dalszej części książki i pokazana w nim scena NIGDY już później nie wraca. Najwyraźniej szanująca się książka powinna mieć prolog, ponieważ tak.
Za polski kształt tej książki odpowiada tłumaczka, dwie redaktorki i dwie korektorki, a więc całkiem sporo osób, a jednak żadna z nich nie wyłapała tego, że Scar - postać z "Króla Lwa", to w polskiej wersji językowej Skaza, a nie jakaś cholerna Blizna. Najwyraźniej wszystkie spędziły ostatnie trzydzieści lat w jurcie na mongolskim stepie, skoro umknęło im takie niszowe, nieznaczące dzieło jak jeden z najbardziej ikonicznych filmów takiego malutkiego, nieznanego studia jak Disney. No ups. Nic nie usprawiedliwia takiej zbrodni na przekładzie. "Blizna", no żeż ty w cara, nie pojmuję jak mogło do tego dojść.

61. Internat (Żadan Serhij)

O tym, że są chwile, gdy nie da się zachować neutralności.
Pasza, nauczyciel języka ukraińskiego, zwolniony ze służby wojskowej z powodu niesprawnej ręki, usiłuje wydostać siostrzeńca z internatu w oblężonym mieście.
Jest to opowieść drogi, którą można rozumieć dwojako - jako dosłowną długą drogę do domu, ale też jako metaforyczną drogę bohatera do zmiany swojej postawy wobec wojennej rzeczywistości. Pasza udaje, że sytuacja go nie dotyczy, nie chce opowiadać się po żadnej ze stron, myśląc, że neutralność jest kluczem do bezpieczeństwa. Doświadczenie kilkudniowej wędrówki, strachu o własne życie oraz kontakt z wieloma osobami spotkanymi po drodze, wystawi jego charakter na próbę.
Nie można tutaj pominąć tego, w jaki sposób Żadan odmalowuje codzienność ludzi dotkniętych wojną. Jest początek stycznia, zimno, ciemno, ludzie tłoczą się w miejscach, które uznają za bezpieczne, wraz z tobołami rzeczy nie zawsze najbardziej niezbędnych, przemykają chyłkiem opustoszałymi ulicami, nasłuchują strzałów, wybuchów i nadjeżdżających czołgów, i nikt nie wie kto swój, a kto wróg. Spod tego przejmującego obrazu przebija też niesłychana determinacja, szczera troska, sporo sprytu i parę bezinteresownych aktów człowieczeństwa. Jest to kawał dobrej literatury, napisanej ciekawym, charakterystycznym stylem i tylko szkoda, że treść nie jest wyłącznie dziełem wyobraźni autora.

60. 11 września: Dzień, w którym zatrzymał się świat (Zuckoff Mitchell)

O najczarniejszym dniu w historii USA.
Autor wykonał tytaniczną pracę, docierając do niezliczonej ilości dokumentów, raportów, protokołów przesłuchań i artykułów, a także przeprowadzając własne wywiady z ocalałymi z zamachów z 11 września, dzięki czemu bardzo dokładnie odtworzył wydarzenia tamtego dnia, przebieg wypadków w samolotach, działania naziemnej kontroli lotów oraz ewakuację ludzi w wieżach i w Pentagonie. Zdemaskował tym samym niesamowity chaos informacyjny, jaki tego dnia panował, dezorganizację, brak jasnych procedur oraz w pewnym stopniu także sporą dozę beztroski, niefrasobliwości i lekceważenia sygnałów ostrzegawczych (choć trzeba przyznać, że to cechuje absolutnie każdą większą katastrofę - od budowlanych po komunikacyjne i WTC pod tym względem był niestety normą, a nie wyjątkiem). Udało mu się także pokazać stronę nieco jaśniejszą - godne podziwu bohaterstwo służb ratunkowych i tzw. zwykłych ludzi, poświęcenie, niesamowitą wolę życia, solidarność, wiele niemalże cudownych ocaleń i rodzące się wśród gruzów więzy przyjaźni na całe życie.
Opisując tak dramatyczne wydarzenie bardzo łatwo możnaby pewnie wpaść w patetyczne tony i nachalnie grać na emocjach, epatując tragedią. Zuckoffowi udaje się tego uniknąć (poza może trzema momentami, w których lekko go ponosi) - jego tekst jest poruszający ze względu na wydarzenia, których dotyczy, a nie przez sposób opisu. Reportaż jest bardzo dobry, wnikliwy i uporządkowany, napisany lekkim, przystępnym stylem. Autor podzielił całość na dwie części - tę dotyczącą zdarzeń w powietrzu i tę na ziemi, i wybrał kilkunastu uczestników wydarzeń, za którymi podąża, ukazując jednocześnie bodaj wszystkie możliwe perspektywy - pasażerów pechowych lotów, kontrolerów ruchu lotniczego, ludzi uwięzionych w wieżach, ratowników i strażaków, a nawet terrorystów. Nie beletryzując, ukazując jedynie fakty potwierdzone dokumentami, stworzył reportaż, który czyta się niemalże jak thriller, z przeczącą logice nadzieją, że wszystko skończy się dobrze.
Jest to pozycja zdecydowanie godna polecenia. Przyczepić można się w zasadzie tylko do Wydawnictwa Poznańskiego, które mogłoby bardziej przyłożyć się do redakcji i korekty - zdarzają się pomyłki w datach i imionach, co przy literaturze faktu nie powinno mieć miejsca.

59. Kwiat lotosu (Rodziewiczówna Maria)

O tym, że trzeba myśleć jak wszyscy i się nie wychylać.
Pomysł na postać Rafała był bardzo ciekawy, stojący nieco w kontrze do typowych bohaterów pozytywistycznych w typie Witolda Korczyńskiego, ale niestety autorka zaprzepaszcza ten potencjał, portretując go w sposób nieco naiwny i bardzo wygodnie uproszczony. Rafał jest człowiekiem dosyć cynicznym, bardzo racjonalnym, twardo stąpającym po ziemi, pozbawionym sentymentów i z pozoru dość zimnym, a jego plan życiowy zdecydowanie nie obejmuje żony, gromady pacholąt i pracy na folwarku. No na pierwszy rzut oka widać, jaki to bluźnierca, kto to widział się tak ze społecznych ram wyłamywać, toż to niegodne, a fe. Na domiar złego to ateista, a więc człowiek pozbawiony jakiejkolwiek przyzwoitości, zasad i kręgosłupa. Wiadomo, że nie można mieć żadnej moralności, nie chodząc do kościoła, to się w oczywisty sposób nie dodaje i każdy wiejski głupek o tym wie, więc Rafała trzeba za wszelką cenę zawrócić ze złej ścieżki bezbożnej niezależności, coby ocalić jego duszę zatraconą. Ktoś naiwny mógłby pomyśleć, że bierze do rąk powieść, a to poradnik jak w paru krokach podłego ateusza zamienić w człowieka dobrego z kościami - i wierzącego, koniecznie, to się samo przez się rozumie, inaczej się przecież nijak nie da, w jedynego słusznego Boga katolickiego, a nie przypadkiem w jakichś, o zgrozo, buddyjskich uzurpatorów z Azji. Rozwój wątku Rafała i zakończenie książki mnie na wskroś zniesmacza i mam żal do Rodziewiczówny, bo wyrzekając na to, wychodzę na jakiegoś wściekłego antyklerykała, co jest prawdą tylko częściowo.
Obok wątku Rafała i jego śmiertelnego grzechu niewiary, poruszane są też kwestie podziałów klasowych. Niektórzy bohaterowie godzą się z nimi pokornie, uznając je za słuszne, inni ze zmiennym powodzeniem usiłują się z nich wyłamać. Dwa najwyraźniejsze przykłady to Leonia - uboga dziewczyna, pragnąca wykształcić się na lekarkę oraz Adam, syn leśniczego, zakochany w pańskiej córce. Przy czym autorka chyba głęboko wierzy w to, że cierpienie uszlachetnia, bo bardzo dba o to, żeby żaden z jej bohaterów nawet przez moment nie zaznał szczęścia, co się poniekąd dość dobrze wpisuje w tą nachalnie kościelną retorykę, wylewającą się z książki na każdym kroku.
Szczególne gratulacje należą się też wydawnictwu MG, które w swoim blurbie streszcza książkę niemal dosłownie do ostatniej strony. Brawo dla tych państwa.

58. Śmierć lorda Edgware'a (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O niesamowitych zbiegach okoliczności.
Do Poirota zgłasza się młoda, piękna aktorka z prośbą, aby ten pomógł jej w nakłonieniu uciążliwego męża do rozwodu. Wkrótce potem mąż ów zostaje odnaleziony martwy.
Kolejny raz mamy tu do czynienia z motywem despotycznej głowy rodziny, która zatruwa życie wszystkim naokoło. Niemniej mam w związku z tym wątkiem poczucie niedosytu. O ile w przypadku takich książek jak "Renzdez-vous ze śmiercią", "Morderstwo w Boże Narodzenie" czy choćby "Próba niewinności" mogliśmy na własne oczy przekonać się dlaczego życie z tymi bohaterami było aż tak uciążliwe, tak o lordzie Edgwarze nie wiemy nic. Dowiadujemy się kilkukrotnie, że był człowiekiem trudnym w pożyciu, widzimy jego córkę doprowadzoną na skraj rozstroju nerwowego, ale nigdy nie widzimy go "w akcji" i nie poznajemy żadnych szczegółów dotyczących jego potencjalnie toksycznego zachowania. Brakowało mi tej jednej sceny, dzięki której można by się przekonać czy faktycznie zasłużył na swój smutny koniec.
Natomiast sama intryga kryminalna jest całkiem porządna. Zbrodnia wydaje się mocno skomplikowana i na mój gust wymagająca trochę za dużo planowania i szczęśliwego trafu, żeby mogła się tak bezproblemowo udać, ale wciąż trzyma akceptowalny poziom, nie wybijając się na tle innych książek Christie ani szczególnie na plus, ani na minus.
Za to na plus na pewno wybija się jedna z głównych bohaterek, wspomniana wyżej żona nieodpowiedniego męża - kokietka, wyjątkowo egocentryczna, a przy tym nie pozbawiona sprytu.

57. Pięcioro małych Indian (Good Michelle)

O tym czego uczyły kanadyjskie szkoły dla Indian.
Książka opowiada historie pięciorga wychowanków takich szkół. Sam pobyt w placówce opisywany jest bardzo zdawkowo, najwięcej uwagi poświęcono długotrwałym konsekwencjom tej traumy. Mamy więc tu alkoholizm, wybuchy agresji, konflikty z prawem, trudności ze znalezieniem porządnej pracy, kłopoty z powrotem do korzeni rodzinnych i kulturowych, czy coś tak prozaicznego jak wynikający z lat izolacji brak podstawowej wiedzy o świecie.
Właściwie wszystko tutaj opiera się na nośnym temacie i niestety książka nie potrafi tego dobrze wykorzystać. W porównaniu z "27 śmierciami Toby'ego Obeda" jest kompletnie letnia pod względem ładunku emocjonalnego i po raz kolejny mam wrażenie, że zredukowanie postaci do jednego głównego bohatera sporo by w tej kwestii poprawiło, naprawdę nie rozumiem tego trendu we współczesnej literaturze. Co z tego, że mam pięć różnych perspektyw, skoro żadnego bohatera nie poznaję na tyle, by którakolwiek z nich mnie obchodziła.
Są też pewne elementy warsztatu autorki, które moim zdaniem szwankują. Fabuła książki żongluje losami pięciorga bohaterów, mącąc nieco z chronologią. Samo w sobie nie byłoby to minusem, ale zupełnie zrezygnowano tutaj z podawania dat, przez co bardzo łatwo o pewną dezorientację.
Nie jest to książka wprost zła, ale mogłaby być zdecydowanie lepsza. Trochę zmarnowany potencjał.

56. Z zimną krwią (Capote Truman (właśc. Streckfus Persons Truman))

O tym, że niebezpiecznie jest mieszkać na odludziu.
Jest to opowieść o morderstwie czteroosobowej rodziny, do którego doszło pod koniec lat 50., lekko fabularyzowana, ale wciąż zdecydowanie bliżej tej pozycji do literatury faktu niż beletrystyki. Mamy tu do czynienia z bardzo drobiazgowym opisem faktów, który obejmuje kilka dni poprzedzające zbrodnię, szczegółowe charakterystyki i biografie ofiar, morderców, a także śledczych i niektórych świadków, przebieg poszukiwań i późniejszego procesu, kończąc na wykonaniu wyroku. Cóż, moim zdaniem jest to momentami aż zbyt szczegółowe, a niektóre wątki podejmowane są kompletnie bez potrzeby. Np. pod koniec autor na mniej więcej 40 stronach przybliża (z masą detali) trzy inne sprawy z podobnego okresu zakończone wyrokiem śmierci i doprawdy nie mam zielonego pojęcia, po co poświęca temu aż tyle uwagi, bo nijak nie ma to żadnego związku z niczym. Podobnie zastanawiąjąco zbędnych kwestii, nad którymi Capote rozwodzi się przez całe akapity jest w tej książce znacznie więcej.
Innym sporym minusem jest bardzo wyidealizowany rysunek charakterologiczny głównych osób dramatu. Wszyscy jawią się jako postaci kryształowe, bez żadnej skazy, święci na ziemi niemalże. W przypadku ofiar można by to jeszcze zrozumieć - bo ich życiorysy odtwarzane są na podstawie wspomnień bliskich i znajomych, a wiadomo, że w takich okolicznościach nikt nie będzie mówił źle o zmarłych, ale w podobny sposób portretowani są również policjanci zajmujący się śledztwem, co zrozumieć już dużo trudniej, zwłaszcza w świetle doniesień o różnych kontrowersjach związanych z prowadzeniem tej sprawy, które Capote w swej książce z rozmysłem przemilczał. To niestety ujmuje tej pozycji naprawdę dużo z wiarygodności.

55. Komodo (Vann David)

O ludziach doprowadzonych do ostateczności.
Tracy wraz z matką przyjeżdża na Komodo, by towarzyszyć starszemu bratu, który odbywa właśnie kurs instruktora nurkowania.
To jest bardzo niepozorna książka, która wielokrotnie potrafi człowieka zbić z pantałyku i uderzyć z kierunku, którego byśmy się nie spodziewali, momentami jest wręcz szokująca. Cała jest jednym wielkim zaskoczeniem, a przy tym opisuje bardzo ważny, aktualny problem, o którym nie mówi się głośno zbyt często. Mnóstwo tu bardzo trafnych zdań i celnych, choć bolesnych społecznych diagnoz.
Ciekawa sprawa jest tutaj z główną bohaterką. Ewidentnie nie jest to postać napisana tak, żeby ją łatwo polubić. Od początku jawi się ona jako osoba raczej nieprzyjemna czy też wręcz wredna - nie potrafi powiedzieć niczego, co możnaby uznać za choćby względnie życzliwe, wyładowuje na innych swoją frustrację związaną z nieudanym małżeństwem i nadmiarem macierzyńskich obowiązków. Można wręcz nabrać przekonania, że Tracy to osoba zwyczajnie toksyczna, niemalże psychopatka - kalkuluje na chłodno rzeczy obiektywnie złe, jest pozbawiona wyrzutów sumienia, zawsze potrafi znaleźć dla swoich zachowań usprawiedliwienie i wciąż się nad sobą użala, nawet gdy ewidentnie wina leży po jej stronie. Z biegem czasu jednak, ze skrajnie antypatycznej postaci, której chciałoby się nagadać do słuchu, zmienia się w kogoś, komu chciałoby się ugotować zupę i otulić kocem - mimo że wciąż wiele z jej zachowań jest zupełnie nieakceptowalnych.
Całość jest bardzo niejednoznaczna, trudna do osądzenia - nie jest to prosta opowieść o wściekłej, irracjonalnej kobiecie, jaką może się wydawać na początku.
Jedno trzeba przyznać - nie jest to książka obok której dałoby się przejść obojętnie. To chyba plus.

54. Wysokie okno (Chandler Raymond)

O tym, ile kosztuje czyste sumienie.
Philip Marlowe na zlecenie wyjątkowo nieprzyjemnej klientki zajmuje się sprawą kradzieży cennej kolekcjonerskiej monety, a później także związaną z tym serią morderstw.
Książka jest przede wszystkim przyciężka. Mnóstwo drobiazgowych opisów miejsc i osób, ogrom nazwisk, skomplikowana sieć powiązań, dialogi pełne aluzji i niedopowiedzeń, za którymi trudno mi było nadążać - to wszystko sprawiało, że lektura daleka była od przyjemności. Tym co można policzyć na plus był ładnie odmalowany mroczny klimat noir i przede wszystkim postać Philipa Marlowe'a. Jego mistrzostwo w rzucaniu sarkazmami oraz patologiczna skłonność do przekomarzanek to właściwie jedyny powód, dla którego warto było brnąć przez tę książkę.

53. Słoń z Étretat (Stoga Joanna)

O skutkach faworyzowania dzieci.
Ola, zwana przez wszystkich Kassi, co z kolei jest skrótem od mitologicznej Kassandry, zmuszona jest do tego, aby samotnie opiekować się ojcem, który po tragicznej śmierci ukochanego syna kilkanaście lat wcześniej przeszedł ciężkie załamanie i zapadł na chorobę psychiczną, wskutek czego cofnął się w rozwoju do poziomu mniej więcej trzyletniego dziecka.
Treść tej książki jest zaskakująco przyziemna. To właściwie zapis zwykłej, szarej codzienności, jaka mogłaby być udziałem każdego z nas. Niemal nie ma tu bardzo dramatycznych wydarzeń, wielkich namiętności czy niesamowitych zwrotów akcji. Dni upływają bohaterce na pracy, przygotowywaniu posiłków, zajmowaniu się ojcem (opis tej relacji jest jednym z najmocniejszych i najbardziej wzruszających elementów książki), sporadycznych spotkaniach ze znajomymi. Tym co sprawia, że nie jest to nudne, są bohaterowie. Świetnie sportretowani, pełnokrwiści i w większości z miejsca budzący sympatię.
Książka opowiada o relacjach w rodzinie, przeżywaniu żałoby i poczuciu winy, ale też o odkupieniu, wybaczaniu i otwieraniu się na nowych ludzi i nowe doświadczenia. I o tym, że przy odrobinie wsparcia można znieść naprawdę wiele, a to, co z początku wydawało się ciężarem może okazać się cennym, wzbogacającym przeżyciem.
Pewnym minusem jest nieco nazbyt hollywoodzkie zakończenie oraz spora ilość błędów redakcyjnych - korekta zdecydowanie mogła postarać się lepiej. Jednak jak na debiut powieściowy, jest to pozycja zdecydowanie godna uwagi.

52. Pasażer do Frankfurtu (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, że jak jesteś młody to powinieneś przestać, bo się tylko pogrążasz.
Stafford Nye, którego od biedy można nazwać głównym bohaterem tej historii, choć nie do końca, bo za dużo go tu jednak nie ma, pomaga nieznajomej na lotnisku, przez co wplątuje się w wielką aferę, której celem jest powstrzymanie międzynarodowej rewolucji.
Święty borze na motorze, dlaczego ktoś pozwolił na to, żeby to coś zostało wydane i traumatyzowało ludzi, którzy przez pomyłkę pomyślą, że to książka i można ją przeczytać? Nie wiem nawet od czego zacząć.
Myślałam, że w konkursie na najgorszą książkę Christie nic nie będzie w stanie pokonać Niedokończonego portretu, ale tamta książka była po prostu nudna jak flak, a to... To jest durne w sposób, który przekracza ludzkie pojęcie. To prawie typowa pseudo-szpiegowska powieść Christie. W momentach, w których nie jest obraźliwie niedorzeczna i krańcowo naiwna, jest tak chaotyczna, że za cholerę się w niej nie idzie połapać. Ale zdecydowanie nie to jest w niej najgorsze, to bym może jakoś przełknęła.
W pale się nie mieści jaka ta książka jest szurska. Normalnie mokry sen zwolenników wszystkich teorii spiskowych. Żałowałam, że na końcu nie okazało się, że za wszystkim stoi tajna armia reptilian, bo wtedy przynajmniej byłoby wiadomo, żeby tego nie brać na poważnie. I wierzcie mi na słowo, takie rozwiązanie miałoby więcej sensu. A tak to jest mi po prostu smutno.
Książka jest niestety bardzo przesiąknięta, charakterystyczną dla wielu starszych osób i kompletnie niesprawiedliwą, niechęcią do młodego pokolenia. Autorka przedstawia młodzież jako stado baranów, które nade wszystko pragnie anarchii i pójdzie chętnie za każdym dyktatorem, o ile tylko ten im obieca, że będą mogli niszczyć wszystko i bez skrępowania. Gdyż każde dziecko wie, że głównym życiowym celem młodych ludzi jest dążenie do apokalipsy, a poza tym są oni głupi i nie znają życia, więc lepiej, żeby siedzieli cicho i się nie wtrącali jak dorośli rozmawiają. W tej książce są sceny z konferencjami światowych przywódców i oni tam w pewnym momencie całkiem na poważnie rozważają, czy da się jakoś tak wziąć i wytłuc tę całą młodzież, żeby nikt inny przy okazji nie ucierpiał, bo wtedy problem się sam rozwiąże. Nie robię se jaj. Do tego dochodzi kreskówkowo strywializowany temat chorób psychicznych i nawet cudownie odnaleziony rzekomy syn Hitlera ze swastyką wytatuowaną na stopie. A gdyby całość nie była jeszcze wystarczająco głupia, na koniec przyjdzie Gabrysia Borejko i naprawi cały świat eksperymentalnym sygnałem dobra w spreju. Nadal nie robię se jaj.
Tej książki nie napisał człowiek, lecz paranoja i irracjonalnie wyolbrzymiony lęk przed zmianą. I ja przepraszam bardzo, ale miejscem na tego typu wywody jest zacisze skrzętnie ukrywanego pamiętniczka (ewentualnie gabinet psychoterapeuty), a nie książka wydana w dużym nakładzie pod szyldem uwielbianej autorki. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, a lektura późnych dzieł Agathy Christie utwierdza mnie w przekonaniu, że ona niestety na tej scenie została za długo. To przykre widzieć takie odklejenie u pisarki, której wiele dzieł szczerze uwielbiam.
Ta książka nie może nawet pukać w dno od spodu, bo nie dosięga. Nie znajduję w niej niczego, co nawet przy mobilizacji całej mojej dobrej woli mogłabym uznać za choćby drobny plus.

51. Dni naszego życia (Franko Mikita)

O tym, że dzieci nie rodzą się z uprzedzeniami.
Pięcioletni Miki po śmierci mamy trafia pod opiekę homoseksualnego wujka i jego partnera.
To jest niesamowicie przyjemna, ciepła i urocza książka. Pierwsza połowa opisuje głównie interakcje wewnątrz rodziny, wzajemne docieranie się i próby odnalezienia się w nowej sytuacji. Jest to opisane niesamowicie leciutko, w stylu pełnym niewymuszonego poczucia humoru, które sprawiało, że niejednokrotnie podczas lektury niemal dusiłam się ze śmiechu. I gdyby akcja umiejscowiona była dajmy na to w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Francji czy jakimkolwiek kraju względnie przyjaznym dla mniejszości seksualnych, pewnie cała byłaby słodka jak landrynka. Ale w związku z tym, że wszystko dzieje się na rosyjskiej prowincji, niezbyt w tym względzie tolerancyjnej, szybko pojawiają się wątki związane z dyskryminacją i homofobią, konieczność ukrywania prawdy przed wszystkimi, a wraz z tym budzi się frustracja, agresja, poczucie niesprawiedliwości i niedopasowania do świata, lęki, myśli samobójcze. Ale nawet mimo podejmowania tylu niewesołych tematów, książka w żadnym momencie nie staje się ciężka i depresyjna. A dzięki temu, że to powieść w dużej mierze autobiograficzna, są w niej też wielkie pokłady autentyzmu. Czyta się to jednym tchem.
Cała ta historia wyraźnie pokazuje, że to nie bycie dzieckiem pary jednopłciowej jest problemem (bohaterowie tworzą rodzinę bardzo bliską ideału, w której jest miejsce na wsparcie i zrozumienie, ale też na dyscyplinę - to nie jest wychowywanie bezstresowe) - problemem jest świat i społeczeństwo, które takich rodzin nie akceptuje; a także to, że w wychowaniu człowieka największe znaczenie mają podejście, charakter i przede wszystkim uczucia, a nie płeć rodzica.

50. Wielka samotność (Hannah Kristin) - czytane na DKK

O tym, że miłość cierpliwa jest i nie pamięta złego, i inne takie, i że to nie zawsze dobrze, ale czasem tak.
Ernt nie potrafi sobie poradzić z rzeczywistością po powrocie z wojny w Wietnamie. Jego nowym genialnym pomysłem na życie jest wyprowadzka wraz z żoną i córką na Alaskę, do zapuszczonego gospodarstwa odziedziczonego po przyjacielu z armii. Dosyć szybko romantyczne wyobrażenia o prostym życiu z dala od cywilizacji zderzają się z trudnymi realiami, a klimat, w którym przez pół roku panuje zima i ciemność okazuje się nie sprzyjać odzyskaniu psychicznej równowagi.
Mamy tutaj do czynienia z ciekawym miszmaszem gatunkowym. To trochę tak, jakby King do spóły z Danielle Steel postanowili napisać swoją wersję "Tatusia Muminka i morza". To taki trochę domestic thriller, trochę melodramat, z dodatkiem romansu i elementami powieści o trudnym życiu pionierów. Początek może się leciutko dłużyć, ale potem już wchodzi się w to jak w masło. Bardzo ładnie ukazana jest tutaj mała, zżyta społeczność oraz wszelkie blaski i cienie życia blisko natury, z dala od wygód wielkich miast. Jednym z ważniejszych wątków jest też problem powracających z wojny weteranów zmagających się z zespołem stresu pourazowego.
Nijak się nie da ukryć, że Kristin Hannah pisze czytadła. Ale to całkiem niezłe czytadła i to należy doceniać, bo nie tak łatwo o dobrą literaturę rozrywkową - taką, która będzie lekka w odbiorze i odpowiednio wciągająca, a przy tym nie porazi swoją głupotą, naiwnością i banalnością pomysłów. Nie można powiedzieć, że Hannah sili się na jakąś wielką oryginalność, ale ma taką ciekawą umiejętność, że nawet te najbardziej z pozoru wyświechtane wątki, rodem z telenoweli potrafi przedstawić w całkiem świeży, ciekawy i nieraz zaskakujący sposób. Przy czym wydaje mi się, że lepiej sobie lekturę jej książek serwować z przerwami, nie czytać kilku ciurkiem. Hannah ma kilka swoich sprawdzonych pomysłów, którymi sprawnie żongluje, za każdym razem tworząc trochę inną historię. Niemniej ta powtarzalność motywów jest zauważalna i w większych dawkach może stać się męcząca. Jednak mimo wszelkich mankamentów, nie jestem w stanie tych książek nie lubić. To taka prosta literatura, która z jednej strony nie przeprasza za to czym jest, a z drugiej nie próbuje aspirować do czegoś większego (co wyczuwam np. u Jodi Picoult). Być może w tej bezpretensjonalności tkwi spora część uroku.

49. Sprawa upolowanego wilka (Gardner Erle Stanley)

O tym, że trzeba uważać z kim się wsiada do samochodu.
Tym razem Perry Mason broni klientki, której cudem udało się uniknąć gwałtu, a wkrótce potem została oskarżona o zabójstwo swojego napastnika.
To, co tę książkę najbardziej wyróżnia spośród innych z tego cyklu jest klientka, która nie kłamie i nie kombinuje. Trzeba przyznać, że jest to całkiem miła odmiana. Drugim plusem jest wyjątkowo długa rozprawa sądowa. Ogółem jest to całkiem udana książka z cyklu, z dobrą, nie nadmiernie zawikłaną zagadką.

48. Hard Land (Wells Benedict)

O dzieciach, które myślą, że są już bardzo dorosłe.
Nastoletni Sam od dzieciństwa zmaga się z napadami paniki, co nie przysporzyło mu popularności, a dodatkowym źródłem stresu dla niego jest ciężka choroba matki. Podczas wakacji podejmuje pracę w podupadającym kinie, gdzie poznaje swoich pierwszych prawdziwych przyjaciół.
Jest to więc książka o dojrzewaniu rozumianym jako ciąg codziennych całonocnych imprez i chlania do nieprzytomności, bez jakiejkolwiek ingerencji rodziców w ten proceder, a wszystko to wzbogacone jest fantazjami o mitycznym pierwszym razie. Zabrzmię teraz pewnie jak stara stetryczała krowa, alew wydaje mi się, że jest to książka skierowana głównie do rówieśników głównego bohatera i ewentualnie do tej części dorosłych, których nie drażnią nastolatkowie mający się za wybitnie dojrzałych tylko z tego powodu, że nie są im już obce narkotyki, seks i alkohol.
Zastanawiające w tej książce jest to, że kiedy dochodzi do swego rodzaju przełomu, w którym cała historia znajduje już właściwie domknięcie, do końca pozostaje jeszcze ponad sto stron. I doprawdy trudno się oprzeć wrażeniu, że tych stu stron mogłoby spokojnie nie być, bo w dużej mierze są umiarkowanie interesującym zapychaczem.
Kolejną dyskusyjną kwestią jest to, że autor - człowiek niemieckojęzyczny umiejscowił akcję książki w USA i z nie do końca dla mnie zrozumiałych względów naszpikował tekst pojedynczymi angielskimi słowami, a tłumacz te słowa pozostawił w formie nieprzetłumaczonej. Co z jednej strony jest zrozumiałe, bo zachowowana jest w ten sposób konstrukcja oryginału, ale naprawdę dziwnie się czyta polski tekst, w którym co jakiś czas człowiek natyka się na słowa typu hi czy mr.

47. Zdążyć przed Panem Bogiem (Krall Hanna)

O tym, jak się pisze historię.
Wspomnienia Marka Edelmana z wojennych czasów i późniejszej praktyki lekarskiej.
Opowieść jest chaotyczna, zdarzają się w niej dygresje i powtórzenia - ale moim zdaniem w niczym to nie przeszkadza, bo to nie dokładne otworzenie wydarzeń było celem tej książki, to nie jest powieść historyczna ani reportaż. Mam wrażenie, że bardziej niż o powstaniu w getcie, Holocauście czy nawet życiu Marka Edelmana (choć wszystkie te elementy są w książce obecne), jest to opowieść o tym, jak tworzy się historyczną mitologię - o tym, co się uwypukla, a co przemilcza tak, aby heroizm wydawał się bardziej heroiczny, śmierć piękniejsza, bohaterowie kompletnie bez skazy, a wszystko miało pozór jakiegoś wyższego sensu, który na pewno gdzieś jest, choć zwykły człowiek jest za głupi, by go dostrzec. Ta książka boli w dwójnasób, bo oprócz tego, że dokumentuje wielką tragedię, to odziera historię z tej patriotycznej patetycznej pozłotki, pokazując, że bohaterowie wojenni to byli przede wszystkim zwykli ludzie, którzy zupełnie po ludzku się bali i nie zawsze postępowali tak, jakbyśmy tego od nich oczekiwali, a takie podrasowywanie historii, aby wydawała się bardziej chwalebna, umniejsza im znacznie bardziej niż ewentualne "haniebne" czyny, które mogłyby wyjść na jaw.

46. Czterech mężczyzn na brzegu lasu (Fleszarowa-Muskat Stanisława)

O tym, jaka jest cena postępu.
Grupa geologów stoi na brzegu lasu i podziwia nowo otwartą kopalnię węgla brunatnego, wspominając kilka miesięcy, które spędzili na pracy przy jej przygotowaniu.
Pod względem konstrukcji jest to książka nieco podobna do "Wielkich kłamstewek". Od początku wiemy, że ktoś zginął, ale kto i dlaczego pozostaje tajemnicą do samego końca. Autorka dawkuje wskazówki na tyle oszczędnie, że niemal co rozdział można mieć nową koncepcję. Pewnym minusem jest to, że tak długo budowane napięcie prowadzi do bardzo pospiesznego rozwiązania, które nie ma nawet szansy porządnie wybrzmieć.
Głównym tematem książki jest konflikt pomiędzy geologami, którzy widzą w otwarciu kopalni szansę na rozwój regionu i nowe miejsca pracy, a mieszkańcami, którzy nie mogą pogodzić się z koniecznością przesiedlenia - szczególny opór stawia tu jeden z gospodarzy. Nie jest to jednak sytuacja pokazana w sposób czarno-biały. Geologowie rozumieją tragedię ludzi i żal im dewastowanego krajobrazu, ale wykonują tylko swoją pracę i sami nie są władni podejmować w tej sprawie żadnych decyzji. Z kolei oporny gospodarz zdecydowanie nie jest kryształową postacią i właściwie trudno darzyć go sympatią - swoją ziemię zdobył niemalże przemocą, a wobec własnych dzieci jest despotą narzucającym im własną wizję życia.
Całość to taka utrzymana w klimacie wakacyjnej powieści o biwakowaniu konserwa, dokumentująca świat, który przeminął już bezpowrotnie. Troszkę ramotka, ale wciąż całkiem przyjemna w odbiorze.

45. Osiem gór (Cognetti Paolo)

O blaskach i cieniach życia górskiego pustelnika.
Rodzice Pietra, a zwłaszcza ojciec, kochają Alpy, które regularnie odwiedzają. W końcu decydują się wynająć górską chatę, która będzie ich stałą bazą wypadową do górskich wypraw. W ten sposób Pietro pozna swojego jedynego prawdziwego przyjaciela Bruna. Mimo wieloletnich przerw ta znajomość przetrwa dekady.
Oprócz przyjaźni Pietra i Bruna łączą trudne relacje z ojcami oraz to, że obaj są niespokojnymi duchami, nie dającymi upchać się w ciasne ramy utartych schematów stabilnego życia. Pietro miota się po świecie, nigdzie nie mogąc zagrzać dłużej miejsca, marząc o karierze reżysera dokumentalisty i ledwo wiążąc koniec z końcem. Regularnie wraca w góry, lecz wynika to nie tyle z pasji do alpinizmu, co raczej z chęci zrozumienia własnego ojca. Za to Bruno jest typowym człowiekiem gór, dzikim i niemal pierwotnym. Najlepiej czuje się na górskich pastwiskach, a jego największym pragnieniem jest w pełni samowystarczalne gospodarstwo, w którym mógłby żyć, redukując kontakty ze światem zewnętrznym do niezbędnego minimum.
Podobno we Włoszech jest to książka bardzo ceniona i wielokrotnie nagradzana. Nie do końca rozumiem z czego to wynika. Nie ma w niej jakiejś konkretnej fabuły ani wyraźnej puenty (to jedna z tych książek, które próbują upchać wydarzenia kilku dekad na mniej niż trzystu stronach, moim zdaniem to niemal zawsze działa na niekorzyść książki, bo nie ma miejsca na to, by czemukolwiek poświęcić więcej uwagi), forma to zupełnie standardowa narracja pierwszoosobowa, a język też nie wyróżnia się czymś szczególnie zachwycającym. Może chodzi o ten surowy górski klimat. W każdym razie mnie to nie kupiło.

44. Rozdarta zasłona (Szymiczkowa Maryla (właśc. Dehnel Jacek, Tarczyński Piotr))

O tym jak zdemaskować mordercę w przerwie od smażenia powideł śliwkowych.
Służąca profesorowej Szczupaczyńskiej porzuca pracę w trybie nagłym, aby równie nagle wyjść za mąż za świeżo poznanego obiecującego młodzieńca. Wkrótce potem zostaje znaleziona martwa.
Klasyfikowanie tej książki jako kryminału ma cel wyłącznie marketingowy, jawnie wykorzystujący modę na kryminały retro. Autorom w widoczny sposób najbardziej zależało na jak najwierniejszym odmalowaniu realiów społeczno-historycznych Krakowa okresu belle epoque. Mam wrażenie, że w trakcie pracy nad książką najwięcej czasu i wysiłku poświęcono na research. I cóż, moim zdaniem tego researchu było aż za dużo. Skutkuje to tym, że niektóre dialogi dosłownie wyglądają tak, jakby bohaterowie recytowali sobie nawzajem encyklopedię albo kroniki XIX-wiecznego Krakowa. Miałam też wrażenie, jakby autorzy przygotowali sobie zawczasu listę uroczych ich zdaniem archaizmów i systematycznie je odhaczali - strona bez jakiegoś reliktowego słowa jest stroną straconą. Jeśli ktoś pasjonuje się historią i/lub dobrze zna Kraków - jest to bezsprzecznie cymesik. Dla mnie jednak tych smaczków było za dużo, całkowicie zdominowały książkę i przytłoczyły całą, i bez tego dość niemrawą, fabułę. Cała para poszła w dekoracje, a niestety zapomniano zadbać o aktorów i scenariusz.
Jeśli zaś chodzi o treść książki, dużo nacisku położono na kwestię równouprawnienia kobiet i przebijających się z oporami haseł wzywających do zwiększenia ich udziału w edukacji i ogólnie pojętym życiu publicznym. Bardzo ważne były też wątki związane z prostytucją i handlem żywym towarem. Natomiast wątek kryminalny jest... No cóż, jest. Historia, którą zbudowała profesorowa Szczupaczyńska może i trzyma się kupy, ale jest tak straszliwie niepodparta żadnymi dowodami, że w sądzie obaliłby ją byle aplikant w trakcie przerwy na drugie śniadanie - poprzednia część też cierpiała na ten sam problem. Wydaje mi się, że niestety panowie nie umieją napisać kryminału i doprawdy nie rozumiem, czemu w ogóle próbują, zamiast uczciwie napisać powieść obyczajową osadzoną w realiach epoki, co wychodzi im, jak widać, całkiem nieźle. Obawiam, że powód może być bardzo prozaiczny.

43. Agonia dźwięków (Cabré Jaume)

O tym, że z pobożnością też można przesadzić.
Brat Junoy najbardziej na świecie kocha muzykę, która jednocześnie jest jego sposobem wyrażania miłości do Boga i świata, zgodnie z zasadą, że kto śpiewa, dwa razy się modli. Bardzo nie podoba się to jego przełożonym, bo przecież nie godzi się, żeby zakonnik był aż tak zadowolony z życia. W związku z tym, zostaje wysłany w charakterze spowiednika do położonego na pustkowiu zakonu żeńskiego o regule tak surowej, że w porównaniu z nią skrajna asceza wygląda jak jakieś nieprzyzwoite rozpasanie. Jakiś czas potem dochodzi tam do skandalu, a brat Junoy zostaje postawiony przed sądem oskarżony o istotny udział w tych wydarzeniach, jednocześnie stając się obiektem osobistej zemsty jednych i marionetką w politycznych rozgrywkach drugich.
Podchodziłam do tej książki trochę jak pies do jeża, po poprzednim nieudanym spotkaniu z autorem, spodziewając się książki zbyt trudnej na mój plebejuszowski umysł. O dziwo jednak książka, mówiąc kolokwialnie, bardzo lekko wchodzi, mimo że nie jest to narracja zupełnie standardowa, a Cabre w widoczny i niewymuszony sposób bawi się swoim stylem. Przede wszystkim na uznanie zasługuje umiejętne budowanie klimatu. Chronologia wydarzeń jest zachwiana, prawdę o tym, co naprawdę wydarzyło się w klasztorze poznajemy bardzo stopniowo. Napisane jest to w taki sposób, że ciekawość czytelnika jest cały czas podsycana, a przy tym udało się uniknąć poczucia dezorientacji.
Osią książki jest konflikt brata Junoya z matką przełożoną zakonu, autor zestawia tutaj pobożne, ale wciąż racjonalne myślenie z dewocją, fanatyzmem i zacietrzewieniem. On uważa, że tak ekstremalna pokuta nie ma żadnego sensu i nikomu nie przynosi pożytku, nie jest miła Bogu, a wręcz jest źródłem pychy (w końcu zakon szczyci się tym, że jest najuboższy) i może być szkodliwa dla zdrowia i psychiki. Ona z kolei jest kompletnie zaślepiona i tak przyzwyczajona do posłusznego trzymania się zasad, że nie jest w stanie pogodzić się z tym, że ktokolwiek śmie się jej sprzeciwić czy kwestionować jej decyzje. W jakimś stopniu jest to też książka o tym, że poczucie władzy, choćby niewielkiej, może czynić ludzi despotami, a prawda nie ma żadnego znaczenia, jeśli w grę wchodzą interesy.
Nie podobał mi się jedynie pewien element nadnaturalny, moim zdaniem potraktowany zbyt dosłownie i gryzący się nieco z całością.

42. Pani Bovary (Flaubert Gustave (Flaubert Gustaw))

O tragicznych skutkach niewłaściwego wyboru współmałżonka.
Trzeba przyznać, że państwo Bovary to się dobrali jak w korcu maku - oboje naiwni bardziej niż ustawa przewiduje. Przy czym u niej chodzi bardziej o całkowite oderwanie od rzeczywistości i nierealne oczekiwania wobec życia, u niego zaś o nadmierną dobroduszność i prostolinijność, która nie pozwala mu choćby pomyśleć o tym, że ktoś mógłby chcieć go wykorzystać czy skrzywdzić.
A jak już przy tym jesteśmy - doprawdy trudno w literaturze znaleźć postać bardziej antypatyczną niż Emma Bovary. Nie da się zaprzeczyć, że pod wieloma względami jest z niej naiwna owieczka, która nie ma pojęcia jak działa świat i nie potrafi wyciągnąć żadnych wniosków z własnych błędów. Z drugiej jednak, gdy na czymś jej naprawdę zależy, potrafi być pozbawioną skrupułów, przebiegłą łasicą, nie liczącą się z nikim, do samego końca skupioną wyłącznie na sobie. Doprawdy trudno jest sympatyzować z bohaterką, która jest tak krańcowo podła wobec człowieka, który by jej nieba przychylił. Liczne zdrady to właściwie tylko wierzchołek góry lodowej niegodziwości do jakich jest zdolna - Emma swoim mężem manipuluje ze zręcznością zawodowego szulera, systematycznie go okrada, beztrosko wpędza w długi dla zaspokojenia własnych płytkich kaprysów, cały czas przy tym czując się największą ofiarą sytuacji. Jest to ogółem postać na wskroś i pod każdym względem tak odrażająca, że czytanie o niej przyprawiało mnie o mdłości. Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych słów, które mogłyby dostatecznie obelżywie określić jej postępowanie. Miałabym współczuć takiej egoistycznej kreaturze? Wolne żarty. Współczuć można jedynie tym, którzy mieli nieszczęście spotkać ją na swej drodze. Nie wiem czemu ci klasyczni pisarze mieli taką słabość do straszliwych sekutnic, tak często czyniąc z nich bohaterki obdarzane powszechnym uwielbieniem. Najwyraźniej nie rozumiem świata.
Jak łatwo wywnioskować z powyższego, treść książki budziła we mnie agresję. Można powiedzieć, że styl w jakimś stopniu łagodził ten efekt, bo mnie dość skutecznie usypiał (na tyle skutecznie, że w trakcie musiałam sobie zrobić około roczną przerwę, coby w śpiączkę nie wpaść). Flaubert ma jakąś niezrozumiałą dla mnie słabość do zaludniania książki postaciami okropnych nudziarzy. A to pan aptekarz ze swoimi fascynującymi tyradami na temat krowich bąków, a to przewodnik w katedrze zarzucający czytelnika masą dat i nazwisk. Opis przejazdu dorożką to dosłownie wyliczanka kolejnych ulic w mieście zajmująca co najmniej pół strony. Najwyraźniej zupełnie niepotrzebna, nużąca drobiazgowość świadczy o niesamowitym kunszcie pisarskim, który zapewni ponadczasową sławę i wiekopomną cześć czytelników, ale przyznam szczerze, że jestem całkowicie odporna na rzekome uroki takiego stylu. Być może powinnam się za to wstydzić, ale mi się nie chce, bo te opisy wyssały ze mnie większość chęci życia.
Szczerze mówiąc "Cham" Orzeszkowej, który jest pod wieloma względami powieścią bardzo podobną do "Pani Bovary", podobał mi się o niebo bardziej.

41. Niespokojni ludzie (Backman Fredrik)

O tym, że każdy człowiek bywa czasem idiotą.
Dzień przed sylwestrem ktoś próbuje napaść na bank, który okazuje się być bankiem bezgotówkowym, więc trochę kiepsko. Potem w panicznej ucieczce, ów ktoś trafia do mieszkania, w którym właśnie przebywają potencjalni nabywcy i tym sposobem wyjątkowo nieudany napad przeradza się w wyjątkowo nieudane wzięcie wyjątkowo wkurzających zakładników.
Po takim opisie można oczekiwać historii, być może zaprawionej nutką komediową, ale jednak mimo wszystko w jakiejś mierze kryminalnej. Cóż, jeśli się człowiek na coś takiego nastawi, to się srogo rozczaruje. To jest po prostu typowy Backman, który typowo dla siebie napisał kolejną książkę o relacjach międzyludzkich: miłosnych, przyjacielskich, rodzicielskich - niemal żaden z opisywanych tu związków nie jest do końca taki, jak się wydaje na początku. Mamy tu portret współczesnego społeczeństwa, cały kalejdoskop nieco przerysowanych (choć mimo wszystko nie karykaturalnych) postaci zagubionych w rzeczywistości, targanych lękami i neurozami, którzy próbują po prostu nie być złymi ludźmi. Dużo miejsca poświęcono na refleksję nad życiem małżeńskim - tym, co jest różnicami nie do pogodzenia, a co sprawia, że ludzie zostają ze sobą, mimo że minęła już ta pierwsza fala intensywnego zakochania. Uwielbiam u Backmana to, że potrafi opisywać miłość w jej najbardziej przyziemnej, codziennej odsłonie w sposób tak romantyczny, że niejedna autorka harlequina mogłaby się zawstydzić. Ważnym elementem przewijającym się przez całą książkę jest samobójstwo i sposób w jaki wpływa ono na postronne osoby, nawet jeśli nie miały ze zmarłym bezpośredniego związku.
Wszystko to opisane jest lekkim, nieco prześmiewczym stylem charakterystycznym dla Backmana i choć autor traktuje swoje postaci z przymrużeniem oka, to nigdy nie trywializuje ich problemów. Dużo tu błyskotliwych, celnych puent i zwrotów bezpośrednio do czytelnika.
Ciepła, podnosząca na duchu, a jednocześnie nieprzesłodzona opowieść, naszpikowana bardzo trafnymi spostrzeżeniami na temat współczesności, z idealnie wyważonymi proporcjami humoru i wzruszeń. Cały Backman.

40. Firefly Lane (Hannah Kristin)

O tym, że żeby kogoś poznać w doli i w niedoli, trzeba z nim zjeść beczkę soli.
Bohaterkami książki są dwie przyjaciółki. Jedna pochodzi z pełnej, szczęśliwej rodziny i najchętniej odnalazłaby się w roli żony i matki, mimo że wszyscy wokół sugerują, że powinna być bardziej ambitna. Druga, będąc córką narkomanki, nigdy nie zaznała ciepła domowego ogniska, a jedyne o czym marzy to spektakularna dziennikarska kariera.
Jeśli ktoś czytał już wcześniej książki Kristin Hannah (zwłaszcza "Nocną drogę") początek może mieć dlań nieco rozczarowujący posmak odgrzewanego kotleta. Zawiązanie akcji, rys charakterologiczny głównych bohaterek oraz ich sytuacja życiowa, a nawet kontekst tytułu, są właściwie identyczne. Na szczęście fabuła jest na tyle wciągająca, że dosyć łatwo można przymknąć na to oko.
Akcja książki obejmuje jakieś trzydzieści lat i zawiera niesamowite mnóstwo mniej lub bardziej dramatycznych wydarzeń, przez które przedziera się jak lodołamacz, rzadko kiedy zatrzymując się nad jakimś wątkiem czy problemem na dłużej niż te kilkanaście stron, w których zamyka się pojedynczy rozdział. Pod tym względem przypomina to nieco twórczość Danielle Steel, ale trzeba też oddać sprawiedliwość, że jednak zaprezentowany tu styl jest zdecydowanie lepszy. Na plus wypadają również bohaterowie - bardzo ludzcy i łatwo budzący sympatię. Nadal uważam jednak, że wątki romantyczne, choć odpowiednio angażujące, są zdecydowanie zbyt przewidywalne i zbyt często wykorzystywane są tu najbardziej wyświechtane schematy.
Muszę też przyznać, że Kristin Hannah jest moim odkryciem tego roku, jeśli chodzi o literaturę rozrywkową. Powtórzę tu moją opinię o jej poprzedniej książce, i myślę, że może to się odnosić do ogółu jej twórczości - czytadło, które nie będzie stratą czasu.

39. Zabójstwo Rogera Ackroyda (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O szantażu, który wymknął się spod kontroli.
Poirot wyjechał na angielską wieś, by tam spędzać emeryturę hodując dynie, ale spokój ewidentnie nie jest mu pisany, gdyż będzie musiał pomóc w rozwiązaniu zagadki morderstwa lokalnego bogatego biznesmena.
Ta książka znana jest głównie z powodu swojego szokującego zakończenia. Nie umiem ocenić na ile faktycznie było ono szokujące, gdyż niestety znałam je już od dawna. Czy taka wiedza bardzo przeszkadza? I tak, i nie. Wciąż są tu charakterystyczne cechy pisarstwa Christie - świetnie sportretowana prowincjonalna społeczność, dobra konstrukcja bohaterów, powoli kształtujący się pomysł na Poirota (to dopiero trzecia powieść z jego udziałem), całkiem udane elementy humorystyczne. Nadal da się lektury czerpać sporo przyjemności. Jeśli zaś miałabym oceniać samą intrygę kryminalną, to mimo że nie mogę jej uznać za nieudaną, raczej nie umieściłabym jej w czołówce moich ulubionych rozwiązań u Christie. Mam wrażenie, że ten pomysł na morderstwo, choć świetnie prezentuje się na papierze, imponuje rozmachem i dbałością o szczegóły, w rzeczywistości byłby zbyt skomplikowany do przeprowadzenia i wymagałby od sprawcy zapobiegliwości graniczącej z jasnowidztwem.

38. Kochanice króla (Gregory Philippa)

O tym, że król musi mieć syna.
Książka opowiada o miłosnych podbojach Henryka VIII, szczególnie koncentrując na jego relacji z Anną Boleyn. Całą historię poznajemy z perspektywy jej siostry, która w pewnym okresie była królewską metresą.
Muszę przyznać, że czytało mi się to nieco przyciężko - szczególnie trudno było mi przebrnąć przez pierwszą połowę. Książka jest przeraźliwie długa i niestety nie brak w niej dłużyzn, a opisy intryg dworskich często są bardzo monotonne. Długimi momentami dosłownie nic się w tej książce nie dzieje, wszyscy drepczą w miejscu, raz im się uda jakiś podstęp, a raz nie i bywa to wszystko w nużący sposób powtarzalne. Jak na opowieść o wielkich namiętnościach, bardzo mało tu jakiegokolwiek uczucia. Spory problem miałam również z bohaterami. Zdecydowana większość z nich jest nikczemnymi knujami, co sprawia, że właściwie nie ma tam komu kibicować (poza Wilhelmami, Wilhelmy to porządne chłopy), a to z kolei powodowało, że ewentualne powodzenie wielu planów zwisało mi bardzo niskim kalafiorem. Maria Boleyn, która wyrasta tutaj na główną bohaterkę też jest moim zdaniem nieco problematyczna. Nie jest ona może nikczemnym knujem, ale wydaje się napisana jakoś tak niespójnie, niekonsekwetnie, trudno było nieraz zrozumieć jej motywacje, bo potrafiła w jednym momencie twierdzić, że jest zmęczona dworskim życiem i najchętniej zamieszkałaby na jakiejś spokojnej wsi, by dosłownie w następnej pałać zawiścią wobec siostry, która odbierała jej królewskie zaszczyty.
Mam też z tą bohaterką inny problem. Nie przeszkadza mi, że autorka pozmieniała charaktery postaci historycznych czy wykorzystywała niepotwierdzone hipotezy (wszak to powieść, a nie biografia), ale ciężko mi było przełknąć machloje związane z wiekiem Marii, która przedstawiona jest tutaj jako najmłodsza siostra, zmuszona do zamążpójścia jako dwunastolatka, podczas gdy w rzeczywistości była najstarszą z rodzeństwa i za mąż wychodziła w zupełnie niekontrowersyjnym wieku lat około dwudziestu. Jaki jest cel takich zmian? Prawdopodobnie wyłącznie taki, żeby całość budziła więcej emocji i lepiej wpisywała się w powszechne wyobrażenie o tamtych czasach, ale moim zdaniem nie jest to wystarczające usprawiedliwienie.
Pewne zastrzeżenia można mieć również wobec przekładu. Tłumaczka bardzo niekonsekwentnie stosuje archaizmy i ewidentnie nie wie czym jest połóg, często używając tego słowa jako synonimu porodu.
Wychodzi, że sporo mam tych zastrzeżeń, a jednak nie uważam czasu spędzonego z tą książką za stracony. Nie znajdzie się na pewno w czołówce moich ulubionych książek, czytanie jej wymagało sporo cierpliwości i nigdy już do niej nie wrócę, ale odwdzięczyła się całkiem angażującą historią i postaciami, którym można współczuć, nawet jeśli wcześniej wcale nie budzili sympatii.

37. Wierność (Missiroli Marco) - czytane na DKK

O tym, że nic nie spaja małżeństwa bardziej niż kredyt na pół miliona euro.
Ciężko cokolwiek napisać o tej książce, bo mam wrażenie, że ona to tak za bardzo o niczym nie jest. Pierwsze zdanie niniejszej opinii jest prawdziwe, a zarazem nie można powiedzieć, żeby opisywało główny wątek książki, bo takiego w niej nie ma.
W centrum wydarzeń znajduje się małżeństwo z wieloletnim stażem, ale wciąż jeszcze stosunkowo młode. W ich związku nie brak namiętności. Nie jest to jednak przeszkodą do tego, żeby mąż przeżył ciężką fascynacją wobec znacznie młodszej studentki, którą będzie rozpamiętywał jeszcze przez następną dekadę, co z kolei doprowadzi do tego, że żona poszuka zemsty i dowartościowania w ramionach przystojnego fizjoterapeuty, który niepewność wobec własnej męskości próbuje sobie kompensować udziałem w nielegalnych walkach psów i trenowaniem sztuk walki. Jest też trochę wątków pobocznych - jakieś machlojki przy zakupie mieszkania (tutaj mała ciekawostka - albo autor jest skrajnie oderwany od rzeczywistości, albo we Włoszech naprawdę siedemdziesięciometrowe mieszkanie, to klitka, do której nie można zaprosić dwóch par przyjaciół naraz, bo się nie zmieszczą), matka ze złamaną nogą, siostra z nieślubnym dzieckiem, ojciec zbierający pocztówki od tajemniczej kobiety, słowem mydło i powidło, wszystko i nic, połowa z tego jest w książce kompletnie bez celu i żadnego związku z niczym.
Tym co książkę nieco wyróżnia jest poniekąd eksperymentalny styl, którego charakterystycznym elementem jest zmieniający się swobodnie narrator. Przypomina to nieco grę w berka - narracja prowadzona jest z punktu widzenia jakiegoś jednego bohatera, ale tylko do momentu, gdy ten kogoś spotka, wówczas ta osoba przejmuje pałeczkę, i tak w kółko. Brzmi to zdecydowanie bardziej skomplikowanie niż jest w rzeczywistości, bardzo szybko da się załapać ten rytm.
Tak że taka to dziwna książka. Czytało się ją całkiem przyjemnie, mimo braku jakiejś konkretnej fabuły i tematyki, której staram się unikać, ale nie przypuszczam, bym za miesiąc jeszcze coś z niej pamiętała.

36. Winda (Dard Frédéric (pseud. Prêtre Marcel Georges))

O tym, żeby nie zaczepiać nieznajomych kobiet.
Rzecz dzieje się w Boże Narodzenie. Główny bohater po latach nieobecności powraca do rodzinnego miasta, gdzie podczas przechadzki spotyka kobietę, którą uznaje za interesującą i przy okazji wplątuje się w grubszą, niebezpieczną aferę.
Niby wszelkie katalogi klasyfikują to jako kryminał, ale ja tego jakoś zupełnie w ten sposób nie odbieram. No bo owszem - jest morderstwo, są pewne zagadkowe okoliczności i trochę komplikacji oraz jakieś mniej lub bardziej udane próby budowania napięcia, ale jednak istotą kryminału powinno być chyba rozwiązanie zagadki, a tutaj raczej nie o to chodzi. Całość jest króciuteńka, mogłaby niemal uchodzić za nieco dłuższe opowiadanie - stąd nie ma tu żadnych wątków pobocznych czy rozbudowanego rysunku psychologicznego bohaterów. Wszystko ma się opierać na błyskotliwej, zaskakującej puencie - to ona ma głównie robić tutaj wrażenie. Wszystko to budzi we mnie trochę odległych skojarzeń z "Kraksą" Durrenmatta.

35. Śmierć na Nilu [komiks] (Bottier Isabelle, Callixte (właśc. Schmitz Damien), Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, żeby nie odbijać przyjaciółkom narzeczonych.
To jest bardzo wierna adaptacja. Paradoksalnie - może nawet zbyt wierna, bo ta ilość wątków pobocznych ściśnięta na tak niedużej objętości, robi wrażenie natłoku i nadmiernej skrótowości. Postaci również dostają zbyt mało miejsca, żeby w ogóle dać się poznać. Mam wrażenie, że bez znajomości pierwowzoru łatwo byłoby się w tym pogubić. Po stronie minusów zapisałabym też sposób rysowania bohaterów - niektórzy są do siebie zbyt podobni.
Jakoś nie przekonują mnie te wersje komiksowe. To takie bryki do książek, w wersji z obrazkami, kompletnie nie bronią się jako samodzielne dzieła. Tak że sprawdza się to właściwie wyłącznie jako ciekawostka dla wiernych fanów Christie - niby można, ale w sumie po co.

34. Zalecenia na wypadek upałów (O'Farrell Maggie)

O tym, że każda rodzina ma swoje tajemnice.
Kiedy będący na emeryturze ojciec domator wychodzi rano po gazety i nie wraca, do domu przyjeżdżają dorosłe już, skonfliktowane dzieci, aby wesprzeć matkę w akcji poszukiwawczej.
Akcja książki dzieje się w Wielkiej Brytanii w trakcie suszy stulecia, która miała miejsce w roku 1976. Szczerze mówiąc, jest to jedyna okoliczność, która dodaje książce jakiejkolwiek temperatury (swoją drogą te okoliczności są bardzo słabo wykorzystane, właściwie to wyłącznie dekoracja i łatwo o nich zapomnieć) - pod względem ładunku emocjonalnego jest kompletnie letnia. Co jest dziwne o tyle, że taki temat - rodzina, w której każdy ma swojego trupa w szafie, którego ukrywa przed innymi - to niemalże samograj, tutaj powinno wręcz kipieć. Ktoś przeżywa kryzys w małżeństwie, nie radząc sobie ze świeżo rozbudzonymi ambicjami żony, ktoś nie potrafi się odnaleźć w roli macochy, ktoś całe życie żyje w kłamstwie, ktoś zdobył pracę, ukrywając brak kompetencji. Jeden z ciekawszych wątków drugoplanowych skupia się na ukazaniu jak trudne jest zwykłe, codzienne życie dorosłego człowieka, który nie potrafi czytać. Całkiem sporo miejsca poświęcono też na pokazanie, jak trudno było być Irlandczykiem w Wielkiej Brytanii i pielęgnować swoje dziedzictwo kulturowe, kiedy nie można było się do tego publicznie przyznać, żeby nie budzić wrogości automatycznym skojarzeniem z terrorystyczną działalnością IRA. Jednak najlepiej w książce wypadają bohaterowie, są wyraziści, charakterystyczni i łatwo budzą sympatię. Wątki to trochę takie mydło i powidło. Rozczarowało mnie też zakończenie. Nie można powiedzieć, że jest zupełnie otwarte, ale moim zdaniem większości wątków przydałaby się bardziej wyrazista, satysfakcjonująca puenta.
Mam wrażenie, że to taka książka w sam raz do zabrania na plażę.

33. Carrie (King Stephen (pseud. Bachman Richard, Evans Beryl))

O kropli, która przelała czarę.
Nastoletnia Carrie, wychowywana przez obłąkaną, ekstremalnie religijną matkę i pogardzana przez rówieśników, zostaje zaproszona na szkolny bal przez jednego z bardziej popularnych chłopców w szkole.
Powiedzieć, że zupełnie nie cenię Kinga, to nic nie powiedzieć. Muszę przyznać uczciwie, że on miewa bardzo dobre pomysły na ciekawe fabuły, ale jednocześnie za nic nie potrafię zrozumieć, jak człowiek, który posiada jednocześnie kompletnie nijaki styl i unikalną umiejętność zabijania napięcia tonami całkowicie zbędnego ględzenia, mógł zrobić aż taką karierę i jeszcze uzyskać opinię mistrza gatunku. To jest jakiś wyjątkowo ponury żart. Nic dziwnego, że prawie wszystkie ekranizacje książek Kinga są lepsze od pierwowzorów, bo siłą rzeczy są pozbawione jego przedłużających się niemożebnie, dennych opisów.
To napisawszy, muszę przyznać, że "Carrie" podobała mi się całkiem-całkiem. Może dlatego że, będąc debiutem, jest taka zupełnie "niekingowa", a przy tym o jakieś 80% krótsza od standardowej książki Kinga - może na początku kariery pisarskiej jeszcze nie doszedł do wniosku, że szczegółowe opisywanie każdej pierdoły jest niezbędne, aby uzyskać status bestsellera, bo przecież cóż to za książka, która ma 200 stron, zamiast tysiąca. Tak czy siak, "Carrie" jest jedną z nielicznych książek Kinga (a być może jedyną), o której nie można powiedzieć, że jest w opór przegadana.
Zazwyczaj nie przepadam za połączeniem realizmu z elementami paranormalnymi (to mój kolejny problem z Kingiem), ale tutaj można to swobodnie potraktować jako, moim zdaniem, bardzo czytelną i prostą metaforę. To opowieść o tym, co się dzieje z człowiekiem zaszczutym do granic wytrzymałości i o tym, co może się stać, gdy się tę granicę przekroczy. Podobał mi się pomysł przeplatania fabuły z wyimkami z fikcyjnych opracowań i wywiadów opisujących przypadek Carrie już po jakimś czasie - od początku wiemy, że wydarzyło się coś strasznego, ale dokładny przebieg wypadków odkrywamy stopniowo, mozolnie składając kolejne puzzelki. Być może część czytelników uzna to za nudziarstwo niepotrzebnie stopujące akcję (widziałam takie opinie), ale moim zdaniem w całkiem udany sposób pozwala to stopniować i podkręcać napięcie. Tak naprawdę niemal do samego końca nie wiemy, co dokładnie się wydarzyło i kto uszedł z tego z życiem. Nie da się też ukryć, że to bardzo smutna historia, pokazująca jak czasem niewiele potrzeba, żeby zmienić czyjeś życie na lepsze i jak łatwo jest wszystko przekreślić jednym nierozważnym krokiem.
Nie jest to może arcydzieło horroru, ale nie uważam tego za minus. Dla mnie ta książka jest czymś znacznie głębszym niż pospolity dreszczowiec o duchach i potworach. Mam wrażenie, że King chciał z jej pomocą coś ważnego powiedzieć, zwrócić uwagę na realny problem, a cała historia jest niepokojąco bliska życia. Prawie w każdej klasie można znaleźć taką Carrie, osobę, która jest bardzo łatwym obiektem żartów, pokornie znoszącą wszelkie upokorzenia, czego nie można powiedzieć o zombiastycznych dzieciach wskrzeszanych przez indiańskie cmentarze, morderczych klaunach koczujących w kanałach czy nawiedzonych samochodach. Moim zdaniem, na tle reszty twórczości Kinga, "Carrie" jest książką, która wybija się bardzo na plus i może dać do myślenia.

32. Nocna droga (Hannah Kristin)

O tym, jak się nie zmienić w kopię własnej matki.
Nastoletnia Lexi, po przejściach z matką narkomanką i wieloma rodzinami zastępczymi, trafia na wychowanie do dalekiej krewnej, nawiązuje przyjaźnie i przeżywa pierwszą miłość. I wszystko byłoby pięknie, gdyby jedno tragiczne wydarzenie nie zburzyło tej sielanki.
Ta książka prezentuje coś, co nazwałabym jakościowym czytadłem, plasującym się tak ze dwie półeczki wyżej od celującej w podobną grupę odbiorców Picoult. Bohaterowie są zbudowani prosto, ale wyraziście, choć czasem postępują irracjonalnie i miewają tendencje do wykręcania kota ogonem, a fabuła bardzo wciąga i jest przesycona emocjami, nigdy nie stając się przy tym nachalnym wyciskaczem łez. Może to efekt tego, że opisywana tragedia jest bardzo bliska życia, a autorka nie stara się jej jakoś dodatkowo nakręcać.
Można by uznać za minus, że akcja nadmiernie przyspiesza w drugiej połowie książki, a pewne wydarzenia da się przewidzieć z dwustustronicowym (sic) wyprzedzeniem, ale większość tych najbardziej sztampowych wątków zostaje całkiem ciekawie wykorzystana, tak że nie umiałam się nawet za bardzo na to zżymać. Dużo bardziej przeszkadzało mi nadmierne umiłowanie tłumaczki do wołacza, które robiło wrażenie pewnej nienaturalności i na dłuższą metę bardzo irytowało.

31. Zasada trzech sprzeciwów (Marinina Aleksandra (właśc. Aleksiejewa Marina))

O tym, ile kosztuje spełnianie marzeń.
W Moskwie zostaje zamordowana kobieta zajmująca się tajemniczą dziedziną kinezjologii, a w podmoskiewskim letnisku Nastia Kamieńska dochodzi do siebie po złamaniu nogi, przybiera na wadze, wciągając cukierki kilogramami i uczy się być Pollyanną.
Ta seria nigdy nie charakteryzowała się szczególnie wartką akcją, ale mam wrażenie, że tutaj to już się wyjątkowo nic nie dzieje. Intryga wydaje się całkiem sensowna i nie widać jakichś znaczących dziur w fabule, ale moim zdaniem jest też trochę nadmiernie zawikłana i ma zbyt dużo wątków pobocznych. Kiedy każdy z bohaterów kręci swoje własne lody, to zabiera to całości nieco prawdopodobieństwa. Niemniej nie są to mankamenty, które jakoś bardzo zakłócałyby odbiór, zwłaszcza że to akurat jeden z tych cykli, które czytam bardziej ze względu na bohaterkę niż fabułę.

30. Brzemię (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O rzeczach, które mogą przytłaczać.
"Brzemię" uchodzi za najsłabszą książkę spośród tych, które Agatha Christie pisała pod pseudonimem. Nie do końca się z tym zgadzam, choćby dlatego, że naprawdę trudno byłoby przebić absolutnie koszmarny "Niedokończony portret", niemniej nie można też uznać tej pozycji za udaną. Jej największym problemem jest niespójność i nadmiar pomysłów. Książka to właściwie trzy kompletnie odrębne historie. Łączą je co prawda bohaterki, ale właściwie każda z nich mogłaby funkcjonować osobno i w każdej co innego jest tytułowym brzemieniem (poczucie winy, nieszczęśliwa miłość, powołanie itp.). Przez to całość jest bardzo nierówna, choć każda z historii ma swoje mocne strony. Zdecydowanie najlepiej wypada początek, który przedstawia historię odtrąconego, emocjonalnie opuszczonego dziecka, które nie radzi sobie z zazdrością o bardziej hołubione rodzeństwo i spragnione jest rodzicielskiej miłości i zainteresowania. Ta część była bardzo ciekawa i rewelacyjna pod względem psychologicznym, tak że pozostaje tylko żałować, że postać Laury w dalszym ciągu książki zepchnięta jest zupełnie na margines. Środkowa część koncentruje się na nieszczęśliwym małżeństwie jednej z sióstr z nieodpowiednim człowiekiem, lekkoduchem i bawidawkiem, którego mimo wszystko darzy namiętną miłością. Ta część jest w porządku, aczkolwiek na jej niekorzyść działają liczne przeskoki czasowe i niedopowiedzenia oraz pewne zużycie tematu, po który Christie sięgała wcześniej już niejednokrotnie. Najsłabiej wypada część trzecia, która miejscami jest nazbyt nużąca, aczkolwiek pomysł, aby dalsze losy bohaterek pokazać z punktu widzenia postaci z zewnątrz był całkiem interesujący. Generalnie im dalej w las, tym gorzej. Ostatecznym gwoździem do trumny jest odklejone od czegokolwiek zakończenie, które mogłoby stać się inspiracją dla wiekopomnego dzieła Blanki Lipińskiej.
Podsumowując - mogło być dobrze, a wyszło mocno tak sobie.

29. Książę przypływów (Conroy Pat)

O tym, że prawdą jest to, o czym zdecydujesz się pamiętać.
Tom, bezrobotny nauczyciel i trener z Karoliny Południowej, przyjeżdża do Nowego Jorku, by pomóc w terapii siostry, która właśnie podjęła kolejną próbę samobójczą. W międzyczasie sam przechodzi coś w rodzaju psychoterapii.
Głównym tematem książki jest coś, co posługując się przepiękną polszczyzną nazwalibyśmy gaslightingiem. Najważniejszą strategią przetrwania w rodzinie (szczególnie przoduje w tym matka) jest zaprzeczanie bolesnym faktom, przeinaczanie rzeczywistości, udawanie, że nic strasznego się nie wydarzyło i narzucanie innym takiego sposobu myślenia, do momentu, w którym czasem nie do końca wiadomo już, co było prawdą, a fikcja zastąpi we wspomnieniach autentyczne wydarzenia. Jest to zatem w dużej mierze opowieść o trudnym dzieciństwie i jego konsekwencjach na dalsze życie, ale też o kompleksie niskiego pochodzenia, wielkich ambicjach i o buncie przeciwko autorytetom i narzuconym rolom społecznym, a także (a może przede wszystkim) buncie przeciwko wymogowi buntowania się. Jest tu też bardzo dużo, charakterystycznego dla tego autora, patriotyzmu lokalnego.
Pat Conroy miał taką ciekawą umiejętność, że pisząć wciąż tego samego bohatera i składając historię z tych samych elementów, za każdym razem tworzył zupełnie inną opowieść, w przeciwieństwie np. do Axelsson, przy której za każdym razem miałam wrażenie, że czytam dokładnio to samo i tak samo. Za to zdecydowanie nie umiał napisać postaci kobiecej, która nie byłaby w jakimś stopniu nieznośna.
Cała książka to trochę kronika zapowiedzianej tragedii. Od samego początku wiemy, że w rodzinie wydarzył się jakiś wielki dramat, który jest przyczyną wszystkich psychicznych problemów rodzeństwa. Sęk w tym, że książka ma ponad 700 stron, więc minie trochę czasu zanim dojdziemy do sedna i trzeba przyznać, że to dość mozolna droga. Tom w rozmowach z psychiatrą wspomina całe życie od momentu narodzin. Sprawia to wrażenie przedłużającej się wyliczanki słabo ze sobą powiązanych scen. Większość z nich w pewnym momencie poskłada się w całość i okaże się nie aż tak bezcelowa jak na początku, ale nie rekompensuje to faktu, że duże partie książki są nieco nużące, a całość robi wrażenie nieco przegadanej i przeciąganej na siłę. Z drugiej strony sa tutaj też sceny kompletnie bez znaczenia z fabularnego punktu widzenia - jak choćby cały wątek, w którym Tom trenuje syna pani doktor w futbolu, które czytało się jednak całkiem ciekawie i przyjemnie.

28. 27 śmierci Toby'ego Obeda (Gierak-Onoszko Joanna)

O tym, że każdy kraj ma ciemne karty w swojej historii.
Kanada przoduje w rankingach najlepszych miejsc do życia, w świadomości wielu uchodzi za jeden z najbardziej tolerancyjnych, otwartych i multikulturowych krajów na świecie. Ta książka odbrązawia trochę ten wizerunek, pokazując, że nawet jeśli dziś Kanada jest pod niektórymi względami krainą mlekiem i miodem płynącą, to swój dobrobyt zbudowała na niewyobrażalnej krzywdzie.
To historia o tym, jak przez dziesięciolecia siłą asymilowano rdzennych mieszkańców Kanady, programowo niszcząc ich kulturę i tradycje. W tym systemie znaczącą rolę odegrały prowadzone przez Kościół (katolicki i protestancki) szkoły z internatem, w których umieszczano dzieci przymusowo i traktowano w sposób, na który nie ma słów w słowniku ludzi kulturalnych. Bestialstwo byłoby najbliżej, ale to wciąż niedopowiedzenie. I nie są to sprawy dotyczące jakiejś zamierzchłej przeszłości, ale historia kilkudziesięciu ostatnich lat, wciąż żyją bezpośredni uczestnicy tamtych wydarzeń.
Książka pokazuje również, jak wygląda dzisiejsza Kanada, wskazuje, że wciąż wiele tu nierówności (mnóstwo osób nie ma dostępu do bieżącej wody i prądu, jest wykluczona komunikacyjnie), przybliża niektóre elementy rdzennych tradycji i wierzeń, tłumaczy niezrozumiały z europejskiego punktu widzenia koncept zawłaszczania kulturowego, a także to, jak trauma odciska się na kolejnych pokoleniach, kształtując dzisiejszy obraz rdzennych mieszkańców Kanady, wśród których wielu wciąż tkwi w zaklętym kręgu biedy, powszechny jest alkoholizm i przemoc domowa, a odsetek samobójstw wśród młodych ludzi jest znacząco wyższy niż u reszty populacji. To historia wielkiej tragedii całego narodu, który we własnym kraju stał się spychanym na margines złem koniecznym, a jego bogata kultura i tradycje zostały w dużej mierze zniszone, tylko dlatego, że były zbyt odległe od tych europejskich, "cywilizowanych". Ale to też historia o przebaczeniu, przetrwaniu i próbach budowania porozumienia ponad podziałami.
Jedynym co można Kanadyjczykom w tej sytuacji poczytywać na plus jest to, że nie odcinają się od tej części swojej historii, ale otwarcie z nią konfrontują i starają się jakoś zadośćuczynić pokrzywdzonym (czy, jak się ich nazywa w Kanadzie, ocalonym), choćby poprzez wypłatę odszkodowań, choć i w tej kwestii nie obywało się bez "zgrzytów".
To jedna z tych książek, które trzeba przeczytać, mimo tego że bolą.

27. Panna Nikt (Tryzna Tomek)

O tym, jak obudzić w kimś zło.
Piętnastoletnia Marysia wraz z rodzicami i rodzeństwem przeprowadza się ze wsi do Wałbrzycha, rozpoczyna naukę w nowej szkole i walczy o akceptację nowych koleżanek.
Przyznam szczerze, kompletnie nie wiem, co mam o tym myśleć. Tym, co się w tej książce wybija na pierwszy plan, jest znaczne umrocznienie i przeogromne dawki oniryzmu pojawiające się kompletnie znienacka. Wnioskując z mojego wcześniejszego doświadczenia z Tomkiem Tryzną ("Idź, kochaj"), są to charakterystyczne cechy jego stylu. Nie mogę powiedzieć, żebym była fanką tych rozwiązań.
Jest to historia o trudach dorastania, o popadaniu w niewłaściwe towarzystwo i rozpaczliwych próbach przypodobania się nowym znajomym, nawet kosztem samego siebie. To jest ważny temat, ale problemem jest tutaj sposób jego uchwycenia. Gdybym miała tę książkę opisać za pomocą jednego słowa, byłaby to "przesada". Mam wrażenie, że to kolejna książka, której autor chciał za bardzo i przez to trochę zaprzepaścił niezły pomysł.
Marysia początkowo jest dziewczynką bardzo naiwną, infantylną i religijną w sposób, który można by interpretować niemal jako nerwicę eklezjogenną. Z czasem jednak, pod wpływem nowych znajomości przemienia się w cyniczną, wyrachowaną dekadentkę, która za nic ma wszelką moralność. I trzeba przyznać, że łatwość i gwałtowność, z jaką ta zmiana następuje, jest co najmniej dyskusyjna (cała akcja książki obejmuje zaledwie trzy miesiące).
Książkę czyta się całkiem dobrze mniej więcej do połowy i do tego momentu jeszcze da się wierzyć w tę historię. Ale potem jednak komuś trochę peron odjechał, za to symbolizm wszedł na pełnej petardzie. Wszystko tutaj jest niejasne, piętrowo manipulatorskie i naprawdę trudno się połapać, co z tego jest faktycznymi wydarzeniami, które miały miejsce w fabule, a co tylko wyobraźnią bohaterki. Brak tych onirycznych wstawek jest prawdopodobnie tym, czym film wygrywa z książką.
Pisałam już o tym kiedyś przy okazji jednej z książek Ewy Ostrowskiej i zdanie to podtrzymuję. Istnieje jakaś dziwna tendencja u wielu czytelników do uznawania, że złe zakończenia są lepsze od dobrych, pesymistyczne książki są mądrzejsze od optymistycznych, im coś jest smutniejsze, tym bardziej jest ważne i prawdziwe, i generalnie im więcej mroku tym lepiej. Nie zgadzam się z tym. Świat odmalowany wyłącznie czernią jest dokładnie tak samo nieprawdziwy, jak ten przedstawiany w całości na różowo.

26. Dygot (Małecki Jakub [pisarz])

O tym, że wyrzuty sumienia są gorsze niż klątwa.
Jan Łabendowicz odmawia pomocy wysiedlanej Niemce, z którą mieszkał przez całą wojnę, za co ta rzuca na niego klątwę, a wkrótce potem rodzi mu się syn albinos, obwiniany przez lokalną społeczność za wszystko, co złe.
Ale tak właściwie to ta książka wcale nie jest o tym. Trudno właściwie jednoznacznie powiedzieć o czym ona tak do końca jest. To taka zbieranina różnych wątków, niektóre niby jakoś tam się ze sobą łączą, niektóre porzucane są bez konsekwencji, a na dobrą sprawę wiele z nich nie jest szczególnie potrzebne. Trochę tak jakby układać puzzle, w których każdy kawałek jest z innego pudełka. Niby da się to ułożyć, ale zamiast ładnego obrazka, wychodzi z tego chaotyczny kolaż zbyt wielu pomysłów, z których żaden nie jest dokończony. Tak to mniej więcej widzę. Mamy tutaj i odrzucenie przez lokalną społeczność, cygańskie wróżby i wiejskie zabobony, wściekłe psy, oswojone sowy i konie rażone piorunami, zdrady małżeńskie, rozbite rodziny, alkoholizm, zabójstwo, ciężkie okaleczenia, śmiertelne choroby, handel narkotykami, oszustwa bankowe, trochę romansów ni z gruchy, ni z pietruchy. Jest nawet malutkie nawiązanie do "Dżozefa". Ogółem same grzyby i tylko barszczyku zabrakło.
Nie to, żebym się uważała za jakąś wybitną specjalistkę od Małeckiego, ale ta książka wydaje mi się dość nietypowa w jego twórczości i troszkę mnie dziwi, że to właśnie nią najbardziej zasłynął, bo moim zdaniem ani nie jest to dla niego reprezentacyjna pozycja, ani nie jest to też najbardziej udane dzieło w jego dorobku.
Małecki często pisze o rzeczach trudnych, nawet dramatycznych, ale do tej pory jego książki odbierałam raczej jako melancholijne, niż wprost smutne czy przygnębiające i zawsze było w nich, mimo wszelkich nieszczęść, całkiem sporo nadziei. A tutaj jest bardzo mrocznie i ponuro, i źle, i mam wrażenie, jakby prześcigał się w pomysłach jaką jeszcze plagę zrzucić na swoich bohaterów, żeby przypadkiem tego mroku niczym nie rozjaśnić.
Myślę też, że bardzo trudne (żeby nie powiedzieć niemożliwe) jest przedstawienie ponad sześćdziesięcioletniej historii trzech pokoleń dwóch rodzin w książce standardowej długości, w taki sposób, aby nie wydawało się to, przynajmniej miejscami, pobieżnym streszczeniem. Tutaj się ta sztuka niestety nie udała.
O dziwo, "Rdza", która też jest takim kalejdoskopem wątków i pod wieloma względami jest podobnie skonstruowaną książką do "Dygotu", podobała mi się jednak znacznie bardziej. Tam wszystkie te pozornie nieistotne postacie i związane z nimi wątki mnie poruszały, tutaj wszystko wydawało mi się takie bardzo letnie i obojętne, a nie pomaga temu zakończenie, które uważam za wprost niedorzeczne.

25. Folwark zwierzęcy (Orwell George (właśc. Blair Eric Arthur))

O tym jak niepostrzeżenie zostać tyranem.
Zwierzęta gospodarskie wzniecają bunt w folwarku, przepędzają ludzi i decydują, że odtąd same będą wszystkich zarządzać. To, co zaczynało się jak ustrój idealny, z biegiem czasu zmienia się w okrutną dyktaturę.
Na przykładzie bajkowej zwierzęcej rzeczywistości zostało tutaj zobrazowane państwo totalitarne, wzorowane na Związku Radzieckim za rządów Stalina, z wszystkimi jego charakterystycznymi cechami. Mamy tu kult charyzmatycznego, nieomylnego, choć przy tym także okrutnego wodza, propagandę, manipulowanie faktami, kreowanie wrogów publicznych i pozbywanie się niewygodnych jednostek. To też świetny obraz tego, jak władza (zwłaszcza ta absolutna) demoralizuje, wyzwala chciwość i sprzyja wyzyskowi.
Jest to bardzo dobra, trafna rzecz, ale ja nie do końca lubię aż tak alegoryczne historie.

24. Jim w lustrze (Edelfeldt Inger)

O porażkach rodzicielskich.
Jim, który od zawsze był outsiderem, uciekającym w książki i naukę, musi z niejakim trudem przyjąć do wiadomości, że nie jest taki, jak życzyłby sobie jego ojciec.
Mogłabym się przyczepić do tego, co mi zwykle w książkach przeszkadza - mianowicie bardzo pośpiesznego wątku romantycznego. Nie chcę jednak tego robić, bo mam wrażenie, że zupełnie nie to było tutaj ważne.
To książka o przecinaniu pępowiny i odwadze, której wymaga pójście własną drogą, wbrew marzeniom i oczekiwaniom rodziców, a także wbrew ogólnie przyjętym normom i społecznym oczekiwaniom. Dużo nacisku położone jest na relacje bohatera z rodzicami, zwłaszcza z ojcem, który jest typowym męskim mężczyzną buchającym testosteronem, uwielbiającym rywalizację i nie znoszącym porażek ani żadnego sprzeciwu. Widać w tym wątku dużo obwiniania siebie nawzajem, rozczarowania i urażonej dumy, ale też akceptacji zaprawionej goryczą i rezygnacją.
Trochę nie rozumiem jaki tok myślowy stał za decyzją o polskim tłumaczeniu tytułu. Oryginalny "Dobry chłopak" moim zdaniem dużo lepiej koresponduje z treścią książki.

23. Zeznanie (Grisham John)

O tym, żeby się nie przyznawać do przestępstw, których się nie popełniło.
Umierający na raka mózgu recydywista, obecnie przebywający na zwolnieniu warunkowym, zwierza się pastorowi, że jest sprawcą morderstwa, za które kto inny został skazany na karę śmierci, a do zaplanowanej egzekucji zostało już tylko kilka dni. Rozpoczyna się więc wyścig z czasem.
Naprawdę miałam już Grishama spisać na straty i pogodzić się z tym, że skończył się na Kill'em All, ale jednak udało mi się znów natrafić na coś całkiem udanego w jego wykonaniu. To fabuła z tykającym w tle zegarem, aż gęsta od napięcia. A jednak forma emocjonującego thrillera, choć sama w sobie wystarczyłaby za fundament niezłej książki, jest tutaj tylko pretekstem do rozważań na temat kary śmierci i jej zasadności, metod pracy policji i ogólnie wszelkich patologii trawiących wymiar sprawiedliwości. Naczytałam się na tyle dużo na temat niesłusznych skazań i skandalicznie niekompetentnie prowadzonych śledztw (nie tylko tych amerykańskich), żeby niestety mieć pewność, że Grisham w tej kwestii niczego nie wyolbrzymia.
Jeśli zaś chodzi o minusy książki. Całość jest nieco tendencyjna (w jakimś stopniu jest to książka z tezą), co szczególnie wyraźnie widać w sposobie portretowania bohaterów, którzy mają nie budzić sympatii czytelnika (zwłaszcza szukająca poklasku matka ofiary robi takie wrażenie postaci wyciętej z gotowego szablonu). Nie jest to też książka jakoś wyjątkowo oryginalna w dorobku Grishama - temat kary śmierci poruszał już lata wcześniej w "Komorze" (jeszcze nie czytałam, być może tam skupia się na innych aspektach tego zagadnienia), a opisy zamieszek na tle rasowym znalazły się choćby w "Czasie zabijania". I nie wiedzieć czemu tłumacz z uporem maniaka używa określenia strony sieci (ktokolwiek gdziekolwiek kiedykolwiek użył takiego słownego dziwoląga?) zamiast zwykłych swojskich stron internetowych.
Nie powiedziałabym jednak, żeby te mankamenty wpływały jakoś znacząco na przyjemność z czytania. To niezła rozrywka, dostarczająca przy okazji materiału do pewnych przemyśleń nieco głębszej natury.

22. Tata (Steel Danielle)

O tym, że swoje szczęście trzeba budować na własnych warunkach.
Sara wyszła za mąż za człowieka o bardzo sprecyzowanej konserwatywnej wizji szczęścia rodzinnego, nieco naiwnie zakładając, że będzie miała cokolwiek do powiedzenia w kwestii tego, jak ma wyglądać jej własne życie. Kiedy więc po dwudziestu latach owocnego pożycia niespodziewanie decyduje się w końcu zrobić coś tylko dla siebie i wyjechać na studia, poukładany świat całej rodziny zadrży w posadach.
To kolejny literacki dowód na to, że jeśli dwoje ludzi różni się w fundamentalnych kwestiach światopoglądowych, to nie powinni się ze sobą wiązać, nawet jeśli łączy ich namiętne uczucie, bo na dłuższą metę nic dobrego z tego nie wyniknie.
Decyzja matki jest punktem przełomowym dla wszystkich i źródłem poważnego dramatu. Muszę przyznać, że ten dramat jest pokazany mocno niekonsekwentnie i moim zdaniem, przynajmniej na początku, jest bardzo wyolbrzymiony. Oni tam wszyscy histeryzowali, jakby im matka co najmniej na wojnę wyjeżdżała. Mąż stwierdza, że łatwiej byłoby mu zaakceptować śmierć żony i przypuszcza, że cała ta sytuacja tak się wszystkim odbije na psychice, że być może już się nigdy z tego nie otrząsną, a najmłodsze (9-letnie) dziecko przez dłuższy czas moczy się w nocy. Ogółem zachowują się wszyscy jak rodzina w żałobie po jakiejś naprawdę ciężkiej traumie. Trudno mi było z tym sympatyzować, bo nie mogłam się pozbyć uczucia, że straszliwie przesadzają. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
Poza tym nie wiem jak Steel to robi, ale w każdej jej książce mąż jest totalnym obmierzłym kretynem. Tutaj jest to typ, który nie jest w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że jego żona nie jest szczęśliwa i spełniona, skoro on sam tak się przecież czuje, i że jego pomysł na życie może nie być jedynym słusznym. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
Mimo wszystko do pewnego momentu jest to jeszcze w miarę znośne. Potem jednak głównym wątkiem staje się życie miłosne tytułowego taty i zamienia się to w romansidło pełną gębą. Wówczas książka staje się zwyczajnie okropna. Wszystko w tych wątkach miłosnych jest takie uproszczone, płaskie i nijakie, że nie budzi żadnego zaangażowania i jest to po prostu nudne. Lubię wątki romantyczne w książkach, ale nie wtedy, gdy sprowadzają się do tego, że ona jest piękna i cudowna, a on przystojny i wspaniały, i od tej chwili będą się kochać po grób, bo bóg w osobie autorki tak chciał. Nie rozumiem dlaczego Steel jest uznawana za królową romansów, bo ona tego kompletnie nie umie robić, jakby zupełnie nie rozumiała, co w tego typu wątkach jest najciekawsze. I wbrew pozorom nie są to opisy dzikich seksów.
Nie da się ukryć, że Steel wybitną pisarką nie jest. Styl ma bardzo szkolny, streszczeniowy, postaci są pozbawione jakiegokolwiek charakteru, po drodze dzieją się niby jakieś pomniejsze dramaty, ale wszystko napisane jest tak nieangażująco, że nawet nie sposób się tym przejąć, tym bardziej, że nie ma tutaj problemów, które nie znalazłyby szczęśliwego rozwiązania w ciągu pięciu stron. To czytadło i nawet w tej kategorii nie wyróżnia się niczym szczególnym. Szkoda, bo punkt wyścia był całkiem ciekawy, ale niestety wyszło jak zwykle.

21. Cztery Drogi (Kinnunen Tommi)

O tym, żeby nie czytać cudzych listów.
Historia rodzinna obejmująca około stu lat, poczynając od końcówki XIX wieku.
Maria - pierwsza położna w małej wiosce gdzieś w środku tajgi i prawdopodobnie również pierwsza rasowa emancypantka w okolicy. Jej rozczarowana życiem córka Lahja, która odpycha od siebie wszystkich, jednocześnie rozpaczliwie tęskniąc za jakąkolwiek bliskością. Kaarina, synowa Lahji, przeciwstawiająca się tyranii teściowej, zdeterminowana, aby w jej domu znaleźć trochę miejsca dla siebie. Onni, mąż Lahji, który coraz bardziej oddala się od świata i pogrąża w rozpaczy w przekonaniu, że zasłużył na karę.
Książka pisana jest za pomocą bardzo wyraźnie oddzielonych, pojedynczych scen, z czterech punktów widzenia po kolei. Nie ma tu wyraźnie wyodrębnionego głównego bohatera, choć najważniejsza i centralna wydaje się postać Lahji, która jako jedyna pojawia się we wszystkich opowieściach.
Mnóstwo tu przeskoków czasowych, czasem pomiędzy jednym a drugim rozdziałem mija kilkanaście lat. Mogłoby się więc wydawać, że po to właśnie są te cztery perspektywy, aby się nawzajem uzupełniać i dopowiadać brakujące kwestie, ale nie do końca tak jest. Kolejne opowieści często zamiast wypełniać białe plamy, dokładają masę nowych, a żeby poskładać to, co jest, trzebaby chyba i tak przeczytać całość dwa razy. Mam wrażenie, że ten wyraźny podział na części nie do końca działa na korzyść książki, a standardowa, bardziej chronologiczna i uporządkowana forma sprawdzałaby się lepiej. I jest mi trochę szkoda, bo mam przeczucie, że to mogłaby być naprawdę doskonała książka, gdyby nie była aż tak skrótowa i zupełnie miejscami niepotrzebnie enigmatyczna. Czegoś mi tu brakuje.

20. Przeznaczenie (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, że miłość to najbardziej przerażająca siła na świecie.
Panna Marple, na polecenie zmarłego niedawno znajomego, ma za zadanie sprawić, żeby sprawiedliwości stało się zadość.
Fabuła jest trochę recyklingiem starych pomysłów, m.in. z "Próby niewinności", "Uśpionego morderstwa", "Pani McGinty nie żyje" czy "Domu nad kanałem". Właściwie trudno znaleźć element, który w jakiejś formie już by się u Christie wcześniej nie pojawił. Jakby dla zrekompensowania tego faktu, autorka postawiła na dość nietypowy pomysł na zawiązanie akcji. Na początku wszystko jest jedną wielką niewiadomą - panna Marple nie tylko musi odnaleźć winnego morderstwa, ale najpierw musi dowiedzieć się o jaką w ogóle zbrodnię chodzi, błądząc nieco po omacku. Szczerze mówiąc, ten zabieg wydaje się bardzo wysilony i raczej niepotrzebny. Właściwie nic nie stałoby na przeszkodzie, aby pan Rafiel wyjaśnił w swoim liście więcej szczegółów, a to, że tego nie robi, sprawia, że dalszy przebieg wydarzeń wydaje się naprawdę mocno naciągany. Fabuła, przynajmniej miejscami, wydaje się być napędzana bardziej siłą imperatywu narracyjnego, czy jak kto woli, masą szczęśliwych przypadków i niesamowitych zbiegów okoliczności, niż realnym działaniem bohaterki. Prawdopodobnie żadnemu innemu autorowi nie wybaczyłabym intrygi skonstruowanej w taki sposób. Na minus zapisałabym też masę zbędnych postaci, służących wyłącznie za sztuczny tłum.
Pomimo tych wszystkich mankamentów nie mogę powiedzieć, żeby mi się ta książka zupełnie nie podobała. Do rozwiązania zagadki - osoby mordercy, jego motywów i sposobu działania, trudno mieć zastrzeżenia, pomimo pewnej wtórności. Ciekawe są też spostrzeżenia na temat niepoczytalności oraz początkowe sceny ukazujące pannę Marple jako osobę, która coraz bardziej oddala się od świata współczesnego, nie akceptuje postępujących zmian kulturowych i cywilizacyjnych i z trudem już przeciwstawia się, charakterystycznemu dla wielu starszych osób, życiowemu zgorzknieniu.

19. Imię róży (Eco Umberto)

O tym, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Uczony franciszkanin Wilhelm przyjeżdża do opactwa, aby wziąć udział w konferencji na różne ważkie tematy, głównie związane z działalnością heretyckich odłamów zakonów. Towarzyszy mu Adso, młody benedyktyn i jednocześnie narrator powieści, który prawdopodobnie jest tym typem duchownego, który sprawia, że wszyscy usypiają zanim jeszcze zacznie wygłaszać swoje kazanie. Nawiasem mówiąc, jestem prawie pewna, ze film jest lepszy od książki, choćby z tej przyczyny, że siłą rzeczy musi być pozbawiony większości smętnych refleksji mdłego Adso. Tymczasem w tajemniczych okolicznościach zaczynają ginąć kolejni mnisi, a przy okazji okazuje się, że zakon jest niespotykanym siedliskiem wszystkich grzechów głównych i nie tylko.
Ogromną część książki zajmują wynurzenia teologiczne w tak palących sprawach, jak np. ta, czy Chrystus miał w zwyczaju się śmiać i czy był ubogi, zwłaszcza ta ostatnia kwestia budzi dużo kontrowersji. Mogłoby się wydawać, że to kompletne błahostki, a jednak dało się z tego wycisnąć jakieś pincet stron opisu uczonych filozoficznych dysput i morderczą intrygę na deser. Jest to poniekąd niesamowite. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
W każdym razie, sądząc po objętości jaką te wszystkie przemyślenia zajmują, były dla autora bardzo ważne (a być może nawet najważniejsze), niemniej to są dla mnie zdecydowanie za wysokie progi. Dawno już tak wyraźnie nie czułam ograniczeń mojego miernego umysłu, jak podczas czytania tej książki, niewiele z tego do mnie nie docierało, rozumiałam poszczególne słowa, ale nie wychwytywałam sensu i nie nadążałam za wnioskami. Stąd dosyć szybko mój mózg zaczął się wyłączać, przez co rozumiałam coraz mniej i gubiłam się coraz bardziej. Im dłużej to czytałam, tym bardziej miałam ochotę zająć się czymkolwiek choć uciupinkę ciekawszym i bardziej dostosowanym do mojego poziomu intelektualnego, jak np. obserwowaniem schnącej farby. Zawsze mi trochę głupio nisko oceniać tak uznane książki, bo wychodzę wtedy na skończonego ignoranta bez krztyny gustu (co jest najzupełniej zgodne z faktami, ale nie lubię się tak czuć, bo to jednak trochę przykre).
I jakby ktoś mógł mi wyjaśnić znaczenie tytułu, to będę naprawdę wdzięczna.

18. Anomalia (Le Tellier Hervé)

O rzeczach, które nie śniły się filozofom.
Oraz duchowe mambo dżambo i coś tam o kosmosie.
Ta książka jest trudna do opisania i do ocenienia. Ma w sobie elementy względnie dobre i te zdecydowanie gorsze i dosyć trudno jedne od drugich rozdzielić.
No bo tak. Temat jest bardzo oryginalny, temu nie można zaprzeczyć. Problem w tym, że on jest tak oryginalny, że aż przekombinowany. Moim zdaniem bardziej nadaje się to na eksperyment myślowy niż powieść, bo opisuje problem zdecydowanie zbyt hipotetyczny, by się nim naprawdę przejąć. W związku z tym cały związany z tym dramat wydaje się jakiś sztuczny i wydumany i nie porusza tak jak powinien. Nie pomaga temu absolutne przeładowanie postaciami, które poznajemy zbyt powierzchownie, by ich los nas jakoś bardziej obchodził. Są one konieczne, by pokazać jak najwięcej możliwych perspektyw, choć moim zdaniem skupienie się tylko na jednej wyszłoby książce na plus. A to i tak jest mimo wszystko najlepszy segment książki.
Nie brak w niej bowiem elementów bardzo pretensjonalnych, a nieżyczliwi mogliby stwierdzić, że miejscami jest wprost nudna. Cała część, w której bohaterowie próbują znaleźć racjonalne wytłumaczenie dla zaistniałej sytuacji jest zwyczajnie bełkotliwa i jak się tak zastanowić, w zasadzie zbędna. Tej sytuacji nie da się wyjaśnić przekonująco, więc równie dobrze można było sobie próby wyjaśnienia całkowicie odpuścić, bo wnoszą do całości absolutne nic. I nawet nie zaczynajmy rozmowy o cytowanych tu i ówdzie fragmentach powieści pisanej przez jednego z bohaterów, albowiem ich pretensjonalność wybija poza skalę - i głównie jest to skala śmieszności. Chyba że ktoś akurat lubi mądrze brzmiące, natchnione, piętrowe metafory, które nie niosą z sobą żadnej treści, nie oceniam. Kompletnie nie podobało mi się też zakończenie, tak już w widoczny sposób efekciarskie, że zamiast wstrząsu wzbudziło we mnie tylko niesmak i znużenie.
No i właśnie - jak ocenić książkę, która z jednej strony jest napisana w sposób widocznie przemyślany i podejmuje całkiem oryginalny temat, a z drugiej kompletnie nas nie porusza, a miejscami wręcz nudzi i męczy? To ciekawy eksperyment i nawet w jakimś stopniu rozumiem wszelkie głosy zachwytu, ale ja ich kompletnie nie podzielam. Chyba jednak wolę literaturę nieco banalniejszą, ale za to bliższą życia. Najbardziej brakuje mi tu jednej rzeczy, która dla mnie jest absolutną podstawą dobrej powieści - zaangażowania. "Anomalii" mówię moje zdecydowane "raczej nie".

17. Mam nadzieję (Czajka Katarzyna (Czajka-Kominiarczuk Katarzyna))

O tym, że jeśli nie ma nadziei, to nic nie warto robić.
Ta książka nie jest typowym poradnikiem, który podaje szereg uniwersalnych rad jak żyć. Ona jest trochę jak rozmowa z przyjaciółką, która nie tyle zapewni, że wszystko będzie dobrze, co raczej pomoże dostrzec inną perspektywę. Rozpiętość tematów jest dosyć spora. Od pokazania, że życie nie kończy się po trzydziestce i nie ma jednego prawidłowego przepisu na życie, poprzez sposoby na radzenie sobie z przeładowaniem informacjami i poczuciem bezradności wobec wydarzeń na świecie (rozdziały bardzo na czasie) czy frustracją tym, że ktoś nie ma racji w internecie, kończąc na wykazaniu, że Polska nie jest ani najbardziej beznadziejnym miejscem na ziemi, ani też najbardziej wyjątkowym. Głównym przesłaniem książki jest pokazanie, że nadzieja nie jest równoznaczna z naiwnością i nie jest wcale głupszą postawą od bardzo ostatnio modnego snucia skrajnie pesymistycznych wizji ostatecznej zagłady.
Nie wszystkie rozdziały trafią do każdego i część tych treści może wydać się mało odkrywcza, zwłaszcza dla osób bardzo pewnych siebie i zadowolonych z życia, które mają wszystko poukładane w głowie i nie przeżywają żadnych zwątpień, ale mam wrażenie, że czasem pewne rzeczy trzeba zobaczyć czarno na białym, żeby je dobrze przyswoić. Tak czy siak, do mnie książka trafiła idealnie.

16. Gorgonowa i inni (Żurek Edmund)

O nieomylności sądów.
To książka mocno już dziś zapomniana i wydaje mi się, że poniekąd słusznie. Jest to zbiór (a właściwie zbiorek) kilku reportaży na temat głośnych niegdyś procesów poszlakowych, których rozstrzygnięcia do dziś mogą budzić wątpliwości i kontrowersje - na czele z tytułową sprawą Gorgonowej.
Nie do końca uprawnione wydaje mi się nazywanie tych tekstów reportażami sądowymi - wszak autor (w zdecydowanej większości przypadków) nie uczestniczył osobiście w rozprawach, a jedynie rekonstruował przebieg zdarzeń na podstawie sądowych archiwów, często po wielu latach. W przeciwieństwie do najsłynniejszej chyba reportażystki sądowej - Barbary Seidler, która nieraz relacje z procesów traktowała jako punkt wyjścia do opisania szerszego problemu ówczesnego społeczeństwa, Edmund Żurek nie dodaje od siebie kompletnie nic. To sprawia, że jego teksty są po prostu suchymi sprawozdaniami, napisanymi bardzo sztywnym, urzędniczym językiem, często dosyć chaotycznie i w nieco niechlujnym stylu (czasem trudno się domyślić, kto jest podmiotem zdania). Mam wrażenie, że tę samą wiedzę można posiąść czytając wikipedię albo stare archiwa prasowe.
Książka moim zdaniem może sprawdzać się wyłącznie jako ciekawostka. W gatunku reportaży sądowych godniejsza polecenia będzie Barbara Seidler, temat niesłusznie skazanych znacznie bardziej poruszająco opisała Violetta Krasnowska w Będziesz siedzieć: O polskim systemie niesprawiedliwości (Krasnowska Violetta), a samą sprawę Gorgonowej zdecydowanie lepiej przedstawia Koronkowa robota: Sprawa Gorgonowej (Łazarewicz Cezary).

15. Gdzie się podziałeś, Buzzie Aldrinie? (Harstad Johan)

O tym, czy da się być niewidzialnym.
Początkowy koncept wydawał się interesujący. Oto główny bohater, który pomimo niecodziennego talentu nie marzy o zaszczytach, wielkich osiągnięciach, nie chce być "kimś". W zupełności odpowiada mu bycie pyłkiem na wyjściowej marynarce świata, trybikiem wielkiej maszyny. I żyje tak sobie spokojnie i bez wstrząsów przez czas jakiś, aż w jego życiu następuje gwałtowny zwrot - niemal w jednej chwili traci pracę i opuszcza go wieloletnia partnerka, a wkrótce potem podczas wyjazdu na Wyspy Owcze doznaje załamania nerwowego i trafia do domu dla ludzi, którym trudno odnaleźć się w społeczeństwie po wieloletnich pobytach w instytucjach.
"Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa" - to zdanie nadawałoby się idealnie na motto do tej książki.
Wiem, że generalizuję, ale mam wrażenie, że to trochę specyfika skandynawskiej literatury - zwłaszcza norweskiej, takie filozofujące książki w dużej mierze o niczym, pozujące na wybitną literaturę z ambicjami. Może mam po prostu pecha przy wyborach, ale mam takie odczucie, że o ile większość książek ma jakąś treść, tak norweskie mają głównie słowa. Tutaj jest po prostu nudno, szaro, ponuro i strasznie rozwlekle. Całość zbudowana jest z wielokrotnie złożonych zdań, które ciągną się kilometrami i nawet jeśli gdzieś po drodze znajdzie się w nich jakaś bardziej odkrywcza myśl, to niezwykle łatwo jest ją zgubić. W pewnym momencie zmienia się to dosłownie w relację z miejsca, gdzie nic się nie dzieje, całość przeładowana jest dygresjami, a nad wszystkim unosi się atmosfera ogólnej smętności.
Trudno mi uchwycić, co autor chciał przekazać. Początkowo mogłoby się wydawać, że będzie to historia o przeciętnym człowieku, buntującym się przeciwko wyścigowi szczurów, swoista kontra dla couchingowych tekstów o tym, że każdy może być zwycięzcą, jeśli tylko będzie wstawał dostatecznie wcześnie rano. Z biegiem czasu jednak postawa głównego bohatera ulega wykrzywieniu, staje się karykaturą i w pewnym sensie nawet objawem choroby psychicznej. Fabuła zaś kompletnie odrywa się od rzeczywistości i doprawdy trudno ją już w pewnym momencie brać na poważnie. Całość zaś wieńczy bardzo cukierkowy i bardzo stereotypowy happy end. Bardzo podobną w wymowie książką jest Cała przyjemność po waszej stronie (Martin Steve), które ma jednak tę przewagę, że jest jakieś cztery razy krótsze.

14. Oddział chorych na raka (Sołżenicyn Aleksander)

O tym, co jest w życiu najważniejsze.
O Sołżenicynie usłyszałam po raz pierwszy w dokumencie "Trzech kumpli" i mniej więcej od wtedy planowałam coś przeczytać, a to było chyba jakoś w 2008 roku. Więc jak widać mam refleks martwego żółwia. Na swoją obronę mogę powiedzieć tylko to, że gdzieś po drodze usłyszałam, że to jest jedna wielka metafora i to mnie bardzo odstraszyło, bo jestem kiepska w metafory. A poza tym, to w końcu Noblista, a wiadomo nie od dziś, że Noblistów się nie czyta, tylko co najwyżej podziwia i to najlepiej z bezpiecznego dystansu. No i rosyjscy pisarze mi jakoś umiarkowanie podchodzą. W każdym razie w końcu się zebrałam, dzielnie ignorując wszelkie ukryte sensy jak przystało na plebejusza pełną gębą.
To książka bardzo osadzona w konkretnym miejscu i czasie - ZSRR połowy lat pięćdziesiątych. Sporo tu krytyki ustroju socjalistycznego, nieraz bardzo dosadnej - nie dziwię się już, dlaczego Sołżenicyn był tak niewygodnym autorem dla władzy.
Bohaterów mamy tutaj wielu. Przede wszystkim są to pacjenci tytułowego oddziału. Kilkunastoletni Diomka, który brak szczególnych talentów nadrabia pracowitością i za wszelką cenę nie chce dopuścić do amputacji nogi. Wadim, przekonany o tym, że wiele ma jeszcze światu do zaoferowania i za nic nie chcący tracić czasu. Rusanow - zaangażowany działacz partyjny, choć nie na tyle ważny, by móc się domagać specjalnego traktowania, w swoich oczach porządny obywatel głęboko przekonany o słuszności swoich poczynań, w rzeczywistości raczej nędzna kreatura i donosiciel, bogacący się na cudzej krzywdzie. Jednak najważniejszym spośród nich wydaje się Kostogłotow, prawdopodobnie w dużej mierze alter ego autora. To postać będąca swoistym kontrastem dla Rusanowa, często wchodząca z nim w konflikt. Zesłaniec, któremu umiarkowanie zależy na wyzdrowieniu - a już na pewno nie za wszelką cenę, kwestionujący metody leczenia (co czyni go miejscami nieco irytującym) oraz szpitalną politykę ukrywania przed pacjentami prawdy na temat ich stanu zdrowia. Poza tym wśród bohaterów pojawiają się także lekarze i pielęgniarki, którzy również przeżywają rozmaite rozterki związane z podejmowanym leczeniem, wszechobecną biurokracją i swoim życiem osobistym.
Książka jest smutna i sporo w niej goryczy, ale w ogólnym rozrachunku nie aż tak przygnębiająca, jak się spodziewałam. Przekazuje ona takie z pozoru banalne prawdy, jak to, że każdy chce żyć, choćby biednie, bez nogi i na wiecznym wygnaniu, i że w każdym, nawet najcięższym położeniu, można znaleźć jakieś drobne radości, choćby był to zachwyt pięknie kwitnącym drzewem, ale robi to w jakiś taki kompletnie pozbawiony patosu sposób. I cóż, to po prostu piękna rzecz.

13. Siedem szklanek (Zych Magdalena)

Powtórka, wrażenia mniej więcej wciąż takie jak tu: Się czytało się - lektury 2018. Tym razem skupiłam się głównie na tym, żeby odnaleźć wszystkie szklanki i chyba mi się nawet udało. Ale to zakończenie nadal boli tak samo.

12. Więzienny prawnik (Grisham John)

O tym jak wyjść z więzienia nieco okrężną drogą.
Główny bohater, nie do końca słusznie osadzony w więzieniu, korzysta z okazji, aby wyjść na wolność jako świadek koronny pod nową tożsamością. A ponieważ za grosz nie ufa FBI, od tej pory będzie musiał się ukrywać zarówno przed agentami, jak i sojusznikami człowieka, którego wkopał. Przy okazji chce też pomścić swoją krzywdę i udowodnić niewinność.
Więc upraszczając - zaczyna się to jak "Klient", a potem zmienia się w każdą opowieść o skomplikowanym planie zemsty, poczynając od "Hrabiego Monte Christo". Obie te książki bardzo lubię, więc teoretycznie powinno być dobrze, ale jednak to połączenie nie wypada nawet w połowie tak dobrze jak pierwotne wersje.
Pierwsza połowa książki bardzo się ciągnie, głównie dlatego, że kluczowe fakty trzymane są w tajemnicy, więc wychodzi z tego trochę nużący opis wielu skomplikowanych działań i procedur, w których czytelnik się za bardzo nie orientuje, bo zupełnie nie wie co się dzieje, dlaczego i po co - dopiero kiedy wszystko zaczyna się wyjaśniać, robi się nieco ciekawiej, a finałowe rozwiązanie jest już zupełnie dobre i zaskakujące. Za samo zakończenie dałabym może nawet mocno naciąganą piątkę, ale ten rozwleczony początek, który ciągnie się jak dziad po schodach zasługuje na co najwyżej tróję z plusem.
Być może głównym problemem jest to, że czytam thillery prawnicze głównie dla emocjonujących opisów rozpraw sądowych, a niestety to kolejna książka Grishama, w której żadnego procesu nie ma. Chyba mam pecha. No i mimo wszystko, Edmund Dantes pozostaje niezagrożony na pozycji mojego ulubionego, obrzydliwie bogatego mściciela.

11. Wigilia Wszystkich Świętych (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary))

O tym, że nie warto zmyślać.
Podczas przyjęcia halloweenowego zostaje zamordowana dziewczynka, powszechnie uważana za kłamczuchę, która nieopatrznie pochwaliła się, że była kiedyś świadkiem morderstwa.
Nie jest to najwybitniejsza książka pod względem intrygi - pomijając to, że zakończenie znałam już z filmu, to wiele motywów zaczerpiętych zostało z wcześniejszych dzieł, a poza tym wydaje mi się, że nie wszystkie wątki się do końca wyjaśniają. Niemniej klimat, obraz społeczeństwa i poczucie humoru - postaci nastoletnich chłopców pozujących na dorosłych czy Poirot upierający się nosić niewygodne buty w imię elegancji, czynią lekturę mimo wszystko całkiem przyjemną.

10. Pachnidło (Süskind Patrick)

O tym jak pachnie miłość.
Człowiek obdarzony węchem absolutnym, niekwestionowany geniusz w dziedzinie perfumerii pragnie stworzyć najlepsze pachnidło w dziejach świata, które zapewni mu powszechne uwielbienie.
Postać Grenouille'a dosyć dobrze wpisuje się w wizerunek stereotypowego psychopaty. Manipulatorski kameleon, skupiony wyłącznie na swoim celu, pozbawiony wyższych uczuć, a jednocześnie chcący się wtopić w społeczeństwo, być zaakceptowanym. Co ciekawe, wbrew pozorom nie jest to bohater odstręczający dla czytelnika. Grenouille przedstawiony jest jako geniusz, wizjoner i artysta, kompletnie ignorujący ewentualne korzyści materialne, i jego działaniom, jakkolwiek niemoralnym, można nawet w pewnym stopniu kibicować.
Sporo jest tu kontrastów. Bogacze zestawieni są z biedotą, smród najgorszych paryskich zaułków z najwykwintniejszymi perfumami, biznesowe podejście z idealistycznym dążeniem do stworzenia czegoś niezwykłego, jedynego w swoim rodzaju. Tym co książkę niewątpliwie wyróżnia jest poetycki, zmysłowy i bardzo działający na wyobraźnię sposób opisu oraz pomysłowe i bardzo przewrotne zakończenie.

9. 10 minut i 38 sekund na tym dziwnym świecie (Shafak Elif (Şafak Elif))

O tym, że czasem przyjaciele to najbliższa rodzina jaką można mieć.
Tytułowe 10 minut i 38 sekund to czas, jaki upłynął pomiędzy ustaniem pracy serca a śmiercią mózgową tureckiej prostytutki Leili, której zwłoki znaleziono w jednym ze stambulskich śmietników. Pierwsza połowa książki opowiada o przełomowych momentach z życia Leili, których wspomnienia pojawiły się w jej umierającym mózgu wraz z charakterystycznym skojarzeniem smakowym lub zapachowym. Ta część bywa miejscami nieco nużąca, bo to taki schemat fabularny, w którym na bohatera spadają kolejne szykany i nieszczęścia. Druga połowa opowiada o grupie przyjaciół Leili, składającej się z ludzi z różnych przyczyn wykluczonych społecznie, którzy próbują zapewnić jej godny pochówek. Ta część jest już ciekawsza, a na pewno dynamiczniejsza, ale momentami trochę nie zgrywa się z tonem reszty opowieści, skręcając w stronę slapstickowej komedii o grupie nieudaczników.
Zaletą książki na pewno jest przybliżenie czytelnikowi Stambułu i jego historii oraz przede wszystkim ukazanie relacji przyjacielskich jako równie ważnych i cennych jak te rodzinne czy romantyczne. Wadą są za to bohaterowie. Jest ich zbyt dużo, a przy tym są charakteryzowani bardziej przez biografie niż cechy osobowości, przez co trochę mi się mylili. Kompletnie niepotrzebny był też wątek morderców Leili, zwłaszcza że autorka i tak porzuca go bez puenty. Spodziewałam się czegoś znacznie lepszego.

8. Gorączka świątecznej nocy (Hulse Caroline)

O robieniu dobrej miny do złej gry.
Co zrobić, kiedy człowiek bardzo chce spędzić święta z dzieckiem, z którym po rozwodzie już nie mieszka? Można np. zorganizować wypasiony świąteczny wyjazd, w którym wezmą udział: była żona, były mąż, ich dziecko oraz nowi partnerzy obojga. Brzmi jak genialny plan. Nic złego nie może się stać.
Największą krzywdę książce robi jej tytuł, który sugeruje typowe miałkie i przesłodzone świąteczne czytadło, jakie co roku pojawiają się na księgarnianych półkach i natychmiast odchodzą w zapomnienie. Tymczasem mamy tu do czynienia z literaturą co prawda typowo rozrywkową, ale przy tym całkiem niegłupią i nawet poniekąd wartościową.
Głównym tematem książki jest funkcjonowanie w rodzinie patchworkowej, pokazane z perspektywy wszystkich członków. Poruszony jest więc problem zazdrości i rywalizacji z byłym partnerem, trudów nawiązywania relacji z cudzym dzieckiem, czy też uciekania przed rzeczywistością w wyobrażone światy. Jest też trochę ogólnych refleksji na temat budowania związków, autorka zwraca uwagę na istotną rolę szczerości i komunikacji oraz destrukcyjne działanie niepewności i prób przypodobania się drugiej osobie za wszelką cenę, kosztem własnej osobowości.
Nie jest to wybitne dzieło, ale może okazać się całkiem dobrym wyborem jako lekka lektura, która nie obraża inteligencji czytelnika. Moim zdaniem całość świetnie nadałaby się na scenariusz filmowy.

7. Władcy czasu (García Sáenz de Urturi Eva)

O tym, że trudno być dziedzicem.
Ostatnia część trylogii Białego Miasta, od zakończenia poprzedniej minęły mniej więcej dwa lata. Miastem wstrząsa seria morderstw inspirowanych najnowszym bestsellerem - książką historyczną, opartą na nieznanej wcześniej średniowiecznej kronice.
Muszę przyznać, że jako całość cykl mnie raczej rozczarował. Zaczynał się naprawdę obiecująco i pierwszą część uważam za całkiem udaną, ale w każdej kolejnej fabuła robiła się coraz bardziej przekombinowana, a postaci stopniowo stawały się niesympatyczne i irytujące. W ogóle mam wrażenie, że autorce nie bardzo wychodziło sterowanie sympatią czytelnika - moje odczucia wobec bohaterów zupełnie nie pokrywały się z jej intencjami, zwłaszcza kobiece postaci wychodziły wyjątkowo nieznośnie.
Trochę nie rozumiem też wizji relacji międzyludzkich kreowanych przez autorkę. Przyjaciel według niej to po prostu osoba, z którą w miarę regularnie spędza się czas, ale nie trzeba go w ogóle lubić, za to można go regularnie wykorzystywać i podkładać mu świnie, jeśli tylko osiągnie się dzięki temu korzyść dla siebie. Mając takich przyjaciół, nie potrzebujesz wrogów. Za to z osobą, którą uważa się za miłość życia, można w ogóle nie rozmawiać, nie ufać jej i nie brać pod uwagę w swoich planach na przyszłość, można ją po prostu postawić przed faktem dokonanym, ewentualnie podeprzeć się emocjonalnym szantażem. Jeśli naprawdę tak wyglądają szczęśliwe związki, to człowiek może się tylko cieszyć, że jest samotny jak palec drwala.
A jeśli chodzi o intrygę kryminalną, to moim zdaniem nie była specjalnie udana. Nie lubię, gdy autor piętrzy komplikacje do przesady, tworzy zbyt rozbudowaną sieć powiązań i zaludnia książkę tłumem zupełnie zbędnych postaci, tylko po to, żeby całość jak najbardziej zagmatwać. To pójście na łatwiznę - nie jest trudno ukryć mordercę w gąszczu bohaterów, których nazwisko pojawia się w książce raz i wystarczy mrugnąć, żeby je przegapić.
Tak że podsumowując - pierwsza część bardzo dobra i godna polecenia, druga ujdzie w tłumie, a trzecia to strata czasu.

6. Heban (Kapuściński Ryszard)

O Czarnym Lądzie.
To zbiór esejów, w których Kapuściński dokumentuje swoje podróże po krajach afrykańskich. Opisuje w nich swoje spostrzeżenia na temat klimatu, przyrody i różnic w mentalności ludzi zamieszkujących tamte tereny. Szczególnie dużo miejsca poświęca polityce, walkom niepodległościowym, przewrotom, wojnom domowym, krwawym rewolucjom. Próbuje przy tym diagnozować jakie są największe problemy afrykańskich społeczeństw i z czego wynikają, a także jak wygląda polityka prowadzona na tamtych terenach.
To pozycja ciekawa i pouczająca, ale przy tym także nieco przyciężka.

5. Alfabetyczny morderca (Edigey Jerzy (właśc. Korycki Jerzy))

O karzącej ręce sprawiedliwości.
W małej mieścince niedaleko Katowic dochodzi do kilku zabójstw, których ofiarami są osoby o nazwiskach zaczynających się na kolejne litery alfabetu. A ponieważ zbiegi okoliczności w literaturze nie istnieją, nasi nieustraszeni stróże prawa szybko dochodzą do wniosku, że mają do czynienia z seryjnym mordercą, mimo że nie wiadomo właściwie dlaczego są tego aż tak pewni (modus operandi za każdym razem jest inne, brak też jakichkolwiek charakterystycznych, powtarzających się elementów), ale czymże są dowody wobec szóstego zmysłu dzielnych milicjantów, nieprawdaż.
Ujmijmy rzecz najprościej jak się da - to jest najzwyczajniej w świecie podróba A. B. C. (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary)), przy tym średnio udana. I nie chodzi tu tylko o to, że ofiary morderstw dobierane są według klucza alfabetycznego, na to można by przymknąć oko. Edigey idzie w swojej "inspiracji" o wiele dalej i pożycza od Christie zdecydowanie zbyt dużo, by można to uznać za przypadkowe podobieństwo, momentami niebezpiecznie ocierając się już o granice plagiatu. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Moim zdaniem to już naprawdę gruba przesada.
A poza tym mamy tu standardowe peany na cześć genialnych milicjantów, dosyć drętwe dialogi, trochę prokomunistycznej propagandy - zwłaszcza widocznej w bardzo tendencyjnej tyradzie o postawach obywatelskich na końcowych stronach, jakiś strzęp wątku romantycznego w finale, nie wiadomo po co. Trzeba przyznać, że tożsamość mordercy jest dosyć zaskakująca, ale droga do jej odkrycia mnie kompletnie nie przekonuje. Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu
Oczywiście, nie ma co się spodziewać nie wiadomo jakich fajerwerków po kryminale milicyjnym, ale nawet w obrębie tego gatunku można znaleźć książki ciekawsze, oryginalniejsze, spójniejsze i bardziej rozrywkowe. Na "Alfabetycznego mordercę" trochę szkoda czasu, zamiast tego lepiej już sięgnąć po "A.B.C.".

4. Wypiór (Uzdański Grzegorz)

O tym, że poeci są wiecznie żywi.
Para lekko już sobą znudzonych trzydziestolatków mieszka w Warszawie w mieszkaniu po wujku, za współlokatora mając Adama Mickiewicza, który gdzieś kiedyś w międzyczasie nagle i niespodziewanie został wampirem, i teraz za dnia koczuje w szafie, a nocą żywi się wysysając pacjentów szpitala psychiatrycznego.
Tym, co najbardziej wyróżnia tę książkę jest styl wzorowany na mickiewiczowskim - choć trzeba przyznać, że nie zawsze do końca konsekwentnie, np. często rozdział pisany od początku trzynastozgłoskowcem w pewnym momencie gubi tę formę zupełnie znienacka i całkiem bez powodu, jakby autorowi nagle zabrakło pomysłu i/lub umiejętności. Albo może to całkiem celowy zabieg, a mi po prostu brak dogłębnej wiedzy o twórczości Mickiewicza, to też całkiem prawdopodobna opcja. W ogóle mam wrażenie, że to jest taka wybitnie niszowa książka, przy której najlepiej będą się bawić właśnie miłośnicy i znawcy twórczości oraz życiorysu Mickiewicza, czy też polskich romantyków w ogóle.
Fabularnie zaś jest to dzieło nie wyróżniające się za bardzo niczym. Jeśli wyjąć stąd wampirzego Mickiewicza (którego obecność, szczerze mówiąc, do akcji aż tak wiele nie wnosi), dostaniemy zupełnie typową historię o millenialsach, którzy nie potrafią się odnaleźć w życiu, tkwią w rozczarowującej pracy i karmią się mrzonkami o własnym talencie. Moim zdaniem mamy tu do czynienia ze sporym przerostem formy nad treścią, choć trzynastozgłoskowiec zasługuje na trochę pochwał - umiejętność pisania w ten sposób mi poniekąd imponuje.

3. Rytuały wody (García Sáenz de Urturi Eva)

O tym, że wakacyjne przygody mogą się odbić czkawką.
Kontynuacja "Ciszy białego miasta". Inspektor Unai znów musi mierzyć się z seryjnym mordercą. Tym razem ofiary są z nim osobiście powiązane - lata temu wszyscy spędzali wakacje na obozie archeologicznym.
Tym, co w tej książce najbardziej uderza, jest wrażenie pewnej wtórności. Właściwie cała konstrukcja - psychopatyczny morderca, stylizujący zbrodnie, używając wiedzy z zakresu archeologii i historii sztuki; motywy sięgające daleko w przeszłość; powiązanie z prywatnym życiem policjantów; Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu - to powtórka z części poprzedniej. Z jednej strony można mówić, że autorce zależało na zachowaniu pewnej spójności w obrębie cyklu, ale moim zdaniem odbiera to intrydze sporo z wiarygodności, zwłaszcza, że mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją - akcja rozpoczyna się dokładnie w tym miejscu, w którym kończyła się "Cisza". Kolejnym minusem jest to, że książka rozkręca się bardzo długo - przez pierwsze 200 stron właściwie niemal nic się nie dzieje. To również kolejna książka, która udowadnia, że nie ma granic ludzkiego zwyrodnienia, których nie można przekraczać.
Cóż, moim zdaniem ta część cyklu nie dorównuje poprzedniczce i było to dla mnie pewnym rozczarowaniem, ale w kategorii współczesnych kryminałów to wciąż pozycja wybijająca się na plus.

2. Psie pazury (Savage Thomas)

O tym, że tłumione emocje muszą gdzieś znaleźć ujście.
Książka opowiada o dwóch braciach, którzy wiodą dość uporządkowane życie, prowadząc jedno z większych rancz w okolicy. Wszystko się zmienia, kiedy do domu wprowadza się świeżo poślubiona żona jednego z nich oraz jej nastoletni syn z poprzedniego małżeństwa.
Obaj bracia są w jakimś stopniu despotami, narzucającymi swoje zdanie innym. W przypadku Phila jest to bardziej widoczne - to człowiek ceniący sobie utartą rutynę, nie cierpiący sprzeciwu i jakichkolwiek zmian (także tych cywilizacyjnych), zwłaszcza tych niekonsultowanych z nim. To również absolutny mistrz wszechświata i okolic w dziedzinie pasywnej agresji. W porównaniu z nim George wydaje się tym łagodnym i uległym, ale on również dąży za wszelką cenę do realizacji swojej wyidealizowanej wizji życia rodzinnego, nie biorąc pod uwagę niczyjego zdania na ten temat.
Między bohaterami ma miejsce swego rodzaju wojna psychologiczna, a atmosferę można kroić nożem - co ciekawe, nie ma tu ani jednej sceny awantury, wszystko rozgrywa się w milczeniu, w dużej mierze w głowach stron konfliktu, sporo rzeczy pozostaje w sferze domysłów. Fabuła jest bardzo przemyślnie, przewrotnie skonstruowana, rozwija się dosyć niepozornie, prowadząc do zaskakującego, satysfakcjonującego finału - to jeden z tych przypadków, gdy zakończenie jest lepsze od całej reszty książki. Całość pod pewnymi względami przypominała mi trochę "Wichrowe Wzgórza".

1. I nie było już nikogo [komiks] (Christie Agatha (pseud. Westmacott Mary), Davoz Pascal, Callixte (właśc. Schmitz Damien), Van Linthout Georges)

O tym, żeby nie przyjmować zaproszeń od nieznajomych.
Komiksowa adaptacja jednej z najlepszych książek Agathy Christie. Bardzo wierna pierwowzorowi, choć zdecydowanie mniej pogłębiona, zwłaszcza w zakresie psychologii postaci. Moim zdaniem wszystko dzieje się trochę za szybko, ale to prawdopodobnie wina wybranego medium.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2167
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 5
Użytkownik: Losice 04.04.2022 00:52 napisał(a):
Odpowiedź na: 110. Odyseja kota imienie... | jolekp
Imię róży (Eco Umberto)
"I jakby ktoś mógł mi wyjaśnić znaczenie tytułu, to będę naprawdę wdzięczna."

Wyjaśnieniu znaczenia tytułu, poświęcono cały odrębny rozdział na stronie "Imienia róży" w angielskiej wersji Wikipedii (sam autor miał kilka teorii na ten temat), nie będę więc powielał tych rozważań. Napiszę o moim odczuciu.

Wszyscy się zgadzają, że tytuł nawiązuje do ostatniego zdania powieści, które jest jednocześnie ostatnim zdaniem manuskryptu Adsa z Melku.

"Zimno robi się w skryptorium, boli mnie kciuk. Porzucam to pisanie nie wiem dla kogo, nie wiem już o czym: STAT ROSA PRISTINA NOMINE, NOMINA NUDA TENEMUS."
To łacińskie końcowe zdanie można przetłumaczyć "Z piękna, które kiedyś nazywano różą, pozostało dzisiaj tylko jej nagie imię" (mój własny "niedosłowny" przekład). Słowa te można odnosić do różnych aspektów powieści.
Do mnie trafia najbardziej (chociaż paradoksalnie w swojej opinii, mocno skrytykowałaś ten fragment), nawiązanie do namiętnej fizycznej miłości młodego Adsa i młodej wieśniaczki o nieznanym imieniu - wszak słowa te napisał sam Adso. Nie znał on imienia swojej kochanki, stąd też nawiązanie do kwiatu róży (to już moja własna teoria). To własnie nawiązanie w moim przekonaniu w dużym stopniu obala (wyklucza) inne teorie (których jest całkiem dużo).

Chociaż przyznaję, że inne tłumaczenia (nawiązania) mają również swoje logiczne uzasadnienia - odsyłam do linku w wikipedii
en.wikipedia.org/wiki/The_Name_of_the_Rose
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 04.04.2022 07:45 napisał(a):
Odpowiedź na: 110. Odyseja kota imienie... | jolekp
Nawiązując do "Panny nikt" i części Twojego komentarza:

"Marysia początkowo jest dziewczynką bardzo naiwną, infantylną i religijną w sposób, który można by interpretować niemal jako nerwicę eklezjogenną. Z czasem jednak, pod wpływem nowych znajomości przemienia się w cyniczną, wyrachowaną dekadentkę, która za nic ma wszelką moralność. I trzeba przyznać, że łatwość i gwałtowność, z jaką ta zmiana następuje, jest co najmniej dyskusyjna (cała akcja książki obejmuje zaledwie trzy miesiące)."

Polecam najlepszą moją lekturę zeszłego roku, tj. Nazywam się Charlotte Simmons (Wolfe Tom). To dużo bardziej rozbudowane studium demoralizacji, gdzie podobnie zahukana dziewczyna z prowincji wrzucona jest do niezrozumiałego dla niej świata studenckiego hedonizmu. U Wolfe'a jest "normalnie" (realistyczna powieść), także zakończenie jest – jak w życiu – ani happy endem, ani totalną katastrofą czy apoteozą ludzkiej ohydy (jak to lubi pisać Ostrowska). Miałem napisać recenzję, ale się zablokowałem, może kiedyś nadrobię ;)
Użytkownik: jolekp 04.04.2022 13:59 napisał(a):
Odpowiedź na: Nawiązując do "Panny nikt... | LouriOpiekun BiblioNETki
Dziękuję za polecankę, aczkolwiek nie wiem czy skorzystam. Mam całkowity odrzut na przeseksualizowane książki, bo mnie okropnie nudzą, a obawiam się po opisie, że ta może taka być.
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 04.04.2022 14:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Dziękuję za polecankę, ac... | jolekp
Nie jest, raczej jest satyrą na przeseksualizowanie współczesnego świata. Główna bohaterka na swój sposób jest atakowana "postępową moralnością" (czyli, że MUSI być bezrefleksyjnie aktywna seksualnie), choć ona zupełnie nie ma na to ochoty. To dobra opowieść o tym, jak życie studenckie, zamiast skupiać się na zdobywaniu wiedzy i umiejętności, koncentruje się na promiskuitczynej zabawie. W samej książce raczej niewiele jest opisów seksu itp.
Użytkownik: misiak297 15.08.2022 22:06 napisał(a):
Odpowiedź na: 110. Odyseja kota imienie... | jolekp
Mnie akurat "Kamień na kamieniu" zachwycił, ale gdzieś spotkałem się ze spostrzeżeniem, że Myśliwskiego zbyt często czyta się z góry na kolanach.
Miałem dosyć mieszane uczucia odnośnie do "Traktatu o łuskaniu fasoli", choć to ładnie napisana książka pod względem stylu.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: