Dodany: 03.12.2021 17:17|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

„Oddajmy dzieciom i rybom głos”[1]


Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59

Obecność dziecka w literaturze jako odrębnej jednostki, przemawiającej własnym głosem, datuje się chyba dopiero na wiek XIX (nie licząc „Traktatu o wychowaniu” Rousseau, w którym nieletni Emil jest sztuczną kreacją, służącą ukazaniu idealnego wg autora modelu pedagogicznego, ani „Nowego Testamentu”, w którym dwunastoletni Jezus gubi się podczas świątecznej pielgrzymki, udaje się do świątyni i dyskutuje z obcymi dorosłymi, a potem z rodzicami, bo – pomijając kwestię wiarygodności słów zapisanych wiele lat później – jest to scena, mająca podkreślić, że nie jest on zwykłym dzieckiem, lecz takim, które tę zdolność wypowiadania się tak, a nie inaczej, ma nadaną z nieba). Wcześniej dzieci po prostu były obecne gdzieś w tle, komuś się rodziły, komuś umierały albo dorastały i odchodziły z domu, czasem były kochane, czasem traktowane jak każde mienie ruchome, którym dorośli mogli rozporządzać, a co do własnego zdania, pewnie w większości rodzin nie odważały się go wypowiadać, bo je karcono: „dzieci i ryby głosu nie mają”, i tyle.
To ostatnie stwierdzenie rozbrzmiewało w wielu domach jeszcze w drugiej połowie ubiegłego wieku, ale przynajmniej już trafiali się ludzie, którym wpadało do głowy wysłuchać, co taki knot ledwie od ziemi odrosły ma do powiedzenia. Pamiętam wydaną w latach 60. książeczkę „Od dwóch do pięciu” Kornela Czukowskiego, który wpadł na pomysł spisania neologizmów językowych i ciekawych/zabawnych wyrażeń posłyszanych od dzieci w tym wieku; podejrzewam, że ze względów ideologicznych pytania i twierdzenia przedszkolaków zza wschodniej granicy zostały cokolwiek przefiltrowane, ale i tak było co czytać, podobnie jak w rubryce „Satyra w krótkich majteczkach” na ostatniej stronie „Przekroju”, gdzie rodzice nadsyłali co komiczniejsze wypowiedzi swoich kilkulatków. Dziś mamy całe mnóstwo książek z narracją powierzoną dziecku, od niemowlaka po takie, które się już za dziecko nie uważa, choć jest nim jeszcze metrykalnie, a są i pisane z punktu widzenia dorosłych, lecz z głosem dziecka na pierwszym planie.

Do tych ostatnich należy „Krysia: Mała książka wielkich spraw”, powstała z blogowych zapisków matki tytułowej bohaterki. Krysia ma pięć lat, jej młodszy brat Jurek może ze dwa i pół, ojciec „gdzieś w świecie walczy o godne życie dla tej bandy”[2], zjawiając się w domu w weekendy, a sama autorka, jak wiele innych matek, dzieli swój czas między dwoje maluchów, gospodarstwo domowe i pracę, w której coś robić musi, ale i tak tkwi „głową przez cały czas w codziennym powrocie, w korku, lęku przed spóźnieniem na siedemnastą do przedszkola, w burzy wątków, co trzeba na jutro, czy mam szynkę do bułeczki i czy bułki w ogóle”[ 3]. Powiedzieć, że to niełatwe, to nic nie powiedzieć, chociaż bez wątpienia znajdzie się ktoś, kto przypomni, że niejedna kobieta wychowała nie dwoje, lecz jedenaścioro, nie mając samochodu, odkurzacza ani zmywarki i własnoręcznie nosząc wodę ze studni. Owszem, aczkolwiek pewnie żadna z tych niejednych nie musiała późnym wieczorem ustosunkowywać się do wiadomości od przedszkolanki: „Szanowna Pani, jutro występy. Proszę nie zapomnieć. Krysia jest kurą”[4]. Inne czasy, inne wymagania, jednym słowem. Matka Krysi i Jurka nie udaje, że sobie z tym wszystkim idealnie radzi, przyznając otwarcie: „Dzisiaj znowu krzyczałam na dzieci, żądałam, nie potrafiłam rozwiązać problemów”[5], „całe mniemanie o powodzeniu wychowawczym uleciało przez okno. Nie pamiętam, w którym momencie tamtego wieczoru podniosłam głos na poważnie (…). Nie pamiętam też, kiedy przestałam wrzeszczeć”[6]. Ale próbuje, uznając za najważniejsze, by dzieci wiedziały, że są kochane, że mogą o wszystko pytać i ze wszystkiego się zwierzyć, a przy tym, że mają „w tej wolności w smakowaniu świata wszystkimi końcówkami znać szacunek podczas klasycznego »przeginania pały«”[7]. I systematycznie dokumentuje ich – zwłaszcza Krysi, bo mały jest jeszcze dość oszczędny w słowach – powiedzonka i zachowania, znajdując w nich świadectwo, że wychowywany przez nią „młody człowiek (…) nie nienawidzi, nikogo nie ocenia, nie wyśmiewa. Nie jest rasistą, homofobem i antysemitą. Nie rozróżnia jeszcze kolorów, tym bardziej nie dzieli ich na nadkolory i podkolory. Jest nietknięty. Niespaczony. Niezadeptany jak świeży śnieg”, a „kiedy tylko dopuścisz go do głosu, (…) podbuduje fundament własnej wartości każdemu, kto tylko zechce go posłuchać”[8]. Uczona w ten sposób pięciolatka jest odważniejsza, pewniejsza siebie, bardziej otwarta na ludzi i na nowe pomysły, nie należąc przy tym do rozwydrzonych i roszczeniowych małych terrorystów, jakich wychowania obawia się pewna część społeczeństwa, przekonana, że dziecko od małego trzeba wtłoczyć w ciasny gorset z góry zaprogramowanych przekonań, upodobań, oczekiwań, zakazów i nakazów, bo inaczej zejdzie na psy. Krysia na psy nie schodzi, jednak od czasu do czasu musi się zderzyć ze światem, w którym jej indywidualizm nie jest mile widziany. Rówieśnikom czy nawet starszym dzieciakom potrafi się odciąć dobitnie, acz grzecznie, gdy ją przezywają albo wyśmiewają się z jej braciszka, któremu zachciało się mieć kolorowe paznokcie; ale dorosłym, z góry zakładającym, że „auta są dla chłopaków, tak mówi pani Jola”[9], a „balet (…) to dla dziewczyn”[10], i tym samym psującym przyjemność spontanicznej zabawy, przecież nie wypada… więc trzeba poprosić mamę: „Powiesz jutro pani, że chcę być hiphopiarą i że nadal nie lubię twarożku ze szczypiorem?”[11]. I mama mówi, i wspiera, i powtarza, jak bardzo „znaczące w skali całego życia są te niby-małe historie opowiadane podczas weekendowych obiadów. Przecież to jest esencja bycia i paliwo, które nas napędza”[12]…

Nie tylko o Krysi jest ta opowieść, ale przede wszystkim o świadomym rodzicielstwie, pełnym miłości i akceptacji, mocno przez to czasochłonnym, lecz na przyszłość procentującym wartościami mniej wymiernymi, a bardziej potrzebnymi, niż sam czas. Jakoś wierzę, że Krysia i Jurek jako nastolatkowie nie będą wpadać w depresję z obawy, by „tylko czwórkami” na świadectwie nie sprowokować dezaprobaty rodziców; że nie będą nic robić wbrew sobie dla świętego spokoju albo komuś na złość; że w dorosłym życiu nadal będą mieć w domu bezpieczną przystań i opokę.

I byłaby to lektura świetna, gdyby ją pozbawić – typowych, jak mi się zdaje, dla sporej części blogów – tendencji do hiperbolicznego ironizowania i poetyzowania („mój własny żołnierz w bitwie o wszystko, mlekiem z piersi mych karmiony, chroniony, poszedł w walce na śmierć i życie na fronty szczerości”[13]) na przemian z używaniem młodzieżowego slangu („totalnie nie umiem w przedszkole”[14]), a, co gorsza, także z brakiem zahamowań w stosunku do wulgaryzmów („J…Ć JEŻE”[15]; „G… to jest ogromne, taka niemoc. Ch.. wielki jest to, ta semisamotność. (…) ponownie dałam d… na tych samych odcinkach specjalnych”[16]; „miń, k…., błagam”[17]; wykropkowania pochodzą ode mnie). Ktoś powie, że wyeliminowanie tych ostatnich „ozdobników” byłoby nieautentyczne, bo skoro autorka tak mówi na co dzień, to czemu ma udawać, że nie mówi? No, może. Ale czy nie lepsza jest maleńka nieautentyczność niż pozostawienie potomnym świadectwa, że się takich wyrazów publicznie używało? Mnie one przeszkadzają i dlatego ujmuję połówkę od tej oceny, którą bym wystawiła, gdyby ich nie było.

[1] Michalina Grzesiak, „Krysia: Mała książka wielkich spraw”, wyd. Czwarta Strona, 2019, s. 241.
[2] Tamże, s. 41.
[3] Tamże, s. 43
[4] Tamże, s. 27.
[5] Tamże, s. 41.
[6] Tamże, s. 70.
[7] Tamże, s. 8.
[8] Tamże, s. 10-11.
[9] Tamże, s. 158.
[10] Tamże, s. 212.
[11] Tamże, s. 213.
[12] Tamże, s. 234.
[13] Tamże, s. 31.
[14] Tamże, s. 27.
[15] Tamże, s. 28.
[16] Tamże, s. 44.
[17] Tamże, s. 86.

Ocena recenzenta: 4,5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 287
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: