Dodany: 17.04.2005 20:39|Autor: pinkwart

Ostatki


Świat, w którym żyjemy, jest światem umarłych. Paradoks? Tylko pozornie. Liczba ludzi, których kości użyźniają pola wszystkich możliwych zakątków Ziemi, wielokrotnie przekracza liczbę tych, którzy są w stanie ich wspominać. Z materialnego punktu widzenia TEN świat w znaczne większym stopniu, niż sobie zdajemy z tego sprawę – jest TAMTYM światem.

Powieść Johna Maxwella Coetzee „Wiek żelaza” przeczytałem w Zaduszki. Trudno o stosowniejszą lekturę na taki czas. Bowiem główną bohaterką dzieła południowoafrykańskiego noblisty jest śmierć.

Nosi ją w sobie narratorka – Elizabeth Curren, emerytowana nauczycielka literatury klasycznej w Kapsztadzie, której całe dorosłe życie jest traceniem – rodziny, pozycji, miłości, złudzeń, a w końcu – życia. Skazana na śmierć nieubłaganym wyrokiem losu, który zmusił do buntu komórki jej ciała: najpierw rak piersi i mastektomia, potem nowotwór narządów rodnych, z przerzutami do kości. Żyje samotnie w za dużym dla niej domu, gdzie są same niepotrzebne rzeczy, sprawy i ludzie. Wie, że umrze i pogodziła się już z losem, chce tylko oswoić narastający ból i narastającą samotność. Na ból są coraz mocniejsze proszki, na samotność – otaczanie się życiowymi nieudacznikami, którzy nawet nie próbują udawać sympatii dla niej, tylko bezwzględnie ją wykorzystują. Ona godzi się na to, bo przynajmniej ktoś jest w pobliżu, no i nie ma zupełnie sił, żeby się temu przeciwstawić.

Ale to umieranie Elizabeth Curren to nie jedyna śmierć, której wiwisekcję (sic!) z mistrzowską precyzją przedstawia Coetzee. Tłem jest tutaj umieranie Republiki Południowej Afryki, ostatnie paroksyzmy apartheidu, brutalne walki Czarnych przeciw białemu establishmentowi oraz białej policji i wojska przeciw czarnym ekstremistom. Naturalnie i tu śmierć pojawia się w swej jaśniepańskiej postaci – od kul policjantów ginie najpierw syn służącej Elizabeth, potem jego kolega – obaj chłopcy kilkunastoletni. Ale brutalność opisu tej śmierci jest niczym wobec brutalności, jaką wobec niedołężniejącej z dnia na dzień umierającej na raka bohaterki przejawia otaczający świat. Ten świat zapewne musi być taki, musiał wytrzebić z siebie wszystkie ludzkie odruchy poza jednym – odruchem przetrwania, który równa się odruchowi walki ze słabszym. Silniejszego trzeba przechytrzyć albo uciec. Słabszego można pognębić. Czy rzeczywiście są to ludzie z żelaza – jak, zapewne niepomny powtarzania sformułowania Ścibora-Rylskiego i Wajdy, nazywa ich Coetzee? Czy po wieku żelaza nastąpi, zgodnie z zasadą symetrii dziejowej, wiek srebrny, a po nim – wiek złoty? Można wątpić... Jaką przyszłość zbudują sobie i innym kilkuletnie bachory, które widząc omdlałą z bólu starą kobietę, najpierw biją ją, by dłużej była nieprzytomna, a potem brudnym patykiem rozwierają jej usta, by szukać, czy nie można jej wybić paru złotych zębów, które można by sprzedać za kilka randów?

Uważa się „Wiek żelaza” za najwybitniejszą powieść Coetzeego i trudno się z tym nie zgodzić. Ale mnie osobiście bardziej podobało się „Czekając na barbarzyńców”, jako rzecz mniej zlokalizowana, bardziej ogólna, a przez to bardziej przemawiająca do mnie, człowieka żyjącego na innej szerokości geograficznej i w innych warunkach kulturowych. Apartheid to jednak egzotyka, i to w dodatku już ulokowana w przeszłości. Z drugiej strony jednak codzienne, nieefektowne umieranie na raka to rzeczywistość jak najbardziej nasza, współczesna i ponadkulturowa... Więc pod tym względem wartość „Wieku żelaza” także jest uniwersalna...

Och, to okropne, jakie prawdziwe jest wszystko to, czego doświadcza Elizabeth Curren. To zawężanie życia przez śmierć, która oblega nas jak barbarzyńcy ze wszystkich stron, co dnia zabierając nam kolejne terytoria, które były tak oczywiście nasze, a dziś już są podbite przez anioła z czarną flagą... Najpierw zawęża nasze działania do jednego miasta tylko, bo już wyjazd dalszy – jeszcze w dodatku samochodem, który starzeje się razem z nami – jest tylko w sferze nigdy nie realizowalnych planów. Potem już nawet poza dom ciężko jest się ruszyć. Następnie nasze terytorium kurczy się do łóżka, a wreszcie do naszego ciała, nad którym także mamy z czasem coraz mniejszą kontrolę... Wreszcie i z ciała zostaje tylko mózg, coraz bardziej zatruty przez środki odurzające, niekontrolowana przemiana materii, płuca, spazmatycznie szukające kolejnego oddechu, na koniec serce – bijące coraz słabiej i mniej regularnie...

Dysonansem w książce jest jej zakończenie. Rzecz cała jest ujęta w formie listu do córki, która przed wielu laty wyjechała do Ameryki, nie chcąc mieć nic wspólnego z RPA. List, uprzednio zapakowany i z naklejonymi znaczkami - po śmierci narratorki ma nadać na poczcie oswojony włóczęga, który zamieszkał do domu Elizabeth. Ale książkę kończy fatalny tekst: "Wziął mnie w ramiona i trzymał w mocnym uścisku, szybko wydałam ostatnie tchnienie. Ten uścisk nie dawał ciepła".

I diabli biorą cały realizm opisu! przecież w liście, który pisze umierająca osoba, nie może być stwierdzenia: oto umarłam...

Czy instrument niestrojny, czy muzyk się myli? Chciałoby się wierzyć, że nie mylił się mistrz taki... Że Coetzee specjalnie napisał owo ostatnie zdanie, by odrealnić to umieranie Elizabeth, by uczynić je czymś bardziej ogólnym niż tylko reportaż o śmierci. By z reportażu przejść do baśni o wieku żelaza.

Chciałbym w to wierzyć. Ale wolałbym, żeby tych dwóch zdań w książce nie było.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 5995
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: