Dodany: 31.12.2021 19:12|Autor: jolekp

To jest już koniec, nie ma już nic - czyli roku podsumowanie jubileuszowe


No i cóż, nagle i niespodziewanie minął kolejny rok.

Znów się znacząco posunęłam w latach, ale w sumie nie wydarzyło się nic szczególnie przełomowego, może poza tym, że nadal żyję, co mnie nieustająco zadziwia, no i jesteśmy o rok bliżej końca świata. A co jeszcze?
Urodziny były wyjątkowo miłym dniem (choć paczka z prezentem doprowadziła mnie na skraj stanu przedzawałowego), a Sylwester też się dobrze zapowiada. Pierwszy raz w życiu byłam na przedstawieniu baletowym – i jeśli ktoś nie był, to polecam się wybrać, bo to naprawdę świetne doświadczenie. Nauczyłam się ugotować coś względnie jadalnego, choć nadal nie znam magicznych technik, które zapobiegną przypalaniu cebuli na żywy węgiel (ale za to umiem ją prawie profesjonalnie kroić). Zrobiłam sobie zdjęcie z Żeromskim na ławeczce, choć moim zdaniem wyglądał zupełnie jak Sienkiewicz. Pierwszy raz od czasów liceum obudziłam w sobie czysto fanowskie uczucia wobec zespołu muzycznego – które przetrwały mniej więcej miesiąc, ale wciąż się liczy. Jadłam lody w październiku i nie dostałam zapalenia płuc. Tłumaczyłam humanistom zasady gier planszowych i wszyscy uszli z tego z życiem. Jeździłam sama po Krakowie i udało mi się nie zaginąć bez wieści. Wielokrotnie udało mi się uniknąć utraty oszczędności życia na rzecz jakichś podejrzanych indywiduów – co mnie napawa poniekąd dumą, bo należę do tych osób, które w nieprzewidzianych sytuacjach całkiem odłączają się od rozumu. Odkryłam, że kawa o smaku orzecha laskowego jest najpyszniejsza na świecie. Dowiedziałam się też, że czarne koty (ani żadne inne) wcale nie przynoszą pecha, ale czasem nie pozwalają się wyspać – bo po co spać jak można odstawiać dzikie harce, a w przerwach coś zakąszać i okazjonalnie pozwolić się poczochrać pod pyszczkiem. Toż to brzmi jak idealny przepis na życie, więc gniewać się o to nie można. Każdy by tak robił, gdyby mógł. Ja na pewno. Chociaż ja bym raczej nie odpuściła spanka, mimo wszystko. Rezygnowanie ze spanka to jednak jakiś Everest głupoty. Zostawmy to.
W sumie, jak się tak zastanowić, to był nawet całkiem spoko rok.

No ale przejdźmy już w końcu do rzeczy, bo te podsumowania jakimś tajemnym sposobem robią mi się z roku na rok coraz dłuższe. O książkach miało być. To niechaj będzie i o książkach.

Statystyki załatwmy szybko, bo to nuda straszliwa i żałość. W sumie przeczytałam 135 książek, najwięcej było pożyczanek, kryminałów i literatury anglojęzycznej – a więc absolutne zero zaskoczeń.

Ograniczanie własnej półki idzie mi trochę średnio. Założyłam, że w tym roku kupię tylko jedną książkę, ale minimalnie ten limit przekroczyłam, bo kupiłam dwadzieścia cztery. Nie wiem jak do tego doszło i proszę nie pytać, bo to był moment. Do tego dwie książki wygrałam w biblionetkowych konkursach, a czternaście dostałam w ramach prezentu na różne okazje (a czasem też bez okazji).

Pod względem czytelniczym rok zaczął się rewelacyjnie (dwie szóstki i dwie piątki z plusem już w styczniu, to mi się nieczęsto zdarza), a potem bywało różnie i zaliczyłam po drodze parę pomniejszych kryzysów, ale ogólne wrażenie mam dosyć pozytywne. To był prawdopodobnie jeden z lepszych moich roków, co poskutkowało tym, że przy wyborze najlepszej z najlepszych książek mam naprawdę w czym przebierać.

Zacznijmy zatem od rzeczy miłych – mam przyjemność przedstawić największe w tym roku książkowe dobra (jak zupa z bobra, mspanc). W kolejności chronologicznej.

Lincoln w Bardo (Saunders George)

Śmiem twierdzić, że to są najlepsze Dziady co najmniej od czasu Dziadów.
Rozumiem każdego, kto uważa, że jest to przerost formy nad treścią, ale nie podzielam tego zdania. Jak zazwyczaj wszelkim formalnym eksperymentom mówię stanowcze i zdecydowane "raczej nie", tak tutaj bardzo mi się to podobało i okazało się dużo łatwiejsze w odbiorze, niż się spodziewałam. I cóż, uważam, że bez tej kolażowej formy książka straciłaby dużo ze swojego uroku i charakteru.
To bardzo poruszająca opowieść o tęsknocie i żalu, o godzeniu się z odejściem najbliższych, ale także z własną śmiertelnością, o tym, że w końcu kiedyś przychodzi ta pora, kiedy należy przestać rozpamiętywać przeszłość i pójść naprzód i że nie wszystkie zmiany są złe, nawet jeśli na początku budzą lęk i ból. Moim zdaniem trochę niepotrzebnie wplecione są w to wątki historyczne i zbyt wiele postaci drugoplanowych – ale to jest właściwie mój jedyny zarzut.

Nie znany świat (Romanowicz Antoni (pseud.))

Z tą książką jest taka specyficzna sytuacja, że obiektywnie patrząc, ona jest pod każdym względem zupełnie niewybitna. Literacko jest co najwyżej poprawna, czasem nie całkiem zręczna, czasem trochę sztywna. Autor nie ma wielkiego talentu literackiego (z czego zresztą zdaje sobie sprawę) i jego styl trąci nieraz sztucznością, wyczuwalną zwłaszcza w dialogach, a po mniej więcej czterdziestu latach od powstania nie jest to też już dzieło w żadnym stopniu nowatorskie czy odkrywcze. Ot, opowieść o człowieku, który szukał w życiu miłości i bardzo mu nie wychodziło, widzieliśmy to wszyscy wielokrotnie w różnych odsłonach. Ale tym co mnie w tej książce naprawdę ujęło, jest jej szczerość. Wyraźnie czuć, że powstała z prawdziwej potrzeby, aby tę właśnie historię opowiedzieć i ten bijący z niej autentyzm sprawił, że została ze mną naprawdę na długo.

Miasto niedźwiedzia (Backman Fredrik)

Lubię sobie myśleć, że najlepsze książki są jak takie malutkie końce świata – przychodzą, kiedy się ich nikt nie spodziewa, a potem już nic nie jest takie samo jak przedtem. Na wszystkie najważniejsze książki w moim życiu natrafiałam zupełnym przypadkiem, bez szczególnego dobierania, rozważań, grzebania w recenzjach i opiniach. Zawsze na chybił-trafił i zawsze bez ostrzeżenia.
Nie potrafię dobrze ująć w słowa tego uczucia i prawdopodobnie w najbliższych zdaniach egzaltacja przekroczy wszystkie dopuszczalne limity, ale może jakoś to przeżyjecie.
To takie wrażenie, że świat się w tej chwili zatrzymał, że nic innego teraz się nie liczy, a każde zdarzenie z książki odczuwa się osobiście. To absolutna niemożność odłożenia książki na półkę i jednoczesne przekonanie, że z tymi bohaterami nie chce się rozstawać nigdy, bo to przecież moi przyjaciele, a nie tylko litery na papierze. To też wrażenie, że chciałabym tę książkę zupełnie zapomnieć i natychmiast zacząć ją czytać od nowa, i wielki żal, że to nigdy już nie będzie możliwe. I tak strasznie trudno ten powieściowy świat opuścić i przyjąć do wiadomości, że nawet przez chwilę nie był prawdziwy.
Przyznaję – trochę głupio się przyznawać, że twoją ukochaną książką życia nie jest jakieś wiekopomne dzieło, którego nie zrozumie nikt, kto nie obronił doktoratu z literaturoznawstwa, literatura przez wielkie L, taki choćby Joyce, Proust, Faulkner, czy inny wybitny twórca, słusznie doceniony przez mądrych ludzi, którzy się znają i mają gust, tylko współczesna powieść o drużynie hokejowej z jakiegoś wygwizdowa. To chyba trochę nie przystoi, to tak jakoś plebejsko, nie ma czym zaszpanować w towarzystwie. Ale co poradzić. Z miłością się nie dyskutuje.

Tutaj jest jeszcze recenzja: "Sport opowiada historie"[1]. Nie jestem z niej całkiem zadowolona, ale przynajmniej nie ma w niej błędu ortograficznego (chyba).

Teodor Szacki

I tutaj trzeba uściślić – nie chodzi mi o książki (one są ok, choć szału nie robią), tylko właśnie o tego siwego dziada. Czytałam prawie wszystkie książki Miłoszewskiego (została mi tylko Kwestia ceny (Miłoszewski Zygmunt)) i śmiem twierdzić, że Szacki jest najbardziej udaną, a już na pewną najbardziej wyrazistą postacią jaką kiedykolwiek stworzył. No uwielbiam tego typa i co mi zrobicie. Gdyby robili plakaty z postaciami literackimi i byłabym w wieku, w którym wypada mieć plakaty, powiesiłabym go sobie nad łóżkiem i wzdychała doń bezwstydnie. Chciałabym, żeby był moim kumplem od piwa, bez względu na to, że nie cierpię piwa. Jestem w stanie temu panu wybaczyć wszystko to, czego nie wybaczyłabym nikomu innemu (może z wyjątkiem pana Rochestera<3), łącznie z fantazjowaniem o zdradzaniu żony i rzekomym byciu szowinistyczną świnią. To się chyba nazywa fanowskie zaślepienie. Nie żałuję niczego.

Władcy dyscypliny (Conroy Pat)

Zacznijmy od tego, że w tej książce jest bohater drugoplanowy (rewelacyjny w stopniu wystarczającym, żeby go bezproblemowo uwielbiać, dodajmy mimochodem) o ksywie Niedźwiedź. A jeśli jeszcze nie wiecie, że występowanie niedźwiedzia dodaje książce +400 do ogólnej fajności, to niniejszym was o tym informuję.
Pat Conroy przypomina mi pod pewnymi względami Remarque'a. Obaj bardzo czerpią z osobistych doświadczeń, nie pisząc jednocześnie autobiografii i kreują wciąż niemal tego samego głównego bohatera, który, jak podejrzewam, w jakimś stopniu jest ich alter ego.
To jest idealna książka dla kogoś, kto podobnie jak ja, lubi książki o wojsku, ale niekoniecznie o wojnie i bitwach (moja wyobraźnia sobie zupełnie nie radzi ze scenami batalistycznymi). Mamy tutaj opowieść o szkole wojskowej, która zajmuje się głównie produkcją mięsa armatniego na wojnę w Wietnamie, ale jednocześnie wzbudza w swoich kadetach takie poczucie lojalności i obowiązku, że żadnemu nie przyjdzie nawet do głowy, żeby to zakwestionować. Ale w głównej mierze to opowieść o przyjaźni i przywiązaniu, które wykuwa się poprzez wspólne trudne przeżycia, o honorze, utraconych złudzeniach, a także (a być może przede wszystkim) o tym, co to znaczy być przyzwoitym człowiekiem i jaką cenę warto zapłacić za to, żeby móc samemu sobie patrzeć w oczy. W centrum zaś stoi bohater, który ma tyle rozumu i godności człowieka, że mógłby rozdzielić pół kompanii i wciąż zostałoby mu w sam raz tyle, żeby być najbardziej prawym gościem w mieście. Albo nawet w województwie.
Bardzo piękna książka. No i jeszcze ten niedźwiedź.

Wierzyliśmy jak nikt (Makkai Rebecca)

Przed czytaniem tej książki zapierałam się ręcyma i nożyma, bo uważam, że dawno już przeczytałam wszystkie książki na temat umierania na AIDS, jakie byłam w stanie znieść, czyli jedną. No i miałam poniekąd rację, gdyż czytanie o umieraniu na AIDS jest czynnością umiarkowanie przyjemną i moje życie chyba było jakieś lepsze bez tego.
Naszła mnie natomiast przy okazji pewna refleksja – w skali od 1 do 10, jak bardzo kretyńskie jest żałobowanie po ludziach, którzy nigdy nawet nie istnieli? Nie mam pewności, ale osobiście celowałabym w mocne 5 i pół. Trzeba się w życiu kierować jakimś elementarnym rozsądkiem w końcu. I dlatego, jak na rozsądnego człowieka przystało, się w trakcie czytania tej książki prawie dramatycznie odwodniłam, ale nikt nie widział, więc się może nie liczy. Nie jest to jednak książka wyłącznie o umieraniu – choć te pozostałe tematy też nie są specjalnie wesołe, przyznajmy uczciwie – ale też o sztuce, tęsknocie, traumie, lęku przed stratą i przede wszystkim o ciężarze pamięci i wspomnień.
Teraz do mnie dotarło, że jak na fanatycznego wyznawcę happy endów, czytam zaskakująco dużo książek o śmierci i potem jeszcze je wsadzam do zestawień najlepszych książek roku. Ewidentnie logika jest moją drugą dominującą zaletą zaraz po rozsądku. Nie zmienia to jednak faktu, że ta książka jest piękna. Przygnębiająco piękna.

Niebieska łódka (Leśniowska Lucyna)

Przed czytaniem tej książki zapierałam się równie mocno, gdyż ogarnęło mnie ciężkie i częściowo uzasadnione zwątpienie w obiektywizm polecającego. Nadal uważam, że polecający obiektywizmu nie miał za grosz, choć nadzwyczajny zbieg okoliczności sprawił, że akurat tym razem miał rację – ale nie popadajmy w euforię, każdemu się mogło zdarzyć, nieprawdaż.
A książka jest wyjątkowo urokliwa i ma w sobie coś bardzo wakacyjnego, mimo że w całości dzieje się w ciągu roku szkolnego. Akcja umiejscowiona jest nad morzem i pewnie to robi robotę. W każdym razie – jest miło, jest angażująco, jest nostalgicznie i mądrze, a przy tym nie naiwnie i wcale nie cukierkowo. To taka idealna książka do relaksu, herbatki i kocyka z misiami.
I proszę mi nie wypominać, że jestem już co najmniej o połowę za stara, żeby czytać książki młodzieżowe, starcom też się trochę przyjemności od życia należy, ot co, zwłaszcza po tym całym umieraniu. Więc jak chcecie, żeby wam nikt w książce nie umarł, to czytajcie "Niebieską łódkę", bo o niemal żadnym z poprzednich tytułów tego powiedzieć nie można. Przepraszam za spoiler.
Uwaga – istnieje ryzyko, że po przeczytaniu tej książki najdzie was ciężka faza na szanty. Tak słyszałam, nie żebym to wiedziała z własnej autopsji, skądże znowu.

Ale teraz skończmy już z tym smętnym słodzeniem i przejdźmy do tego, co tygryski lubią najbardziej, czyli do radosnego plucia jadem. Przed szanownym państwem książkowe zakalczyki – przy czym należy to rozumieć bardziej jako najbardziej gorzkie z gorzkich rozczarowań. Trzymając się kulinarnej terminologii – to książki, po których spodziewałam się uczty (albo przynajmniej przyzwoitej wyżerki), a zaserwowały mi co najwyżej ciężką zgagę. Kolejność nadal chronologiczna.

Gra ze śmiercią w tle (Ostrowska Ewa Maria (pseud. Zbyszewski Brunon lub Lane Nancy))

Wszyscy wiedzą, że dobra książka nie może być wesoła i pogodna, a już absolutnie pod żadnym pozorem nie może się dobrze kończyć, to elementarne. I taką tu właśnie mamy historię – pełną mroku i nieszczęścia oraz okazjonalnie ludzkich wydzielin. Patrz czytelniku i bądź zszokowany.
A o czym to jest, tak jednym zdaniem? O tym, że baba bez bolca dostaje pierdolca. Ale nie bądźmy szowinistami. Chłop przecież też może dostać pierdolca (np. jak ma za małego bolca). Przepraszam za mało wyszukany język, to ta książka to ze mną zrobiła. Wszyscy albo są źli do szpiku kości, albo odbija im ciężka szajba, ewentualnie obie te rzeczy naraz. Tak że jest ogólnie milutko, a im dalej w las tym bardziej wszystko spływa posoką i flakami w sosie własnym. Do tego jeden z bohaterów ma autyzm, który działa jak fabuła chciała. Ewidentnie ktoś tu nie znał proporcjum, mociumpanie, i peron mu całkiem odjechał.
Ale jedno trzeba przyznać – ludzkie zwyrodnienie w takim stężeniu, jak jest tu ukazane, zdecydowanie może robić wrażenie. Co prawda, jest to wrażenie karykaturalnej śmieszności, ale zawsze to jednak jakieś wrażenie.

Gniew (Miłoszewski Zygmunt)

Na podstawie licznych obserwacji pozwalam sobie wnioskować, że logiczne dopinanie fabuł, tak żeby wszystko miało ręce i nogi, nie jest szczególnie mocną stroną Miłoszewskiego. Wszystkie jego książki mają dziury fabularne różnych kształtów i rozmiarów i nie inaczej jest w przypadku cyklu o Szackim. Umówmy się – to nigdy nie były książki szczególnie wybitne pod względem intrygi kryminalnej. Wszystkie były trochę naciągane i wymagały od czytelnika pewnej pobłażliwości tudzież przymknięcia oka na różne niedociągnięcia, ale za to nadrabiały ogólną rozrywkowością i postacią Szackiego, który – jak już ustaliliśmy wyżej – jest zbyt dobry dla tego świata. Ale tu – tu to nawet Teodor Wspaniały nie pomoże. Ja nie wiem co tu się stanęło i jak do tego doszło. Ta książka dostarcza więcej materiału do rozmyślań niż dzieła zebrane Platona. O czym to było? Po co to było? Komu to potrzebne? Czy autor wie, o co chodziło? Czy redaktor wie, o co chodziło? Czy to w ogóle miało redaktora? Czy ktokolwiek to czytał przed drukiem? Czy autor to pisał w gorączce? Czy gonił go deadline i nie zdążył skończyć? Czy zakończenie zjadł pies? Plik z książką w drukarni nie wczytał się do końca? Tyle pytań, znikąd odpowiedzi.

Może pora z tym skończyć (Reid Iain)

Jest oczywistym, że wszystkie największe książki są trudne – wie o tym każdy, kto kiedykolwiek próbował czytać klasykę albo coś nagrodzonego Noblem, albo chociaż podręcznik do gramatyki języka niemieckiego.
To jest książka pisana właśnie z takim przekonaniem, że jeśli za cholerę nie wiadomo, o co chodzi, to jest to na pewno mądre i ważne. A nawet jeśli nie jest, to nikt się nie odważy tego powiedzieć, bo się będzie bał wyjść na przygłupa, co nie zrozumiał geniuszu. Już Andersen wiedział, że to genialny plan. Ale ja się jako przygłup już niejednokrotnie dałam poznać, to mi aż tak nie zależy.
To jest taka książka, w której przez 90% czasu kompletnie nie wiadomo o co chodzi (ale za to jest dużo filozofowania, więc wiadomo, że to mądre), a potem już trochę wiadomo, ale to, co wiadomo, jest jakieś kompletnie bez sensu i jedyne co człowiekowi pozostaje, to trwać w stuporze, że tyle czasu zmarnował na ten bełkot.

Góra Tajget (Dziewit Anna (Dziewit-Meller Anna))

To będzie najbardziej kontrowersyjna pozycja na liście i pewnie stracę przez to szacunek jakiejś połowy moich znajomych. Ale z drugiej strony – jeśli dotąd nie zorientowali się jak fatalny mam gust, to sami są sobie winni i nawet mi ich nie szkoda.
Długo się zastanawiałam na czym polega mój problem z tą książką i doszłam do wniosku, że nie przekonują mnie powieści wojenne pisane przez współczesnych, bo zwykle wydają mi się jakieś zupełnie nieszczere. Moim zdaniem o II wojnie światowej najlepiej pisali ludzie, którzy doświadczyli jej na własnej skórze, ewentualnie mogli czerpać informacje z pierwszej ręki, np. spisując historię swoich rodziców. Wtedy zazwyczaj udaje się uniknąć takiego nieznośnego moralizatorstwa. A nawet jeśli nie – kiedy książka zawierająca otwartą i ostrą krytykę nazizmu wychodzi spod pióra Niemca w 1945 roku, to ma to jednak zupełnie inny wydźwięk niż takie kazania pełne banałów wygłaszane z perspektywy moralnej wyższości i bezpiecznego fotela siedemdziesiąt lat później.
Dużo też rozbija się o to, czy autor chce czytelnikiem za wszelką cenę wstrząsnąć, czy też chce mu opowiedzieć historię, która może się dlań okazać wstrząsająca. Moim zdaniem to subtelna, ale zasadnicza różnica.
I dlatego nie lubię "Góry Tajget", bo wyczuwam w niej książkę wybitnie obliczoną na efekt.

I tym optymistycznym akcentem kończę już ten przydługi wywód, życząc wszystkim wszystkiego noworocznego. A ja wracam do świętowania:)

Jeszcze więcej o wszystkim było tu: Się czytało się - 2021

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 933
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 6
Użytkownik: OlimpiaOpiekun BiblioNETki 31.12.2021 20:23 napisał(a):
Odpowiedź na: No i cóż, nagle i niespod... | jolekp
Niedźwiedziu kocham czytać wszelkie Twoje podsumowania i wrażenia z lektur. Aż mężowi kilka zdań przeczytałam :)

Wszystkiego dobrego!
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 31.12.2021 20:58 napisał(a):
Odpowiedź na: No i cóż, nagle i niespod... | jolekp
"... występowanie niedźwiedzia dodaje książce +400
do ogólnej fajności" -
to naprawdę jest teza, by tak rzec, zarąbista,
którą ja* popieram w całej rozciągłości!

*czyli osoba, która była niedźwiedziem w poprzednim wcieleniu albo będzie w następnym :-)
Użytkownik: Monika.W 02.01.2022 20:49 napisał(a):
Odpowiedź na: "... występowanie niedźwi... | dot59Opiekun BiblioNETki
Mam to samo z osiołkami. Czyta się książkę, bo:
- osioł w tytule,
- osioł na okładce,
- osioł w opisie
- gdzieś tam enigmatycznie ktoś wymienił osła...

Ciekawe, czy jest książka o niedźwiedziu i ośle.
Użytkownik: Monika.W 02.01.2022 20:53 napisał(a):
Odpowiedź na: No i cóż, nagle i niespod... | jolekp
Zrobiłam sobie małą przerwę w pracy i nie sądziłam, że podsumowanie roku może mi aż tak poprawić humor. Dziękuję bardzo :)!!!

Co do Lincolna w Bardo - nie zgadzam się ani trochę, ja ta przeciwna grupa, od przerostów. Ale za to podsumowanie Gniewu jest wspaniałe - miałam takie same wrażenia: gdzie jest koniec tej książki? I dlaczego doklejono coś innego, czego nie napisał Miłoszewski?
Ja mam zresztą inne przemyślenia o Miłoszewskim, kiedyś bardzo go ceniłam, obserwowałam i uważałam, że każdą kolejną książką idzie do góry. Ale niestety - od pewnego momentu każdą kolejną idzie w banalną komercję, powoli zbliżająca się do mrozopodobnej. Bardzo, bardzo żałuję.
Użytkownik: jolekp 02.01.2022 21:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Zrobiłam sobie małą przer... | Monika.W
Ależ bardzo proszę, zawsze do usług:)

Co do "Lincolna w Bardo" - najbardziej się obawiałam właśnie tej formy, wydawało mi się, że będzie dla mnie barierą nie do przejścia, a przystosowałam się do niej właściwie od razu. No i treściowo idealnie trafiła w moją wrażliwość, ewidentnie wychodzi na to, że lubię książki o umieraniu, chociaż mnie bardzo dołują. Natomiast, tak jak pisałam, absolutnie rozumiem każdego, kto uzna to za przekombinowany koncept.

A co do Miłoszewskiego. Cóż, ja mam wrażenie, że jego książki są po prostu niedopracowane. Wszystkie. Może niepotrzebnie poszedł w kryminały, bo budowanie intryg mu do końca nie wychodzi (obyczajowe "Jak zawsze", z tego co pamiętam, było całkiem niezłe), ale to chyba jednak jeszcze nie poziom Mroza. Dla mnie bronił się właściwie tylko cykl o Szackim i to bardziej ze względu na bohatera niż na fabułę - w każdej części zresztą było sporo nielogiczności, co świetnie wypunktowała swego czasu asia_ w swojej czytatce: Teodor Szacki, czyli bezsensowne pseudorozwiązania. W "Domofonie" jest tak ogromna dziura fabularna w finale, że ja nie rozumiem jak jakikolwiek redaktor mógł to przepuścić. Z kolei w "Bezcennym" jak dla mnie jest za dużo wszystkiego, żeby się w tym połapać.
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 16.05.2022 13:30 napisał(a):
Odpowiedź na: No i cóż, nagle i niespod... | jolekp
Niedźwiedziu, pewnie będziesz się śmiać, kręcąc głową z niedowierzaniem (tudzież politowaniem), ale czytatkę Twą otworzyłem jak tylko się pojawiła, a przeczytałem właśnie dziś… Ale stwierdzam z zadowoleniem, że wykazuje ona podobieństwo do dobrze wyleżakowanego wina – świetnie się bawiłem, podziwiam talent pisarski, czekam na więcej – i tu mam lepiej niż pozostali, bo oni mają czekania cały rok, a ja tylko lekko ponad pół ;)
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: