Dodany: 01.12.2021 09:24|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

3 osoby polecają ten tekst.

PRZESTĘPSTWA W LITERATURZE - konkurs nr 253


Przedstawiam konkurs nr 253, który przygotowałem i poprowadzę ja.


PRZESTĘPSTWA W LITERATURZE

Prawa piszemy my sami,
Potem one rządzą nami.
       Jan Izydor Sztaudynger.


Zapraszam do konkursu, w którym naszym przewodnikiem będzie ustawa z dnia 6 czerwca 1997 r. czyli kodeks karny. Ustawa jest długa i nudna, dlatego skupimy się tylko na wybranych artykułach. Każdy z nich mógłby być tematem konkursowym i takie konkursy już były i jeszcze będą. Tym razem będzie to przegląd różnych typów przestępstw, każdy z przytaczanych przeze mnie artykułów jest zilustrowany fragmentem.
Ponieważ artykuły mają już swoje numery, to nie nadawałem im nowych. I to się na mnie zemściło. Bo sam się pogubiłem w numeracji, nie zaktualizowałem spisu książek przy dodawaniu kolejnych paragrafów i fragmentów i dopiero dzisiaj przy ostatniej redakcji przed wrzuceniem konkursu odkryłem, że mam ich nie 28, ale aż 31. Nie umiem teraz wybrać, który usunąć. Uznajmy, że pierwszy, art. 127., jest tak oczywisty, że stanowi rozgrzewkę.

Paragrafów jest więc 31, czyli do zdobycia są 62 punkty, po jednym za autora i tytuł. Odpowiedzi proszę wysyłać na mojego mejla(...) lub biblioNETkową prywatną wiadomością. Czas na odgadywanie jest do poniedziałku 13 grudnia, do 23:59.

Nie wszyscy podejrzani zostaliby skazani. Większości dotyczy zasada „lex retro non agit”, część nie podlega polskiej jurysdykcji, a i zarzuty można w kilku przypadkach podważyć.

Zdaję sobie sprawę, że fragmenty są długie, bardzo długie i zbyt długie. Ale są tak cudnej urody, że żal było bardziej przycinać, najczęściej są to całe sceny. No i w dłuższych fragmentach znajdzie się więcej kluczyków do rozwiązania.

W dobie Internetu metody dochodzenia do rozwiązań są różne. Zanim jednak sięgniecie po radykalne środki, spróbujcie wydedukować odpowiedź. Zazwyczaj da się odgadnąć uważnie wczytując się we fragment, a satysfakcja z samodzielnego dojścia do rozwiązania jest znacznie większa. To są znani autorzy i popularne książki, a jeśli coś wydaje się oczywiste… to takie jest. :) A jeśli jednak nie wydaje się oczywiste, to pytajcie.




Art. 127. § 1. Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części obszaru lub zmianę przemocą konstytucyjnego ustroju Rzeczypospolitej Polskiej, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą bezpośrednio do urzeczywistnienia tego celu…

— Jest, panie kawalerze, zwyczaj w tym kraju, iż gdy kto kona, to mu krewni w ostatniej chwili poduszkę spod głowy wyszarpują, ażeby się zaś dłużej nie męczył. Ja i książę wojewoda wileński postanowiliśmy tę właśnie przysługę oddać Rzeczypospolitej. Ale że siła drapieżników czyha na spadek i wszystkiego zagarnąć nie zdołamy, przeto chcemy, aby choć część, i to nie lada jaka, dla nas przypadła. Jako krewni, mamy do tego prawo. Jeśli zaś nie przemówiłem ci tym porównaniem do głowy i nie zdołałem w sedno utrafić, tedy powiem inaczej. Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą wileńskim powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy.


Art. 148. § 1. Kto zabija człowieka…

Tnąc dżunglę maczetami posuwaliśmy się powoli w głąb wyspy. Nareszcie byliśmy na właściwym tropie. Jeszcze jeden, ostatni wysiłek i odnajdziemy skarb kapitana Morgana.
— Tutaj — powiedział Gucio, mój towarzysz, i wbił maczetę w grunt pod rozłożystym baobabem. W miejsce, które na szyfrowanym planie, nakreślonym niegdyś własnoręcznie przez kapitana, zaznaczone było krzyżykiem.
Odrzuciliśmy maczety i wzięliśmy się do łopat. Wkrótce odkopaliśmy ludzki szkielet.
— Zgadza się — powiedział Gucio. — Pod szkieletem powinna być skrzynia.
Ciężko dysząc usiedliśmy na skrzyni.
Była. Wyciągnęliśmy ją z dołu i postawili pod baobabem. Słońce stało w zenicie, podniecone małpy przeskakiwały z gałęzi na gałęzie, szkielet szczerzył zęby. Ciężko dysząc usiedliśmy na skrzyni.
— Piętnaście lat — powiedział Gucio.
Tyle czasu minęło, odkąd zaczęliśmy szukać skarbu.
Zgasiliśmy papierosy i wzięliśmy się za żelazne łomy. Małpy krzyczały coraz głośniej, a także papugi. Nareszcie wieko ustąpiło.
Na dnie skrzyni leżała kartka, a na niej napisano.
„Pocałujcie mnie w dupę. Morgan”
— Cel nigdy nie jest wаżny — powiedziаł Gucio — Tylkо wysiłek w dążеniu do cеlu się liczy, a nie osiągnięcie celu.
Zаbiłem Guciа i wróciłem do domu. Lubię pouczаjące sentencje, ale bez przesady.


Art. 150. § 1. Kto zabija człowieka na jego żądanie i pod wpływem współczucia
dla niego…

Mój stosunek do pomocy w samobójstwie jest w pewnym sensie konsekwencją przedstawionego nieco wyżej stanowiska Marka Twaina. Bycie martwym nie różni się od bycia nienarodzonym — po śmierci będę tym samym, czym byłem za czasów Wilhelma Zdobywcy, dinozaurów czy trylobitów. Nie ma tu powodów do lęku. Natomiast sama śmierć może być (to już kwestia indywidualnego szczęścia, czy raczej pecha) procesem długim i bolesnym. Przyzwyczailiśmy się, że tego typu doświadczenia są nam raczej oszczędzane, służą do tego choćby środki znieczulające czy usypiające, stosowane na przykład przy operacji wyrostka robaczkowego. Kiedy umiera w bólu twój domowy zwierzak, zostaniesz uznany (i słusznie) za sadystę bez serca, jeśli nie zabierzesz go do weterynarza i nie poprosisz o podanie środka, po którym cierpiące zwierzę zaśnie i nigdy już się nie obudzi. Jeśli jednak twój lekarz wyświadczy analogiczną medyczną przysługę tobie, gdy to ty zwijasz się z bólu i czekasz tylko na śmierć, ryzykuje oskarżenie o morderstwo. Sam, kiedy będę umierał, chcę, by właśnie pod ogólnym znieczuleniem lekarz skrócił moje męki, dokładnie tak samo, jak nie dano mi cierpieć przy usuwaniu wyrostka. Tyle że nie mam szans na coś takiego, bo miałem pecha urodzić się jako Homo sapiens, a nie na przykład Canis familiaris lub Felis catus. Nie mam szans, oczywiście, o ile w odpowiednim czasie nie znajdę się w jakimś bardziej oświeconym miejscu, jak Szwajcaria, Holandia czy Oregon. Dlaczego takich oświeconych miejsc jest tak mało — to przede wszystkim wpływ religii.
Ktoś jednak mógłby spytać, czy nie przesadzam (grubo) — czy nie stanowi wielkiej różnicy, gdy mówimy o pozbawieniu kogoś wyrostka robaczkowego i kiedy mówimy o pozbawieniu go życia. Otóż nie, zwłaszcza gdy ktoś i tak wkrótce ma umrzeć! Nie powinno również stanowić takiej różnicy dla kogoś, kto wierzy w życie pozagrobowe, dla takiej osoby bowiem śmierć jest przecież tylko przejściem od jednej formy życia do drugiej. Jeżeli to przejście ma być aż tak bolesne, człowiek wierzący w zaświaty nie ma przecież żadnych szczególnych powodów, by przechodzić nim bez anestetyków, tak samo jak zgadza się na znieczulenie przy operacji wyrostka. W zasadzie to my, ludzie, dla których śmierć jest ostatecznym pożegnaniem się z życiem, powinniśmy przeciwstawiać się eutanazji czy wspomaganemu samobójstwu — tymczasem to właśnie my bronimy tego prawa


Art. 158. § 1. Kto bierze udział w bójce lub pobiciu…

Gdy odzyskałem przytomność, kajuta była pełna ludzi. Ledwo można się było w niej poruszać. Jak się okazało, wszyscy byli mną, z różnych dni, tygodni, miesięcy, a jeden podobno był nawet z przyszłego roku. Sporo było osób potłuczonych i z podbitymi oczami, a pięciu spośród obecnych miało na sobie skafandry. Ale zamiast wyjść natychmiast przez klapę, by naprawić uszkodzenie, jęli spierać się, targować, dyskutować i kłócić. Chodziło o to, kto kogo pobił i kiedy. Sytuację komplikowało po pierwsze to, że pojawili się już przedpołudniowi i popołudniowi, obawiałem się więc, że jeśli to tak dalej pójdzie, rozdrobnię się na minutowych i sekundowych, po wtóre zaś większość obecnych kłamała jak z nut, tak że do dziś nie wiem naprawdę, kogo biłem i kto mnie bił, kiedy toczyła się cała historia w trójkącie między czwartkowym, piątkowym i środowym, którymi kolejno byłem. Mam wrażenie, że przez to, iż sam kłamałem piątkowemu, jakobym był niedzielnym, dostałem o jeden raz za wiele, aniżeliby to wynikało z kalendarzowej rachuby. Ale wolę raczej nie wracać już myślą do tych niemiłych wspomnień, bo człowiek, który przez okrągły tydzień nie robił nic innego, jak tylko bił sam siebie, nie ma szczególnych powodów do dumy.


Art. 163. § 1. Kto sprowadza zdarzenie, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób albo mieniu w wielkich rozmiarach, mające postać: 1) pożaru…

[J.K.] ukrywał się trzy tygodnie, przyzwyczaił swoje włosy do nowej fryzury z przedziałkiem, zgolił wąs, wystarał się o nieskazitelne papiery i podjął pracę jako flisak [J. W.] . Dlaczego jednak [K.] odwiedzając handlarzy drzewem i tartaki musiał mieć w kieszeni papiery flisaka [W.], który podczas bójki został zepchnięty z tratwy i utonął bez wiedzy władz w Bugu powyżej Modlina? Dlatego, że porzuciwszy na jakiś czas flisactwo pracował w tartaku pod Świeciem i tam pokłócił się z majstrem o płot, prowokacyjnie wymalowany [K-ową] ręką na biało-czerwono, zapewne po to, aby podtrzymać słuszność przysłowia, które powiada, że od płotu blisko do kłopotu, majster wyrwał z płotu dwie łaty, białą i czerwoną, i na kaszubskich plecach [K.] rozbił te polskie łaty na tyle biało-czerwonych drzazg, że poszkodowany miał wystarczający powód, aby najbliższej, dodajmy: gwiaździstej nocy puścić czerwonego kura w nowo zbudowanym, pobielonym wapnem tartaku w hołdzie podzielonej co prawda, ale właśnie dlatego zjednoczonej Polsce.
[K.] był więc podpalaczem, wielokrotnym podpalaczem, bo od tego czasu w całych Prusach Zachodnich tartaki i składy drzewa dostarczały hubki dla rozbłyskujących dwubarwnie narodowych uczuć. Jak zawsze, gdy chodzi o przyszłość Polski, tak i w tych pożarach miała swój udział Najświętsza Maria Panna, i byli podobno naoczni świadkowie — może dziś jeszcze ktoś z nich żyje — którzy utrzymywali, że na walących się dachach wielu tartaków widzieli Matkę Boską w polskiej koronie. Tłum, jaki zwykle gromadzi się przy wielkiej pożodze, intonował jakoby Bogurodzicę — wolno nam sądzić, że podpalenia, których sprawcą był [K.], miały uroczystą oprawę: padały przysięgi i zaklęcia.
Podczas gdy tak obciążony podpalacz [K.] poszukiwany był przez władze, nieskazitelny, samotny jak palec, niewinny i ograniczony flisak [J. W.], którego nikt nie szukał i mało kto znał, dzielił swoją prymkę na dzienne porcje, aż pochłonęła go rzeka Bug, a trzy porcje prymki pozostały w kurtce z dokumentami. Ponieważ topielec [W.] sam już nie mógł się zgłosić, a nikt nie zadawał kłopotliwych pytań na temat jego osoby, [K.], który był podobnej postury i miał taką samą okrągłą głowę jak nieboszczyk, wśliznął się najpierw w jego kurtkę, potem w jego potwierdzoną urzędowymi papierami, dotychczas nie karaną skórę, odzwyczaił się od fajki, przeszedł na prymkę, przejął nawet od [W.] rzecz najbardziej osobistą, wadę wymowy, i przez następne lata był porządnym, oszczędnym, lekko jąkającym się flisakiem, który spławiał całe lasy w dół Niemna, Biebrzy, Bugu i Wisły. Trzeba też powiedzieć, że w huzarach przybocznych następcy tronu pod Mackensenem został starszym huzarem [W.], bo [W.] jeszcze nie służył, [K.] zaś, który był cztery lata starszy od topielca, w toruńskiej artylerii pozostawił po sobie złe świadectwo.
Najbardziej niebezpieczni rabusie, zabójcy i podpalacze jeszcze rabując, zabijając i podpalając czekają przeważnie na sposobność, by jąć się solidniejszego zajęcia. Niektórym w wyniku poszukiwań lub z przypadku nadarza się szansa: [K.] był jako [W.] dobrym i tak dalece uleczonym z ognistego nałogu mężem, że na sam widok zapałki zaczynał się trząść. Pudełka zapałek, które bez opieki i zadowolone z siebie leżały na kuchennym stole, przed nim, co mógłby wynaleźć zapałki, nigdy nie były bezpieczne. Wyrzucał pokusę za okno. Moja babka miała sporo kłopotu, żeby w porę podać na stół gorący obiad. Często rodzina siedziała w ciemności, bo nie było czym zaświecić naftowej lampy.


Art. 166. § 1. Kto, stosując podstęp albo gwałt na osobie lub groźbę bezpośredniego użycia takiego gwałtu, przejmuje kontrolę nad statkiem wodnym lub powietrznym…

— A teraz popatrz tam, na przystań! Czy znasz ten okręt, który stoi w pobliżu pancernika?
— Do stu piorunów! To nasz „L'Horrible”! Zawsze bym go poznał, choćby nie wiem jak zmieniono układ jego lin i masztów!
Wmieszali się w najgęstszy tłum i podążyli do oddalonej oberży. Tam, w osobnym pokoju, mogli porozmawiać bez przeszkód.
— Poznałeś więc naszego „L'Horrible'a” — powiedział Sanders. — Nie wiem, kto jest teraz dowódcą, ale wkrótce jego miejsce zajmie niejaki Sanders, albo, jeśli wolisz, Czarny Kapitan.
— Hm, to niezła mrzonka, kapitanie.
— Mrzonka? Niedługo zamieni się w rzeczywistość!
Letrier uśmiechnął się nieznacznie.
— A Miss Admirał zostanie oczywiście pierwszym oficerem i jak dawniej będzie się miotać po pokładzie?
— Może i nie. Obłaskawimy tę panterę, zobaczysz. (...)Byłem już jej dowódcą i teraz także nim będę. Ona się nie zmieniła. Ukraść okręt ze środka portu w San Francisco to dla niej fraszka, ale wystrychniemy ją na dudka. Co za szczęście, że ją rozpoznaliśmy mimo przebrania!

Przy furtce do ogrodu stał wielki kufer, a obok niego jakaś postać. Z powodu ciemności niepodobna było rozpoznać szczegółów, widać było tylko, że człowiek ten jest zaledwie średniego wzrostu i ma potężną, ciemną brodę. Była to pani deVoulettre w nowym przebraniu; kufer zawierał drogocenne instrumenty żeglarskie.
— Czy powóz zamówiony?! — zapytał człowiek z brodą.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
(...)
— Nie brak nikogo?
— Nikogo.
— Idziemy więc, ja biorę pierwszą łódź!
Wniesiono kufer, założono owinięte szmatami wiosła i łodzie bez szmeru ruszyły.
Z początku podążały prosto na pełne morze, ale potem skręciły ostro w przeciwnym kierunku i nadzwyczaj ostrożnie zbliżyły się do „L'Horrible'a”.
Człowiek, który nazywał się Czarnym Kapitanem, stał na dziobie łodzi i patrzył uważnie na ciemną sylwetkę okrętu. Teraz miało się wszystko rozstrzygnąć.
Zabrzmiał ochrypły krzyk mewy.
Ludzie na łodziach odetchnęli. Był to umówiony znak, że wszystko sprzyja ich zamiarom. Łodzie skierowały się teraz do rufy okrętu. Z pokładu „L'Horrible'a” spuszczono kilka lin.
— Przybijać i na górę! — padła cicha komenda.
W kilka minut potem wszyscy stali na pokładzie, gdzie czekał na nich Długi Tom.
— Jak tam? — zapytał brodacz.
— W porządku! Ja i moi ludzie trzymamy straż. Marynarze ucztują w kajucie albo leżą pijani pod stołami.
— Zamknąć ich w kubryku, ale oszczędzać! Skrępujcie ich tylko. Potem będą musieli przyłączyć się do nas. Im większą będziemy mieli załogę, tym lepiej.
Rozkaz wykonano szybko i bez hałasu. Załoga, pijana do nieprzytomności, została związana i zamknięta na dnie statku. Wciągnięto kufer na pokład i zniesiono do kajuty kapitana, po czym łodzie puszczono na morze. Były już niepotrzebne — „L'Horrible” znajdował się w mocy piratów. (...)
Nowy dowódca „L'Horrible'a” w towarzystwie Długiego Toma udał się na mostek.
— W porcie spostrzegli naszą ucieczkę, Tomie — rzekł.
Długi Tom rzucił spojrzenie na wypełnione wiatrem żagle, ostro odcinające się od ciemnego nieba.
— To im się na nic nie przyda. Za późno się ocknęli. Ale skąd znacie moje imię, sir?
— Czarny Kapitan musi je znać. Przecież dość nażeglowałeś się ze mną.
— Z wami? Nie gniewajcie się, sir! Jesteście dzielnym oficerem, to już zauważyłem, ale nie jesteście Czarnym Kapitanem.
— Zostanę nim!
— To wam się nie uda. Ludzie chcą służyć tylko pod nim, a człowiek z czerwoną blizną, który was werbował, przyrzekł, że Czarny Kapitan będzie na pokładzie.
— Z czerwoną blizną? Czy rzeczywiście nie rozpoznałeś tego człowieka?
— Znam go od niedawna. Nigdy przedtem go nie widziałem!
— Tysiące razy. Tomie, tysiące razy widziałeś już jego albo raczej ją. Przypomnij sobie!
— Jego? Ją? Do kroćset piorunów! Czyżby... czyżby… Miss Admirał?
— Tak, to ja. Nie poznałeś mnie wtedy i teraz nie poznajesz. Czy sądzisz, że nie potrafię odegrać roli Czarnego Kapitana?
Tom cofnął się o kilka kroków.
— Do pioruna, sir... chciałem powiedzieć miss, to niezwykła historia! Myślałem, że powieszono was, kiedy czerwone kabaty zabierały „L'Horrible'a”!
— Nie doszło do tego. Ale posłuchaj! Z całej obecnej załogi tylko ty znałeś Czarnego Kapitana. Nie mów nikomu,że ja i agent to jedna i ta sama osoba. Niech myślą, że jestem Czarnym. Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Zapewniam, że źle na tym nie wyjdziesz.
— Hm, wszystko mi jedno, czy dowodzi kobieta, czy mężczyzna, byleby zarobek był dobry. Możecie mi zaufać.
(...) wyjęła z kufra bieliznę i odzież, którą poukładała w szafie i wydobyła instrumenty żeglarskie, te same, które jako pani deVoulettre pokazywała porucznikowi Jennerowi.
— Żeby ten młodzik wiedział — powiedziała głośno — dlaczego piękna pani zajmowała się tak nudnymi rzeczami! Na Boga! Dzisiejszy figiel jest najlepszy w moim życiu. Ciekawe, co by powiedział na to Sanders, gdyby tu był...
— Zawołałby: brawo! — rozległo się za plecami Miss Admirał, a czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu.
Odwróciła się z przerażeniem i szeroko rozwartymi oczyma spojrzała na stojącego przed nią mężczyznę.
— Sanders! — wyjąkała.
— Sanders! — potwierdził mężczyzna ze spokojnym i pełnym ironii uśmiechem.
— To niemożliwe! Jego duch... jego duch...
— Tere-fere! Czy pierwszy oficer „L'Horrible'a” wierzy w duchy?
— Ale jak... skąd się wziąłeś w San Francisco i tu, na statku?
— Wyjaśnię to później. A teraz chciałbym cię spytać, czy przypadkiem wiesz coś o mojej kasie, która zniknęła, gdy uznałaś za stosowne opuścić mnie w Nowym Jorku.
— Nic nie wiem!
— Tak! Nic nie wiesz. Ty nic nie wiesz. No, ale tym zajmiemy się później. Teraz ważniejsze są inne sprawy. Uprowadziłaś „L'Horrible'a”.
Milczała.
— I zwerbowałaś sobie ludzi w tym celu?
Znowu się nie odzywała.
— Przyrzekłaś im podstępnie, że dowództwo obejmie Czarny Kapitan.
Kobieta wciąż jeszcze była oszołomiona nagłym zjawieniem się Sandersa.
— Aby ci ułatwić dotrzymanie słowa, przypłynąłem na statek przed tobą i ukryłem się między linami. Jesteś rzeczywiście diabelską istotą! Ponieważ zorganizowałaś to wszystko wspaniale, zostawię ci, co prawda tylko na razie, twoje dawne stanowisko na „L'Horrible”. Zdejm więc brodę! Przeszkadza ci, a Czarnego Kapitana nawet z takim zarostem naśladować nie potrafisz.

Wieczór poprzedniego dnia [S. F.] spędził w porcie, dopytując się o statki pasażerskie, które miały odpływać. (...)
— Jak się nazywa to wielkie kanu, które stoi na wodzie z tamtej strony?
— „L'Horrible”.
— A jak się nazywa kanu, na którym biały, nazwiskiem Sanders, był wodzem?
— „L'Horrible”. To ten sam okręt.
— Czy biały nie zechce odzyskać swego kanu?
[S. F.] stropił się.
— Skąd memu bratu przyszła ta myśl do głowy? — zapytał.
— Nasi towarzysze nadjechali późno i postanowili zanocować po tamtej stronie zatoki — odrzekł [W.]. — Powiedziałem im, gdzie mają nas szukać, i wróciłem do ciebie. Na promie była gromada białych, którzy rozmawiali o tym kanu. Kiedy opuścili prom, poszli nad zatokę. Widziałem, jak dołączyło się do nich kilku innych mężczyzn i jak wszyscy wsiedli do paru łodzi, zabierając ze sobą wielki kufer.


Art. 189. § 1. Kto pozbawia człowieka wolności…
[C.] usłyszała odgłos oddalających się kroków i psich pazurków wyżej, nad piwnicą. Nie widziała wszystkiego podwójnie, jak za pierwszym razem, kiedy zapaliło się światło. Mogła się rozejrzeć. Jak wysoko był otwór na górze, czy przewód, na którym wisiała lampa, był mocny? Czy zdoła zahaczyć o niego swoim kombinezonem, zaczepić o coś ręcznikiem? Rób coś, do diabła. Ściany były takie gładkie. Gładka, biegnąca do góry rura.
Dostrzegła jedno, jedyne pęknięcie w cemencie, trzydzieści centymetrów powyżej miejsca, którego mogła dosięgnąć. Zrolowała materac tak ciasno, jak się dało, i związała go w poprzek ręcznikiem. Chwiejąc się stanęła na nim, sięgnęła do pęknięcia i zaczepiła o nie paznokciami. Złapała równowagę i mrużąc oczy spojrzała w górę. To był reflektor ze specjalną osłoną, zawieszony u samego szczytu studni, prawie trzy metry ponad jej wyciągniętą ręką, równie dobrze mógłby to być księżyc. Tymczasem on wracał, zwinięty materac chwiał się, [C.] drapała rysę paznokciami, żeby nie upaść. Kiedy zeskoczyła, musnęła jej twarz spadając jakaś łuska.
Coś zjeżdżało w dół obok lampy. To był gumowy wąż. Pojedyncza struga lodowatej wody, ostrzeżenie.
— Wymyj się. Cała.
W wiadrze była myjka, poza tym w wodzie unosiła się plastikowa butelka drogiego, zagranicznego kremu nawilżającego.
Zrobiła, co kazał z gęsią skórką na ramionach i udach, z podrażnionymi i stężałymi od zimna sutkami. Przysunęła się do ściany, jak mogła najbliżej, i umyła kucając obok wiadra z wodą.
— Teraz wytrzyj się i nakremuj całe ciało. Rozetrzyj dobrze krem.
Krem nagrzał się od ciepłej wody. Posmarowana nim skóra lepiła się do kombinezonu.
— Teraz pozbieraj śmieci i wytrzyj podłogę.
Zrobiła to także, podniosła leżące na podłodze kości kurczaka i strączki fasolki. Wrzuciła wszystko do wiadra i starła myjką niewielkie, tłuste plamy na cemencie. Było tam coś jeszcze, tuż przy ścianie. Łuska, która sfrunęła w dół, z pęknięcia, tam wyżej. To był paznokieć, pokryty błyszczącym lakierem i zdarty z żywego ciała.
Wiadro pojechało w górę.
— Moja matka zapłaci — powtórzyła [C. M.]. — Nie będzie zadawać żadnych pytań. Zapłaci dosyć, żeby był pan bogaty do końca życia. Jeśli to jakaś sprawa polityczna, Iran albo Palestyna, albo Ruch Wyzwolenia Czarnych, da pieniądze i na to. Wszystko, co musi pan zrobić, to...
Światło zgasło. Nagle absolutna ciemność.
— Uuuuch! — wzdrygnęła się. Obok zjechało na sznurku jej stare wiadro na nieczystości. Siadła na materacu, myśli biegały jej po głowie jak szalone. Nabrała teraz przekonania, że porywacz działa samotnie i że jest białym Amerykaninem. Próbowała sprawić na nim wrażenie, że nie ma najmniejszego pojęcia, kim jest, jaki ma kolor skóry i czy działa w pojedynkę; że wszelką pamięć o tym, co działo się na parkingu, zaćmiły uderzenia w głowę. Miała nadzieję, że on uwierzy, iż może ją spokojnie wypuścić na wolność. Jej umysł pracował gorączkowo, szukał rozwiązania zagadki, aż w końcu znalazł:
Paznokieć, czyjś paznokieć, ktoś tutaj był. Kobieta, dziewczyna? Gdzie jest teraz? Co on jej zrobił?
Gdyby nie szok i dezorientacja, odkrycie całej prawdy nie trwałoby tak długo. Właściwie tę myśl nasunął jej dopiero krem nawilżający. Skóra. Wiedziała zatem, kim on jest. Ta wiedza spadła na nią, jak spada na ludzi każda straszna rzecz na tej ziemi: przeszywając ich na wylot. Zaczęła krzyczeć. Krzyczała zwijając się pod materacem, krzyczała wspinając się i drapiąc po ścianie, krzyczała, aż zakrztusiła się czymś ciepłym i słonym, co wypełniło jej usta, krzyczała z przyłożonymi do twarzy lepiącymi się i zasychającymi dłońmi, krzyczała tak długo, aż opadła sztywno wyprężona na podłogę, z palcami wplątanymi we włosy.


Art. 189a. § 1. Kto dopuszcza się handlu ludźmi…

No, to wynajmuję krzykacza, ubranego w jaskrawą kurtę, obszytą łatami w przeróżnych kolorach i dzwoneczkami. Wygląda jak trefniś, ale ma rzeczywiście doskonałą pamięć. Nie mam pojęcia, jak to robi. Jest pewne, że na widok srebrnego siekańca aż kipi od motywacji.
Po kilku próbach wykrzykuje pełen opis poszukiwanych wraz z tylko odrobinę zniekształconymi nazwiskami, oraz zupełnie zrozumiale krótki komunikat po angielsku:
„Ewakuacja! Wracajcie do domu! Zespół ratunkowy jest tutaj! Szukajcie [X.]. Stacja [M. II], wracajcie do domu!”. Głos ma jak trąba jerychońska. Po pierwszej próbie aż mi dzwoni w uszach.
Określenie „rescue team is here” w stosunku do mnie jednego jest może zbyt szumne, ale nie chcę odbierać moim rozbitkom ducha. Niech wyobrażają sobie dziesięcioosobowy zespół ewakuacyjny obwieszony sprzętem. O ile zrozumieją, co to znaczy: „zezbór rabunkowy yez duda!”.
W tej sytuacji mogę wrócić do stolika i wyrabiać się towarzysko, wznosząc puchary w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
– Chciałeś iść z nami, jak będziemy kupować niewolników – zauważa Atleif. – Musimy wszyscy kupić przynajmniej ze dwudziestu mężczyzn i kilka dziewczyn. Ja dwie, Grunaldi też ze dwie. Potrzebni i do wioseł, i w domu.
– Pójdę. Chodzi o to, że ci, których szukam, mogli kiedyś pójść w niewolę. Skąd się biorą niewolnicy?
– No, najpierw jakiś niewolnik spotyka niewolnicę, a potem... – Najwyraźniej, pomimo krowich oczu, mam jeszcze jakąś ekspresję w twarzy, bo Ostatnie Słowo nagle milknie.
– Pytam, czy ktoś tu poluje na ludzi i sprzedaje ich potem?
– Nie. Ich krewni by cię zabili. U was tak się robi? Wszyscy łapią się nawzajem i sprzedają? To są brańcy z obcych krajów, czasem jeńcy. Zdarza się, że także przy rodowych wróżdach. Jest też takie prawo, że przestępca może zostać oddany poszkodowanemu, żeby odpracował winę. Ale to nie jest na zawsze – brańcy idą w niewolę na lat dziesięć, jeńcy na dwadzieścia, a skazani zależy, jak więc postanowi.


Art. 190a. § 1. Kto przez uporczywe nękanie innej osoby lub osoby jej najbliższej wzbudza u niej uzasadnione okolicznościami poczucie zagrożenia, poniżenia lub udręczenia lub istotnie narusza jej prywatność…

Następnego wieczoru o zdecydowanie wcześniejszej godzinie zadzwoniłam. Nie zamierzałam się jeszcze przedstawiać. Cały czas uważałam to wszystko wyłącznie za oryginalną zabawę i byłam bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.
— Proszę pana — powiedziałam, kiedy się odezwał. — Usiłowałam panu wczoraj wyjaśnić pewne drobne nieporozumienie telefoniczne, ale pan mi okropnie nawymyślał. Czy można...
Przerwał mi. Odpowiedź, którą usłyszałam, była tak zdumiewająca, że mi na dobre odebrało mowę. Uprzejmym, pięknym, spokojnym głosem, z nienaganną dykcją wygłosił do mnie przemówienie, w którym kategorycznie zabronił mi się napastować zarówno w domu, jak i w miejscu pracy, postawił pod znakiem zapytania stan mojego umysłu, jakość mojej konduity oraz sposób zdobywania środków na utrzymanie, nareszcie znów zagroził okropnymi konsekwencjami, wyraźnie zahaczającymi o kodeks karny. Słuchałam tego w osłupieniu, acz z dużym zaciekawieniem. Na zakończenie powiedział:
— I jeżeli pani jeszcze raz do mnie zadzwoni, to ja natychmiast potem dzwonię na milicję.
Wobec tego natychmiast zadzwoniłam jeszcze raz, bo bardzo kocham milicję, i powiedziałam:
— Czy pan sobie w ogóle zdaje sprawę z tego, z kim pan rozmawia?
— Nie i nic mnie to nie obchodzi. A teraz dzwonię na milicję.
Kompletny brak logiki. Zaczął mnie ogarniać duch przekory. Odczekałam chwilę, żeby mu zostawić czas na ten telefon do milicji, i znów zadzwoniłam.
— Dlaczego pan właściwie robi takie piekło, zamiast rozmawiać normalnie? — spytałam z zaciekawieniem.
— Nie, no tego już za wiele. Z panią nie można rozmawiać normalnie, bo pani jest nienormalna, i oświadczam pani...
— Mnie się nieodparcie wydaje, że to pan jest nienormalny...
— ... i oświadczam pani, że będzie pani miała duże nieprzyjemności i sama pani będzie sobie winna...
— Okropnie jestem ciekawa, za kogo mnie pan bierze?...
— Niech pani nie udaje idiotki. Wymyśliła pani sobie jakąś fikcyjną pomyłkę, zdobyła pani podstępem mój numer telefonu i zakłóca pani mój spokój. Ja już z panią skończyłem, teraz zajmie się panią milicja.
Co za mania z tą milicją? Istna obsesja. Zaczęły mnie ogarniać wątpliwości, czy to aby na pewno on? Przy moim szczęściu do pomyłek telefonicznych istnieje możliwość, że rozmawiam cały czas z jakimś zupełnie obcym człowiekiem, który istotnie mógł uznać, że prześladuje go wariatka. Ale nie, niemożliwe, to z pewnością jego głos. Wobec tego co? Nagle oszalał?
Z jednej strony byłam szalenie zaintrygowana, a z drugiej zaczęło mnie to ogromnie bawić. Sama myśl, że miałabym się przestraszyć kontaktów z milicją, była idiotyczna, nie mówiąc już o nieprawdopodobnych kalumniach, z którymi nie miałam nic wspólnego. Duch przekory działał i nie mogłam się oprzeć chęci kontynuowania zabawy.
Pojechałam do jego komendy dzielnicowej. Znalazłam właściwego przedstawiciela władzy i poinformowałam go, że gdyby wpłynął meldunek o chuligańskich prześladowaniach telefonicznych, to chuliganem jestem ja. I że chciałabym się dowiedzieć, czy jeżeli dzwonię do człowieka, który mi się wydaje moim znajomym, i usiłuję wyjaśnić mu zaistniałe nieporozumienie, to popełniam przestępstwo czy nie.
Przedstawiciel władzy wysłuchał mnie z nieprzeniknioną twarzą i powiedział:
— Dowód proszę.
Dałam mu dowód osobisty i legitymację służbową. Z radością dałabym jeszcze bilet miesięczny i prawo jazdy, ale nie chciał. Zapisał mnie na jakimś papierze, powiedział, że nic o takiej sprawie nie wie, że telefony do znajomych na ogół nie bywają przestępstwem, a wreszcie uśmiechnął się lekko i oświadczył:
— Proszę pani, chuligańskie prześladowania telefoniczne zaczynają się wtedy, jeżeli
ktoś przez dwa tygodnie robi złośliwe dowcipy, i to w nocy. Z tego, co pani mówi, rozumiem, że dzwoniła pani wszystkiego dwa razy, a w dodatku to ten pan pani nawymyślał, a nie pani jemu.
Pożegnałam się uprzejmie, wróciłam do domu i następnego wieczoru nie wytrzymałam. Wykręciłam numer.
— Słucham.
— Chciałam pana ucieszyć — powiedziałam słodkim głosem — że nie musi się pan fatygować. Już zawiadomiłam milicję. Dobranoc.


Art. 197. § 1. Kto przemocą, groźbą bezprawną lub podstępem doprowadza inną osobę do obcowania płciowego…

ADWOKAT [B.] czuł ból. Mięśnie miał zupełnie bezużyteczne. Całe ciało wydawało się sparaliżowane. Nie miał pewności, czy stracił przytomność, ale trochę zdezorientowany nie pamiętał, co się stało. Kiedy w końcu z wolna zaczął odzyskiwać kontrolę nad ciałem, okazało się, że leży na plecach na swoim łóżku, nagi, z rękami zakutymi w kajdanki i z boleśnie rozstawionymi nogami. W miejscu, gdzie elektrody paralizatora dotknęły skóry, pojawiły się piekące rany.
[L.], przysunąwszy się bliżej [B.], oparła o łóżko obute w martensy stopy. Siedziała na wiklinowym krześle i paliła papierosa. Próbując coś powiedzieć, mężczyzna uświadomił sobie, że ma usta zaklejone taśmą izolacyjną. Odwrócił głowę. Lisbeth wyciągnęła wszystkie szuflady komódki i wysypała ich zawartość na podłogę.
Pochyliła się i podniosła z podłogi plecak.
– Poznajesz?
Znów kiwnął głową.
– Miałam go ze sobą, gdy byłam tu w zeszłym tygodniu. Praktyczna rzecz. Pożyczyłam z Milton Security.
Otworzyła zamek błyskawiczny w dolnej części plecaka.
– Cyfrowa kamera wideo. Oglądasz może program „Insider" w TV3? To jest właśnie taka torba, jakiej bezwzględni reporterzy używają, gdy chcą sfilmować coś z ukrycia.
(...)
Pokazała mu cały dziewięćdziesięciominutowy film, który urywał się nagle w trakcie następującej sceny: nagi [B.] siedzi oparty o zagłówek i popijając wino, przygląda się [L.], która leży skulona z rękami spętanymi na plecach.
Wyłączyła telewizor i przez kolejne dziesięć minut, nie patrząc na leżącego mężczyznę, siedziała w milczeniu. [B.] nie miał odwagi się poruszyć. Bez słowa wstała i wyszła z sypialni. Kiedy wróciła z łazienki, ponownie usiadła na wiklinowym krześle. Jej głos był jak papier ścierny.
– W ubiegłym tygodniu zrobiłam błąd – powiedziała. – Myślałam, że znów mnie zmusisz, żebym ci zrobiła loda, co akurat w twoim przypadku jest czymś ohydnym, ale nie na tyle, żebym sobie z tym nie poradziła. Myślałam, że z łatwością uzyskam wystarczające dowody na to, że jesteś obleśnym starym prykiem. Ale źle cię oceniłam. Nie zrozumiałam, jak bardzo jesteś chory.
– Będę mówiła wyraźnie – podkreśliła. – Ten film pokazuje, jak gwałcisz upośledzoną umysłowo dwudziestoczteroletnią dziewczynę, która decyzją sądu znalazła się pod twoją opieką. Nie masz pojęcia, jak bardzo mogę być upośledzona, gdy zajdzie potrzeba. Ktokolwiek to zobaczy, nie będzie miał najmniejszych wątpliwości, że jesteś nie tylko podłym dupkiem, ale również szalonym sadystą. Obejrzałam ten film po raz drugi i – mam nadzieję – po raz ostatni. Jest dość instruktażowy, nie sądzisz? Zgaduję, że to nie ja, ale ty wylądujesz w jakimś zakładzie zamkniętym. Zgadzasz się ze mną?
– A tak potoczą się wypadki w najbliższym czasie: w przyszłym tygodniu, (...), poinformujesz bank, że od tej chwili tylko ja mam dostęp do mojego konta. Rozumiesz, co powiedziałam? (...)
– Raz na rok przekażesz Komisji ds. Nadzoru Zarządzania raport na temat mojego samopoczucia. Napiszesz, że prowadzę normalne życie, mam stałą pracę, dobrze się prowadzę i że w ogóle nie widzisz w moim zachowaniu nic nienormalnego. Okej? (...)
– Dostaniesz ode mnie prezent, żebyś zawsze pamiętał o naszej umowie.
Uśmiechnęła się krzywo, wdrapała na łóżko i uklęknęła między jego nogami. [B.], nie rozumiejąc, o co chodzi, poczuł nagły lęk.
A później zobaczył w jej ręku igłę.
Gdy zaczął rzucać głową i wić się jak piskorz, [L.] przycisnęła ostrzegawczo kolanem jego krocze.
– Leż spokojnie. Używam tego sprzętu pierwszy raz w życiu.
Pracowała skoncentrowana przez dwie godziny. Kiedy skończyła, mężczyzna przestał marudzić. Wyglądało na to, że popadł w apatię.
Zeszła z łóżka i przekrzywiwszy głowę, przyglądała się krytycznie swojemu dziełu. Jej uzdolnienia artystyczne były ograniczone. Litery wykoślawiały się w różne strony, nadając całości impresjonistyczny wygląd. Tatuując przesłanie, użyła niebieskiego i czerwonego koloru i dużych liter, którymi w pięciu linijkach pokryła cały brzuch, od brodawek do genitaliów: JESTEM SADYSTYCZNĄ ŚWINIĄ, DUPKIEM I GWAŁCICIELEM.
Zebrała igły i razem z nabojami z tuszem schowała do plecaka. Później poszła do łazienki umyć ręce. Wracając do sypialni, zdała sobie sprawę, że czuje się znacznie lepiej.
– Dobranoc – powiedziała na pożegnanie.
Zanim opuściła mieszkanie, odpięła kajdanki u jednej ręki i położyła kluczyk na brzuchu adwokata. Wzięła ze sobą film i pęk jego kluczy.


Art. 201. Kto dopuszcza się obcowania płciowego w stosunku do wstępnego, zstępnego, przysposobionego, przysposabiającego, brata lub siostry…

— Lilly poszła na obiad z jakimiś literatami — powiedziała. Pomyślałem, że może Lilly w końcu urośnie, skoro tyle jada tych obiadów literackich. — Frank kombinuje i mota — dodała [F.]. — Jest razem z nią na obiedzie. Będą uwiązani przez dobrych parę godzin. A wiesz, młody, gdzie ja jestem? Leżę w łóżku. Całkiem goła. Na dwunastym piętrze. Aż mi się kręci w głowie. Przez ciebie — szepnęła. — Pragnę cię. Rusz dupę i przyjdź do mnie. Teraz albo nigdy, młody. Póki nie skosztujemy, nie dowiemy się, czy możemy bez tego żyć. (...)

Nie wypada opisywać, jak człowiek się kochał z własną siostrą. Czy wystarczy, jeśli powiem, że w końcu zaczęło być wspaniale i robiło się coraz wspanialej? Potem oczywiście było gorzej, bo już się zmęczyliśmy. Gdzieś o czwartej po południu Lilly dyskretnie zapukała do drzwi.
— Pokojówka? — zawołała [F.].
— Nie, to ja — odparła Lilly. — Nie jestem pokojówką, jestem pisarką.
— Przyjdź za godzinę — powiedziała [F.].
— Dlaczego? — spytała Lilly.
— Bo ja teraz coś piszę.
— Wcale nie piszesz.
— Staram się urosnąć!
— Dobra — powiedziała Lilly. — Mijaj zdrowa otwarte okna — dodała na odchodnym.
Oczywiście [F.] w pewnym sensie naprawdę coś pisała; była autorką kształtującą nasz związek i po macierzyńsku biorącą zań odpowiedzialność. Posunęła się za daleko, zbyt wiele się ze mną kochała. Uświadomiła mi, że to, co dzieje się między nami, przekracza wszelkie granice. (...)
Kiedy wracałem na Central Park South 222, czułem się jak kaleka. Właściwie dopiero po naszej monstrualnej ko­lacji zdałem sobie sprawę, że absolutnie nie dam rady przebiec dystansu, wyznaczonego przez dwadzieścia parę przecznic i zoo; ba, ledwo mogłem chodzić. Wstydliwe na­rządy przeszywał mi dotkliwy ból. Kiedy [F.] wstała i sięgnęła po torebkę, zauważyłem, jak się skrzywiła; ona też boleśnie odczuwała skutki naszych ekscesów — zgod­nie zresztą z własnym planem: przecież sama chciała, że­byśmy jeszcze po kilku dniach chodzili obolali. Dzięki te­mu bólowi mieliśmy pozostać przy zdrowych zmysłach; miał on uświadomić nam, że jeśli nie przestaniemy uga­niać się za sobą, sami ściągniemy na siebie zagładę.
[F.]pogrzebała w torebce i dała mi pieniądze na taksówkę, składając na moim policzku ogromnie cnotli­wy, siostrzany pocałunek. Do dziś dnia nie ma między nami miejsca na inne pocałunki. Całujemy się tak, jak zazwyczaj się całują bracia i siostry. Może to i nudne, ale w ten sposób przynajmniej jakoś się mija otwarte okna.


Art. 206. Kto zawiera małżeństwo, pomimo że pozostaje w związku małżeńskim…

W napięciu siedziałam przed telewizorem. Wreszcie reklamy się skończyły.
Prowadząca „Rozmowy w toku” zapowiedziała następnego gościa: „Powitają państwo Helenę. Helena, choć atrakcyjna, nie miała szczęścia do mężczyzn”. Rozległy się oklaski i na scenę wyszła moja mama.
HELENA, NIESZCZĘŚLIWA W MIŁOŚCI
Tego, co zobaczyłam później, nie zapomnę chyba do końca życia. Moja mama, wymalowana po końce uszu, usiadła z godnością na krześle.
— Heleno, opowiedz nam, kim był twój mąż.
— Technikiem budowlanym, a poza tym świnią, oszustem i nierobem – wypaliła jednym tchem moja mama. Na widowni rozległy się chichoty, mama pozostała niewzruszona, za to ja poczułam, jak palą mnie policzki.
— Dlaczego świnią?
— Ma pani rację. Świnia to za słabe określenie. Świnia nie popełnia bigamii, nie opuszcza małoletnich dzieci, nie znika w biały dzień.
— A twój mąż, Heleno, znikał – raczej odpowiedziała, niż zapytała prowadząca.
— Dosłownie i w przenośni. Pierwszy raz prawie dwadzieścia lat temu, tuż przed komunią [M.]. – Boże, czy ona musi wymieniać moje imię? Teraz wszyscy będą wiedzieć. Z wrażenia aż się schowałam pod kocem.
— [M.], twojej córki? – ciągnęła prowadząca.
— Tak, kończy teraz zarządzanie. Zdolna, ale nie ma szczęścia w miłości. Rozstała się właśnie z narzeczonym. – Poczułam, jakby ktoś skierował na mnie ogromny reflektor. Jak ja teraz będę żyć? Robić zakupy? Chodzić do fryzjera? Ukryłam twarz w dłoniach, ale zaraz rozsunęłam palce niczym Gąbka. Muszę być dzielna. Obejrzę do końca.
— A kiedy znikł po raz ostatni?
— Dwa tygodnie temu. Akurat dostał list z Niemiec. Przeczytał i zbladł. A na drugi dzień znikł.
— Domyślasz się, gdzie jest?
— Nie tylko domyślam, wiem – poinformowała mama prowadzącą, mnie i pięć milionów innych widzów. – Jest w Niemczech u swojej drugiej żony, o ile to właściwe określenie. Bo ze mną nie ma rozwodu.
— Więc wziął z nią ślub, choć w Polsce ma żonę – podsumowała inteligentnie prowadząca. A u dołu ekranu pojawił się napis: „Helena, jej mąż ożenił się powtórnie”.
— Tak – potwierdziła moja mama.
— Jak to możliwe?
— Druga żona nie wiedziała o niczym. Edek wyrobił w Niemczech nowe dokumenty. Twierdził, że zgubił paszport, i podał nowe dane. Inne nazwisko, imię, zmyślił adres. No i datę urodzenia podał inną, odmłodził się o sześć lat.
— Odjął sobie sześć lat? – upewniła się prowadząca.
— Tak, tylko dzień i miesiąc zostawił te same. 30 stycznia. Wodnik. Nigdy nie należy ufać Wodnikom.


Art. 207. § 1. Kto znęca się fizycznie lub psychicznie nad osobą najbliższą lub nad inną osobą pozostającą w stałym lub przemijającym stosunku zależności od sprawcy…

Cios trafił wysoko w prawy policzek. Dokładnie tak jak Erik przewidział, gdy — dosłownie ułamek sekundy przed uderzeniem — uniósł głowę lekko w górę. Przy stole ojciec przeważnie celował w nos, próbując zadać cios nadgarstkiem lub końcami palców. Specjalnie nie bolało, jeśli trafił. Ale to okropne uczucie dostać tak prosto w nos. Już lepiej w policzek.
Stary był dumny z tego, co zrobił, wyobrażał sobie, że potrafi uderzyć błyskawicznie i z zaskoczenia. Erik jednak, który znał wszystkie jego chwyty i wybiegi równie dobrze jak
tabliczkę mnożenia, zawsze dostrzegał owo nerwowe drganie pod prawym okiem ojca, zapowiadające cios. Przy obiedzie z reguły anonsowało ono jedynie bardzo starannie i z
rozmachem wymierzony policzek z prawej lub też takie jak dziś zamaskowane uderzenie nadgarstkiem z przeciwnej strony, celujące w nos. To ostatnie obliczone było raczej na upokorzenie niż zrobienie krzywdy.
Erik potrafiłby bez trudu odsunąć się dostatecznie daleko w tył, by ojciec chybił celu. W takiej sytuacji istniało jednak ryzyko, że przeklęty zgred kompletnie straci panowanie nad sobą i rzuci się, by poprzez stół wymierzyć mu w twarz lewy sierpowy lub prawy prosty. Natłucze przy tym mnóstwo porcelany, a w najgorszym razie przewróci stół i wszystko, co się na nim znajduje, wyląduje na podłodze. Cała wina spadnie na Erika, a wtedy poobiednie lanie może się przedłużyć nawet do pół godziny.
Dlatego gdy stary wymierza swój zamaskowany cios nadgarstkiem, nie wolno dopuścić, by całkiem spudłował. Trzeba dyscypliny i treningu, pozwalających odwrócić głowę na tyle tylko, by ochronić nos, a nadstawić policzek.
— No dobrze — powiedział stary niemal wesoło. — Dzisiaj będzie szczotka i dwadzieścia pięć razów.
Niezwykle umiarkowany wyrok, bliski minimum. Dwadzieścia pięć razów szczotką do ubrania na długim trzonku, ściślej jej grzbietem, mniej więcej dwadzieścia sekund i jest po wszystkim. W tej sytuacji może uda się uniknąć płaczu. Kiedy ojciec bije, Erik za nic nie chce płakać. Udaje się to dopóty, dopóki można wstrzymywać oddech. Brzozowa rózga, która uderza wolniej, ale za to boleśniej niż grzbiet szczotki, pozwala przecierpieć jakieś trzydzieści razów. To żadna sztuka wstrzymywać oddech przez trzydzieści pięć sekund lania brzozową rózgą.
Najgorszy jest pejcz. Jakby człowiek został wypunktowany zaraz na początku. Powietrze uchodzi z płuc wraz z pierwszą strużką krwi. Najpierw powstaje maleńka dziurka, w której coś syczy i piszczy, a wkrótce rozdziera się wielka dziura prawdziwego płaczu. W najgorszym wypadku już w połowie, po dwunastym, trzynastym uderzeniu.
Gdy Erik płakał, a równocześnie miotał się i próbował unikać ciosów, ojciec podniecał się jeszcze bardziej, bił mocniej i przestawał liczyć razy. Albo przerywał na jakiś czas i
rozwlekle tłumaczył, że musi dołożyć jeszcze dziesięć uderzeń, by wzmocnić skuteczność kary.
A zatem dwadzieścia pięć razów szczotką do ubrania to prawie nic. Nie należało tylko okazywać zbędnej wdzięczności, bo wtedy można było dostać coś na dodatek. No, a po
za tym trzeba by jeszcze mieć szczęście do końca obiadu: nie upuścić solniczki, nie wyciągać ręki przez stół, nie smarować chleba po niewłaściwej stronie, nie drażnić młodszego brata, nie przewrócić szklanki z mlekiem, nie obierać ziemniaków byle jak itd. Bo wówczas groziła dodatkowa kara. Albo stary wynajdywał inny powód, jakikolwiek:
— Fe, ależ ty masz brud za paznokciami! I to przy stole — oburzał się. — Będzie za to pięć dodatkowych razów.
Trzydzieści razów szczotką to nadal prawie nic. Bez trudu można wstrzymać oddech na trzydzieści sekund i koncentrować się na tym, żeby nie krzyczeć ani się nie wyrywać. (...)
Po obiedzie Erik bardzo się starał, pomagał sprzątać ze stołu, by nie zarobić kolejnego podwyższenia kary. Gdy stół został uprzątnięty, matka poszła do kuchni przygotować kawę. A to oznaczało, że pora iść ze starym do sypialni rodziców, by załatwić sprawę poobiedniego lania.
— Ściągnij spodnie i pochyl się — nakazał ojciec mechanicznie, ujmując szczotkę.
Z jego tonu Erik wywnioskował, że dzisiaj nigdzie się nie czai żadne ukryte zagrożenie. Stary był spokojny, kontrolował sytuację, raz-dwa powinno być po sprawie. Chłopiec szybko ściągnął spodnie i pochylił się do przodu. Ojciec uniósł w górę szczotkę, równocześnie z tym Erik wziął głęboki oddech, zamknął oczy i zacisnął z całych sił pięści.
Wszystko poszło sprawnie, zostało jeszcze tylko upokorzenie.
— To co, znowu przyjaciele? — spytał oprawca, wyciągając rękę na zgodę.
Gdyby Erik nie podał mu ręki, całe lanie zaczęłoby się od nowa.
— Znowu przyjaciele — przytaknął więc z uśmiechem.
Uścisnął dłoń ojca. Potem podciągnął spodnie i poszedł do swojego pokoju, prosto do adaptera. Nowa piosenka Elvisa Presleya miała tytuł Heartbreak Hotel.


Art. 208. Kto rozpija małoletniego, dostarczając mu napoju alkoholowego, ułatwiając jego spożycie lub nakłaniając go do spożycia takiego napoju…

— Mówię ci, że cały czas szliśmy za butelkami — krzyczał Piter.
— No to w takim razie grasował tu [I.]— jęknął Kwiczoł.
— Właśnie to chciałem powiedzieć — uspokoił się Piter. — To znów sprawka [I.].
— Ale co on takiego robi? — zapytałem.
— Miesza.
— Jak to miesza?
— Posłuchaj. [I.] Alkoholik konsumuje co najmniej pół litra czyściochy dziennie, przeważnie w ćwierćlitrówkach, to daje dwie flaszki na dobę. I te wypróżnione flachy drań rozsiewa po hałdach. Odkąd się pojawił tu tej wiosny stale wprowadza dezorganizację i chaos do naszego systemu znaków.
— Nie mówiąc już o tym, że można wdepnąć w jego sidła — jęknął Kwiczoł.
— Dzisiaj [X] z naszej klasy wdepnął — zauważyłem.
— Co tam sidła — zdenerwował się Piter — najgorsze jak się wdepnie na samego [I.]. On zwykle, bracie, leży przy butelce. Kierujesz się na butelkę i wdeptujesz na [I.]. Bardzo niebezpieczne wdepnięcie. Już lepiej wdepnąć na węża. Nie znosi, jak mu ktoś zakłóca spokój.
— Wścieka się? — zapytałem.
— Nie. Tylko alkoholizuje.
— A... alkoholizuje? — wykrztusiłem.
— Łapie cię za nogę. Ma bardzo silny chwyt. I każe ci wypić pół butelki.
— Ohydne!
— I przygląda się ponuro, bez słowa. To jego zemsta.
— Bujasz!
— Jak słowo! Sam byłem alkoholizowany. Coś ohydnego! Padasz nieprzytomny, bracie, a potem włóczysz się po hałdach zabłąkany, zatruty... Potykasz się, upadasz... Wszystko dokoła się kręci. A z daleka słyszysz piekielny śmiech [I.]. I nie możesz znaleźć drogi do kwatery, bo [I.] znów wszędzie porozrzucał butelki.


Art. 210. § 1. Kto wbrew obowiązkowi troszczenia się o małoletniego poniżej lat 15 albo o osobę nieporadną ze względu na jej stan psychiczny lub fizyczny osobę tę porzuca…

W chacie niewiele było jedzenia, a gdy drożyzna zapanowała w kraju, brakło im nawet suchego chleba na zaspokojenie głodu. Strapiony drwal długo nie mógł zasnąć wieczorem i wzdychając ciężko, rzekł do macochy swych dzieci:
— Co się z nami stanie? Jak wyżywimy biedne dziatki nasze, gdy sami nie mamy co jeść?
— Trudna rada, mężu — odparła macocha — jutro o świcie musimy wyprowadzić dzieci do lasu, gdzie największa gęstwina; tam rozpalimy ogień, damy im po kawałku chleba, potem pójdziemy do swojej roboty, a dzieci pozostawimy własnemu losowi. Oczywiście nie trafią z powrotem do domu i w ten sposób pozbędziemy się ich.


Art. 216. § 1. Kto znieważa inną osobę w jej obecności albo choćby pod jej nieobecność, lecz publicznie lub w zamiarze, aby zniewaga do osoby tej dotarła…

Duchowny, słysząc, jak mówią o olbrzymach, zbójcach i czarach, zrozumiał wreszcie, że musi to być [X.], którego historię czytywał często książę, co mu on przyganiał wielekroć, mówiąc, iż niedorzecznością było czytać podobne niedorzeczności; przekonawszy się, że podejrzenia jego są prawdziwe, z wielkim gniewem zwrócił się do księcia, mówiąc:
— Wasza dostojność, panie mój, będziecie musieli zdać sprawę Panu Bogu z czynów tego poczciwca. Ten [X. ], czy jak się tam zwie, nie musi być, jak myślę, tak rozumu pozbawion, jak by wasza dostojność sobie życzył, dając mu sposobność do rozwinięcia jego głupstw i manii.
A zwracając swą przemowę do [X.], rzekł:
— A wy, łbie kamienny, kto wam wbił w głowę, że jesteście (...)? Idźcie w pokoju, to wam powiem: wracajcie do domu i wychowujcie wasze dzieci, o ile je macie, doglądajcie waszej majętności, a porzućcie owe włóczęgi po świecie, gdy łykając wiatr, wystawiacie się na śmiech wszystkich, którzy was znają czy nie. (...)
Zerwał się na równe nogi [X.], drżąc od stóp do głowy, jakby żywym srebrem natarty, i zdławionym, pomieszanym głosem rzekł:
— Miejsce, gdzie jestem, obecność tych osób i cześć, jaką zawsze miałem i jaką żywię dla stanu, który wasza miłość przedstawiacie, powstrzymują mię i wiążą ręce mego słusznego oburzenia; zaś jako zawsze mówię i jako cały świat wie, że ludzie teologi nie mają innej broni niż białogłowy, to znaczy język, podejmuję z waszą miłością równą walkę na języki, choć od was można się było spodziewać raczej dobrych rad niż niegodnych wymyślań. Święte i dobrze zamierzone karcenia wymagają innych okoliczności i innego kształtu; co najmniej rzec mogę to, iż taka publiczna napaść i tak gwałtowna przekracza granice słusznej przygany, która raczej na życzliwości niż na gwałtowności się zasadza, i nie godzi się, kiedy się nie zna przewiny, przeciw której się występuje, wymyślać grzesznikowi od szaleńców i głupców, ni stąd, ni zowąd. Czyż nie?
(...) duchowny powstał od stołu niezmiernie zachmurzony i rzekł:
— Na habit, jaki noszę, muszę rzec, że wasza dostojność jest równie szalony jak owi dwaj grzesznicy. Jakżeż nie mają być szalonymi, jeżeli zdrowi uświęcają ich szaleństwa. Ostańcie z nimi, wasza dostojność; jak długo oni bawić będą w tym domu, ja w swoim pozostanę; uwolni mię to od potępienia tego, czemu przeszkodzić nie mogę.
Nie mówiąc już ani słowa, nie tykając już obiadu, wyszedł, nie zważając na prośby księstwa, którzy go zatrzymywali, chociaż książę nie mówił wiele, bo przeszkodził mu śmiech, jaki ten niedorzeczny wybuch wywołał. Uśmiawszy się do woli, rzekł do [X.]:
— Wasza miłość, panie Rycerzu Lwów, odpowiedzieliście tak górnie, że nie potrzeba już wam zadośćuczynienia za zniewagę, która choć tak wygląda, jednak żadną miarą nią nie jest; wiecie bowiem to lepiej ode mnie, że zarówno duchowni, jak białogłowy znieważyć nie są zdolni.
— Tak jest — odpowiedział [X.] — a przyczyna w tym leży, że nie może znieważyć nikogo, kto nie może być znieważony. Białogłowy, dzieci i duchowni, jako bronić się niemogący, choćby obrażeni zostali, nie mogą istotnie być znieważeni. Bowiem — jak to wasza dostojność lepiej wie — między obrazą a zniewagą jest ta różnica, że zniewaga pochodzi od tego, kto ją wyrządzić może, wyrządza i podtrzymuje; zaś obraza może pochodzić od kogokolwiek, a nie musi być zniewagą. Na przykład: ktoś beztrosko idzie ulicą, napada go dziesięciu zbrojnych i bije go kijem, on sięga po broń i czyni swą powinność, ale przewaga przeciwników nie pozwala mu na to i nie pozwala mu dopełnić swego pragnienia zemsty; ten człowiek jest obrażony, ale nie znieważony. To samo potwierdza inny przykład: ktoś idzie, drugi zabiega od tyłu, kijem go uderza i ucieka, nie mieszkając, tamten goni za nim, ale go nie dopędza; ten, który otrzymał uderzenie, został obrażony, ale nie znieważony, bo zniewaga musi być podtrzymana. Gdyby ten, który uderzył, choćby ukradkiem, chwycił za kord i czekał spokojnie, stając twarzą w twarz przeciwnikowi, uderzony byłby i obrażony, i znieważony równocześnie; obrażony, bowiem napadnięty zdradziecko; znieważony, bowiem sprawca spokojnie podtrzymuje swoje stanowisko, nie podając tyłu. Przeto wedle praw wyklętego pojedynku ja mogłem być obrażony, ale nie znieważony; gdyż dzieci i białogłowy nie odczuwają zniewagi ani nie są w stanie uniknąć jej, ani czekać zadośćuczynienia, a to samo dotyczy osób stanu duchownego, te bowiem trzy rodzaje pozbawione są broni zaczepnej i odpornej, i choć są oczywiście obowiązane się bronić, nikogo nie mogą obrazić. A choć przed chwilą rzekłem, że mogłem być obrażony, teraz zaprzeczam temu stanowczo, biorąc to przed się, iż kto nie może doznać zniewagi, ten znieważyć nie jest zdolen; i dla tych przyczyn nie powinienem odczuć ani nie odczuwam zniewag, jakie mi ów poczciwiec rzucił; byłbym chciał jeno, aby się był krztynę zatrzymał by go wywieść z błędu, w którym tkwi, myśląc i mówiąc, że nie było i nie ma błędnych rycerzy na świecie; gdyby tak usłyszał to Amadis albo ktokolwiek z jego nie zliczonego rodu, wiem, że nie wyszłoby to jegomości na dobre.


Art. 217. § 1. Kto uderza człowieka lub w inny sposób narusza jego nietykalność cielesną…

Stał, a [M.] kręcił się koło niego — zdawało się, że nie ma innej drogi jak tylko pytania i rozkazy, rozkazy albo pytania. Więc znowu usiadł i rozkazał.
— Zdejm mi buciki.
Usiadłem także. Pokój był długi i wąski, a ruchy nasze we trzech w tym pokoju nie były dobre. Dom duży i ponury stał w ciemnym, wilgotnym parku. Wiatr chyba zelżał i było gorzej — na ostrym wietrze byłoby lepiej. Wystawił nogę, parobek ukląkł i pochylił nad jego nogą swą gębę, gdy gęba [M.] wystawała nad nim feudalnie, blada i przeraźliwa, zatwardziała w rozkazach, nie wiedząca już, o co zapytać. Wtem zapytałem.
— A w gębę od dziedzica bierzesz?
Rozjaśnił się nagle i zawołał radośnie, ludowo.
— Oj, brać to biorę po gębie! Oj, brać to biorę!
Zaledwie to powiedział, poderwałem się jak na sprężynie, machnąłem i trzasnąłem na odlew w lewy półgębek. Rozległo się w nocnej ciszy niczym wystrzał z pistoletu. Chłopak złapał się za gębę, zaraz jednak opuścił dłoń i powstał.
— Ale tyż jaśnie pon bije! — szepnął z podziwem i kultem.
— Won! — wykrzyknąłem.
Wyszedł.
— Co najlepszego zrobiłeś! — [M.] załamywał ręce. — Ja chciałem mu podać rękę! Chciałem wziąć ręką za rękę! Wtedy i gęby nasze byłyby równe, i wszystko. Lecz tyś ręką uderzył go w gębę! A ja nogę wystawiłem jego rękom! Bucik mi rozsznurowywał — biadał — bucik! Dlaczego to zrobiłeś?!
Nie miałem pojęcia, dlaczego. Stało się to jak na sprężynach, krzyknąłem „won", bo uderzyłem, ale dlaczego uderzyłem? Zastukano do drzwi — i kuzyn Zygmunt, ze świecą, w pantoflach i w spodniach, ukazał się na progu.
— Czy kto strzelał? — zapytał. — Zdawało mi się, że słyszałem strzał z browninga?
— Strzeliłem w pysk twojego Walka.
— Walka strzeliłeś w mordę?
— Ściągnął mi papierosa.
Wolałem, żeby się dowiedział ode mnie i w mojej wersji niż jutro od służby. Zygmunt zdziwił się nieco, ale po chwili roześmiał się gościnnie.
— Doskonale. To go oduczy! Co — tak z miejsca dałeś po pysku? — zapytał z niedowierzaniem. Roześmiałem się, a [M.] rzucił mi spojrzenie, którego nie zapomnę, spojrzenie zdradzonego, i wyszedł, jak przypuszczałem, do ubikacji. Kuzyn odprowadził go wzrokiem. — Przyjaciel twój, zdaje się, potępia — co? — zauważył z lekką ironią. — Oburzony na ciebie? Typowy mieszczuch! — Mieszczuch! — rzekłem, bo cóż miałem powiedzieć innego. — Mieszczuch — rzekł. — Taki Walek, jak mu dasz po mordzie, będzie cię szanował jak pana! Trzeba ich znać! Lubią to! — Lubią — rzekłem. — Lubią, lubią, ha, ha, ha! Lubią! — Nie poznawałem kuzyna, który dotąd traktował mnie raczej z rezerwą, apatia jego zniknęła, oczy zabłysły, wybicie Walka po pysku spodobało mu się i ja się spodobałem; rasowy panicz wyjrzał z opieszałego i znudzonego studenta, jak gdyby nagle wciągnął w nozdrza zapach lasu i gminu. Świecę postawił na oknie, usiadł w nogach łóżka z papierosem. — Lubią — rzekł. — Lubią! Bić można, tylko trzeba dawać napiwki — bez napiwków nie uznaję bicia. Ojciec i stryj Seweryn swojego czasu w „Grandzie" bili po mordzie portiera. — A wuj Eustachy — rzekłem — pobił po mordzie fryzjera. — Nikt nie bił po mordzie lepiej od babki Eweliny, ale to dawne dzieje. Ot, niedawno Henryś Pac się urżnął i sprał po pysku kontrolera. Czy znasz Henrysia Paca — jest bardzo bezpretensjonalny. — Odparłem, że znam kilku Paców, wszystkich nadzwyczaj naturalnych i bezpretensjonalnych, Henrysia jednak dotychczas nie zdarzyło mi się spotkać. Ale Bobiś Pitwicki wybił w „Kakadu" szybę mordą kelnera. — Ja raz tylko sprałem po papie biletera — rzekł. — Czy znasz Pipowskich? Ona jest dziką snobką, ale nadzwyczaj estetyczna. Można by wybrać się jutro na kuropatwy. (Gdzie [M.]? Dokąd poszedł? Dlaczego nie powraca?) — Lecz kuzyn wcale nie zdradza zamiaru odejścia, policzek wymierzony Walkowi zbliżył nas jak kieliszek wódki i gwarzy ćmiąc papierosa, że mordobicie, kuropatwa, Pipowska, bezpretensjonalność, Tacjanki i Colombina, Henryś i Tadzio, życiowym trzeba być, realnym, szkoła rolnicza i forsa, gdy skończę studia. Odpowiadam mniej więcej to samo. Na to on znowu to samo. I ja to samo. Więc on znowu o mordobiciu, że trzeba wiedzieć kiedy, z kim i za ile, po czym ja znowu, że w ucho lepiej niż w szczękę. Lecz w tym wszystkim — coś nieprawdziwego i kilkakrotnie próbuję wtrącić w gawędę, że wszak to nie to, nieprawda, nikt dziś nikogo nie wali, nie ma już tego, a może nigdy nie było, legenda, fantazja pańska. Nie mogę jednak, zbyt słodko nam się gawędzi, fantazja pańska złapała i nie popuszcza, gawędzimy jak panicz z paniczem! — Nieźle jest dać czasem w gębę! — Po mordzie dać — bardzo zdrowo! — Nie ma, jak facetowi dać w papę! — No, czas na mnie — wyrzekł na koniec. — Zasiedziałem się... Będziemy się widywali w Warszawie. Poznam cię z Henrysiem Pacem. Patrzcie — dwunasta dochodzi. Przyjaciel twój zasiedział się jakoś... musi być niezdrów. Dobranoc.


Art. 229. § 1. Kto udziela albo obiecuje udzielić korzyści majątkowej lub osobistej osobie pełniącej funkcję publiczną w związku z pełnieniem tej funkcji…

Wyprawa zajęła jedenaście godzin, bez zbędnych międzylądowań po drodze. Grupa była w dobrym stanie, gdy indonezyjski kapitan poinformował, że zbliżają się do międzynarodowego lotniska na Bali oraz że najwyższa pora, aby [X.] użył pozwolenia na lądowanie. [X.] odpowiedział, że wystarczy, by kapitan dał mu znać, gdy odezwie się wieża kontroli lotów na Bali, a wtedy on wszystko załatwi.
— No, to właśnie teraz! — krzyknął zaniepokojony kapitan. — Co mam odpowiedzieć? Mogą mnie przecież zestrzelić albo co!
— E tam — rzekł [X.] i przejął słuchawki i mikrofon kapitana. — Hallo? Bali Airport? — zawołał po angielsku i usłyszał w odpowiedzi, że samolot ma się natychmiast zidentyfikować, jeśli nie chce mieć przeciwko sobie indonezyjskiej artylerii przeciwlotniczej.
— Moje nazwisko Dollars — powiedział [X.]. — Sto Tysięcy Dollars.
Wieża kontroli lotów zamilkła. Indonezyjski kapitan i drugi pilot spoglądali z podziwem na [X.].
— W tym momencie kierownik kontroli lotów przelicza, na ilu będzie musiał podzielić tę sumę — wyjaśnił [X.].
— Wiem — powiedział kapitan.
Minęło jeszcze kilka sekund, zanim kierownik kontroli lotów znów się odezwał.
— Hallo? Jest pan tam, mister Dollars?
— Tak, jestem — powiedział [X.].
— Przepraszam, ale mogę prosić jeszcze raz pana imię, mister Dollars?
— Sto Tysięcy — odrzekł [X.]. — Nazywam się Sto Tysięcy Dollars i proszę o pozwolenie na lądowanie na waszym lotnisku.
— Przepraszam, mister Dollars. Trochę źle pana słychać. Może być pan tak uprzejmy i jeszcze raz powtórzyć pańskie imię?
[X.] wyjaśnił kapitanowi, że kierownik właśnie wszczął negocjacje.
— Wiem — powiedział kapitan.
— Moje imię to Dwieście Tysięcy — odparł [X.]. — Czy mamy wasze pozwolenie na lądowanie?
— Momencik, mister Dollars — powiedział kierownik, a gdy uzyskał pozwolenie współpracowników, dodał: — Serdecznie witamy na Bali, mister Dollars. Z przyjemnością będziemy tu pana gościć.
[X.] podziękował i przekazał słuchawki i mikrofon kapitanowi.
— Zdecydowanie musiał pan kiedyś odwiedzić te okolice — powiedział kapitan i uśmiechnął się.
— Indonezja to kraj ogromnych możliwości — odparł [X.].
Gdy do wyżej postawionych panów na międzynarodowym lotnisku na Bali dotarło, że większość współpasażerów mister Dollarsa nie ma paszportów, a także że jeden z nich waży niemal pięć ton i ma cztery nogi, załatwienie papierów celnych, pozwolenia na pobyt i odpowiedniego transportu dla Sonii kosztowało dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy. Ale już nieco ponad godzinę po wylądowaniu wszyscy dotarli do hotelu rodziny Einsteinów, wraz z Sonją, którą B. i Ś. przetransportowali w lotniskowym samochodzie do cateringu (tego popołudnia lot do Singapuru musiał się niestety obejść bez jedzenia).


Art. 233. § 1. Kto, składając zeznanie mające służyć za dowód w postępowaniu sądowym lub w innym postępowaniu prowadzonym na podstawie ustawy, zeznaje nieprawdę lub zataja prawdę…

Nowy świadek zeznał to samo, co żona poszkodowanego, a oskarżonych nie rozpoznał. Powiedział tylko jeszcze, że napastników było może dziesięciu, a może dwudziestu. Ciężko to określić, bo był pijany i troiło mu się w oczach.
— Świadek w pierwszym zeznaniu twierdził, że sprawcami pobicia byli Josek i Wariat — zwrócił się do niego sędzia.
— A tak, mówiłem, bo mi tak powiedzieli chłopaki.
— Jakie chłopaki?
— A bo ja ich znam? Mało to ich jest na Czerniakowie? — dodał, jakby dziwiąc się pytaniu sędziego.
Teraz sędzia wziął znów w obroty oskarżonych. Jeden i drugi twierdzili, że nie znają wcale poszkodowanego i świadków, nawet z widzenia. Że widzą ich pierwszy raz w życiu. Że w tym czasie, gdy była awantura, każdy z nich był daleko od miejsca zajścia.
— Czy oskarżeni się znają? — zapytał sędzia.
Spojrzeli na siebie tak, jakby się pierwszy raz w życiu widzieli, i z całą powagą oświadczyli, że się wcale nie znają. — Nawet z widzenia się nie znacie? — złości się sędzia. Znów spojrzeli na siebie uważnie.
— Nie, nie znamy się nawet z widzenia.
— Który z oskarżonych ma pseudonim Wariat?
Z tym pytaniem sędzia zwracał się do oskarżonych kolejno, do każdego po nazwisku, lecz żaden do tego pseudonimu się nie przyznawał. To samo powtórzyło się przy pytaniu: „Który z oskarżonych ma pseudonim Josek?”
Wreszcie sędzia polecił wezwać z komisariatu przodownika, który prowadził dochodzenie, i zarządził kilkunastominutową przerwę.
— Wariat, chodź no tu — zawołał Josek, gdy tylko za sędzią zamknęły się drzwi.
— No ty, nie wygłupiaj się — odpowiedział z humorem Wariat — bo sędzia podgląda przez dziurkę od klucza.
— A niech sobie podgląda, to nieważne. Ważne jest tylko wtedy, gdy sędzia siedzi służbowo za tym bufetem — odciął się Josek, pokazując na stół, przy którym sąd urzędował.
Chłopaki z ławy oskarżonych przetasowali się na salę. W kącie zgrupowali się wszyscy, razem z poszkodowanym i świadkami, i tam nastąpiła szybka narada.
— Który chce zeznawać na lewo? — zapytał Wariat. — Trzeba zeznać, że w czasie awantury stałem przy sali tańca — bo jestem bardziej niż Josek zagrożony. On nawet nie zdążył do ciebie dolecieć, a ja walnąłem ciebie łbem — powiedział Wariat zwracając się do Zochy.
— Tu na lewo powinien zeznawać Wojtek — powiedział Zocha stanowczo. — Przecież to ty mnie zawadziłeś, myślisz może, że o tym nie wiem? Teraz musisz ich ratować.
— Dobrze. Zgłoś mnie jako dodatkowego świadka. Powiem, że staliśmy z tyłu, za salą, a jak posłyszeliśmy krzyk, to wtedy dopiero poszliśmy zobaczyć, co się tam stało.


Art. 242. § 1. Kto uwalnia się sam, będąc pozbawionym wolności na podstawie orzeczenia sądu lub prawnego nakazu wydanego przez inny organ państwowy…

W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym [X.] uciekł z [S.]. Nie został schwytany i nie sądzę, by kiedykolwiek został. Prawdę mówiąc, uważam, że [X.] już nie istnieje. Jednak myślę, że w Zihuatanejo w Meksyku mieszka pewien człowiek nazwiskiem Peter Stevens. Zapewne w roku pańskim tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym prowadzi już całkiem nowy motel. Powiem wam, co wiem i czego się domyślam; to wszystko co mogę zrobić, no nie? Dwunastego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego drzwi cel oddziału piątego otwarto o wpół do siódmej — jak co dzień, oprócz niedziel. I tak jak codziennie oprócz niedziel pensjonariusze wyszli na korytarz i sformowali dwuszereg, podczas gdy drzwi cel zamknęły się za ich plecami. Podeszli do głównej bramy oddziału, gdzie dwaj strażnicy przeliczyli ich przed odesłaniem do stołówki na śniadanie złożone z owsianki, jajecznicy i tłustego boczku. Wszystko przebiegało rutynowo do czasu liczenia przed wyjściem z oddziału. Powinno być dwudziestu siedmiu więźniów. Było dwudziestu sześciu. Po rozmowie z kapitanem straży oddziałowi piątemu pozwolono iść na śniadanie. Kapitan straży, niezły facet nazwiskiem Richard Gonyar i jego asystent, zwykły kutas Dave Burkes, od razu przyszli na piąty oddział. Gonyar ponownie otworzył drzwi cel i razem z Burkesem szli korytarzem, waląc pałkami o kraty, trzymając w dłoniach rewolwery. W takich przypadkach zwykle okazuje się, że ktoś rozchorował się w nocy tak ciężko, że rano nawet nie mógł wyjść z celi. Rzadziej okazuje się, iż ktoś umarł... lub popełnił samobójstwo. Jednak tym razem, zamiast chorego czy martwego człowieka, znaleźli zagadkę. W celach nie było nikogo. Na oddziale piątym było czternaście cel, po siedem z każdej strony, wszystkie dobrze wysprzątane — ponieważ w [S.] karą za bałagan w celi jest zakaz odwiedzin — i puste. Z początku Gonyar podejrzewał, że to pomyłka w liczeniu albo jakiś żart. Tak więc zamiast po śniadaniu pójść do pracy, więźniowie z piątego oddziału zostali odesłani z powrotem do cel, co wywołało ogólną radość i wesołość. Każdy wyłom w więziennej monotonii jest zawsze mile widziany. Otworzono cele, więźniowie weszli, zamknięto drzwi.(...)
Razem z Burkesem znów ruszyli korytarzem, licząc obecnych. Nie musieli iść daleko. — Kto siedzi w tej celi? — spytał Gonyar strażnika z nocnej zmiany. — [X.] — odparł strażnik i wtedy się zaczęło. W tym momencie przestała to już być rutynowa sprawa. Bomba poszła w górę. We wszystkich więziennych filmach, jakie widziałem, po wykryciu ucieczki natychmiast włączają syrenę. W [S.] nigdy tego nie robią. Pierwsze co zrobił Gonyar, to zawiadomił dyrektora. Po drugie, zarządził poszukiwania na terenie więzienia. Po trzecie, zaalarmował policję w Scarborough o możliwej ucieczce. Takie było rutynowe postępowanie. Nie wymagało przeszukania celi podejrzanego o ucieczkę, więc nikt tego nie zrobił. Wtedy. Dlaczego mieliby to robić? Wszystko było widać jak na dłoni. Małe, kwadratowe pomieszczenie, z kratami w oknach i kratą przesuwanych drzwi. Kibel i pusta prycza. Kilka ślicznych kamieni na parapecie. I plakat, oczywiście. Wtedy wisiała tam Linda Ronstadt. Plakat wisiał tuż nad pryczą. Znajdował się tam, dokładnie w tym samym miejscu, przez dwadzieścia sześć lat. I kiedy wreszcie ktoś — a poetycka sprawiedliwość losu sprawiła, że tym kimś okazał się sam dyrektor Norton — zajrzał pod ten plakat, doznał szoku. Jednak to zdarzyło się dopiero o szóstej trzydzieści wieczorem, prawie dwanaście godzin od wykrycia zniknięcia [X.] i zapewne dwadzieścia godzin od chwili jego ucieczki.


Art. 258. § 1. Kto bierze udział w zorganizowanej grupie albo związku mających na celu popełnienie przestępstwa lub przestępstwa skarbowego…

W Magadanie z lotniska do miasta jest ponad 50 kilometrów, na szczęście złapałem taksówkę, poobijaną, rdzewiejącą wołgę. Jechałem z duszą na ramieniu, gdyż nie miałem do miasta przepustki, bałem się, że mnie zawrócą z drogi, a od tak dawna myślałem o tym, żeby tu przyjechać, zobaczyć to najstraszniejsze, obok Oświęcimia, miejsce na świecie. Jechaliśmy ośnieżoną szosą, między wzgórzami, czasem mijając rzadkie sosnowe zagajniki. Z jednego z tych zagajników wyszło nagle dwóch młodych ludzi w ciemnych okularach, w eleganckich, zachodnich płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Typy jak ze sztampowego, kryminalnego filmu. Zatrzymali nas i pytają, czy weźmiemy ich do miasta. Kierowca spojrzał na mnie, ale byłem zdania, że nie ma się nad czym zastanawiać i trzeba ich wziąć. Okazało się, że zesłał ich dobry anioł, bo dziesięć kilometrów dalej był punkt kontrolny i musieliśmy stanąć. Widząc z daleka milicjantów zdjąłem i schowałem okulary. Tutaj noszą szkła w żółtej lub brązowej plastikowej oprawie, a moja oprawa jest metalowa, lekka, od razu zwraca uwagę, że inna, nie stąd, i kiedy chcę się zgubić — chowam okulary. W mojej bawełnianej tiełogrejce i reniferowej uszance wyglądałem jak ktoś z Omska czy z Tomska. W istocie, milicjanci od razu zainteresowali się tymi w ciemnych okularach, zaczęła się kłótnia, awantura, szamotanina, wywlekanie ich z samochodu. Słowem, zatrzymali tych młodych, a nam kazali jechać.
Kaukaska mafia, określił tych zatrzymanych kierowca taksówki. Słowo „mafia” robi teraz błyskawiczną karierę. Coraz częściej zastępuje ono słowo „naród”. Tam, gdzie żyło kiedyś w „zgodzie i braterstwie” sto narodów, teraz pojawiło się sto mafii. Narody zniknęły, przestały istnieć. Na ich miejsce poja' wiły się trzy wielkie mafie — mafia ruska, mafia kaukaska i mafia azjatycka. Te wielkie mafie dzielą się na nieskończoną liczbę mniejszych mafii. Są więc mafie czeczeńskie i gruzińskie, tatarskie i uzbeckie, czelabińskie i odeskie. Te mniejsze mafie dzielą się na jeszcze mniejsze, te z kolei na zupełnie małe. Małe, ale groźne, uzbrojone w pistolety i noże. Są więc mafie operujące w skali kraju, w skali republiki, w skali miasta, dzielnicy, jednej ulicy, ba — jednego podwórka. Geografia mafii jest bardzo skomplikowana, ale kto do jakiej mafii należy — inni mafioso dokładnie wiedzą, od tego rozeznania zależy przecież ich życie. Wszystkie mafie mają dwie cechy: a) ich członkowie nie pracują, a dobrze żyją, b) ciągle załatwiają porachunki. Kradnie, przemyca albo załatwia porachunki — tak wygląda codzienne życie członka mafii.
Ta obsesja mafii: natrętne myślenie w mafijnych kategoriach — nie jest tak zupełnie wzięta z powietrza, ma ona swoje głębokie, tragiczne korzenie. Wielki kataklizm końca lat dwudziestych: wojna światowa, październik 1917, potem wojna domowa i masowy głód — pozbawiły w Rosji miliony dzieci ich rodziców i domu. Te miliony sierot, miliony bezprizornych, krążyły drogami kraju, po wsiach i miastach, szukając jedzenia i dachu nad głową (to różnica jednak być głodnym i bezdomnym w Afryce i w Rosji, w Rosji bez ciepłego kąta zamarza się na śmierć). Wielu z tych bezprizornych żyło z kradzieży i rabunku. Z czasem część z nich wcielono do NKWD, gdzie stali się instrumentem stalinowskich represji, a część przemieniła się w zawodowych złodziei — ci później byli w łagrach prawą ręką nadzorców z NKWD i terroryzowali więźniów politycznych. Skala tej patologii jest ważna: i w jednym, i w drugim wypadku były to, na przestrzeni lat, miliony ludzi. Dziadkami wielu dzisiejszych mafioso w Rosji są owi bezdomni i często bezimienni bezprizorni. Oderwanie się od swojej przeszłości nie było łatwe, a czasem wręcz niemożliwe. Kto raz popadł w konflikt z władzą, ten swój konfliktowy status przekazywał synowi i wnukowi. To jest właśnie specyfika postsowieckiego społeczeństwa w byłym ZSRR — że istnieją tam nie jednostki, nie elementy przestępcze, ale cała, posiadająca rodowód i tradycję inną niż reszta społeczeństwa, kryminalna warstwa ludzi. Każdy kolejny kryzys — druga wojna światowa, powojenne czystki, korupcja epoki Breżniewa, rozpad ZSRR — uzupełniał i zwiększał szeregi tej warstwy.


Art. 262. §2. Kto ograbia zwłoki, grób lub inne miejsce spoczynku zmarłego…

Paser mieszkał w podwójnej kabinie na parterze. Gdy weszli, załatwiał jakąś transakcję z dwoma przyzwoicie wyglądającymi młodzieńcami. [S.] dostrzegł, że każdy z nich miał po kilka Kluczy.
— Opróżniają obce Klucze — wyjaśnił downer szeptem. — Ta maszynka ignoruje sygnał identyfikatora linii papilarnych. Możesz przelać wszystkie punkty z cudzego Klucza na własny.
— Jak to? — zdziwił się [S.]. — Przecież wiadomo, z czyjego Klucza pochodzą te punkty. Wystarczy, że właściciel zgłosi kradzież...
— Nie zgłosi. Leży w kostnicy. Ci chłopcy, to hieny szpitalne. Współpracują z personelem szpitala publicznego. Kiedy pacjent umiera, zgarniają punkty z jego Klucza, zanim szpital zgłosi zgon. Wiesz, jaka jest procedura: gdy facet umiera, Syskom blokuje jego konto i czeka na dyspozycje Wydziału Spadkowego. Po ustaleniu praw spadkowych, punkty zmarłego przechodzą na konta spadkobierców. Dopóki nie ma zgłoszenia, konto jest czynne, ale facet już nie żyje. Jeśli się w tym czasie przeleje punkty na czyjeś konto, to on już nie zakwestionuje tego przelewu i istnieje prawne domniemanie, że zadysponował przelew ciepłą ręką. Wiesz przecież, że czujnik linii papilarnych sprawdza także temperaturę skóry i tętno w kciuku.
[S.] wiedział o tym dobrze, bo sam niejednokrotnie w swej praktyce stosował metodę „na podstawkę”. Polegała ona na użyciu cieniutkich, niewidocznych prawie, rękawiczek ze sztucznymi liniami papilarnymi, odpowiadającymi liniom klienta. Pozwalały one podszyć się pod inną osobę podczas sprawdzania tożsamości w automacie testującym. Ważne było wówczas, by temperatura zewnętrznej powierzchni rękawiczki mieściła się w granicach przeciętnej temperatury naskórka dłoni. Dlatego też przed wejściem do Stacji Testowej należało mieć dodatkowo na dłoni rękawiczkę z ogrzewaczem i termostatem, którą zdejmowało się na moment przed identyfikacją.
Sposób ten wymagał jednakże uprzedniego przygotowania rękawiczki, za zgodą i z udziałem klienta, który musiał udać się do fachowca zwanego rękarzem w celu zdjęcia miary. Kosztowało to sporo żółtych, zwykle koło pięćdziesięciu, i obciążało honorarium liftera, więc [S.] tylko w ostateczności imał się tej metody.
Hieny skończyły właśnie swe machinacje z Kluczami nieboszczyków, pozostających chwilowo między niebem a ziemią. Za [S.] czekało już trzech następnych klientów.
— Dwie setki i dycha dla ciebie — powiedział downer, wtykając Klucz do prymitywnie wyglądającego aparatu.
[S.] włożył swój Klucz do drugiego otworu. Maszynka działała bezbłędnie. Przelew poszedł sprawnie, co [S.] natychmiast mógł sprawdzić na liczniku swego Klucza.
— To zdolny facet — powiedział downer, gdy wyszli. — Zerowiec chyba albo co najmniej jedynak. Ale oficjalnie jest na rencie. Ci ze szpitala podkręcili coś w komputerze medycznym i załatwili mu pełną niezdolność do pracy. Za to on robi im od czasu do czasu przelewy z nieboszczyków.
— A z żywych? Nie zdarza się?
— Owszem, ale to już inny proceder. Tym już nie zajmują się hieny, i w ogóle, personel szpitala nie macza w tym palców. Trudnią się tym tylko wampiry. To tacy, co potrafią dostać się na oddział szpitalny, symulując ciężki stan przez zażycie odpowiedniej kompozycji środków chemicznych i leków. Kradną Klucze innym pacjentom i przekazują wspólnikom, którzy je opróżniają, a potem zwracają niepostrzeżenie właścicielowi. Ale to duże ryzyko i niewielki zysk. W publicznym szpitalu leżą przeważnie piątacy i szóstacy. Ile można z takiego wyssać? Parę zielonych...


Art. 270. § 1. Kto, w celu użycia za autentyczny, podrabia lub przerabia dokument lub takiego dokumentu jako autentycznego używa…

Żeby odegnać rozbuchane szaleństwo myśli, sięgnął do kieszeni na piersi, wydostał sfałszowany paszport i otworzył go. Jak się spodziewał, nazwisko „Washburn” pozostało nie zmienione; było nader pospolite i — jak zapewniał jego prawowity właściciel — nie trefne. Ale imię doktora, „Geoffrey R.”, uległo zmianie na „George P.”, a interlinie, odstępniki i opustki wykonano po mistrzowsku. Po mistrzowsku również podretuszowano fotografię i w niczym już nie przypominała tamtego zdjęcia z automatu, jakie zrobił w pasażu pod arkadami.
Oczywiście numery identyfikacyjne sfałszowano, a nowe dawały gwarancję, że nie wzbudzą czujności komputera podczas odprawy paszportowej, przynajmniej do chwili, gdy właściciel dokumentu okaże go urzędnikowi po raz pierwszy — później klient brał na siebie całą odpowiedzialność. Płaciło się więc i za kunszt wykonania, i za sprzęt, i za gwarancję, gdyż owa gwarancja wymagała rozlicznych koneksji w Interpolu i w urzędach imigracyjnych. Ludzie pracujący przy odprawie celnej, eksperci od komputerów, fachowcy zatrudnieni w całej europejskiej sieci granicznej — wszyscy dostawali regulaminowy haracz w zamian za bezcenne informacje i rzadko popełniali błędy. Kiedy — o ile w ogóle — je popełniali, ryzykowali utratę oka lub ręki, bo tacy już byli handlarze fałszywymi dokumentami.
„George P. Washburn”. Nie odpowiadało mu to nazwisko; człowiek, który nosił je w nie zmienionej formie, zbyt solidnie wprowadził go w psychologiczne podstawy techniki wolnych skojarzeń. „George P.” wygląda prawie jak „Geoffrey R.”, a Geoffrey R. to nieszczęśnik, ofiara nałogu wynikającego z konieczności ucieczki — ucieczki od własnego „ja”, od własnej tożsamości. Ucieczka była ostatnią rzeczą, jakiej Jean-Pierre chciał; życie jako takie miało dla niego mniejsze znaczenie niż odpowiedź na pytanie: kim był?
Czy aby na pewno?
Wszystko jedno. Klucz do zagadki spoczywał w Zurychu. W Zurychu...
— Mesdames et messieurs. Nous commençons notre descente vers l’aéroport de Zurich.


Art. 278. § 1. Kto zabiera w celu przywłaszczenia cudzą rzecz ruchomą…

Prawdziwy majstersztyk udał mi się w konfraterni. Pewnego ranka obudziłem się bardzo wcześnie, koło piątej, i nie mogłem zasnąć, więc zszedłem na dół i zauważyłem wiszące na sznurkach kartki z napisami w rodzaju: „DRZWI! DRZWI! KTO UKRADŁ DRZWI?”. Ujrzałem, że ktoś zdjął z zawiasów drzwi do jednego z pokojów, a w ich miejsce powiesił tylko tabliczkę „PROSZĘ ZAMYKAĆ DRZWI!”.
Natychmiast domyśliłem się sprawcy. W pokoju tym mieszkał Pete Bernays i dwóch innych kolegów, którzy dużo się uczyli i lubili mieć spokój. Jeśli zaglądnąłeś do nich, bo czegoś szukałeś albo chciałeś spytać o rozwiązanie jakiegoś zadania, po twoim wyjściu zawsze krzyczeli za tobą: „Drzwi! Zamykaj drzwi!”
Najwyraźniej komuś się to znudziło i zdjął drzwi. Pokój miał taki układ, że były tam jeszcze jedne drzwi. Wpadłem na następujący pomysł: zdjąłem te drugie drzwi z zawiasów, zniosłem do piwnicy i schowałem za zbiornikiem z ropą. Potem po cichutku wróciłem na górę i położyłem się do łóżka.
Gdy zrobiło się już później, udałem, że zaspałem i zszedłem na dół jako jeden z ostatnich. Wszyscy latali jak z piórkiem, a Pete i jego współlokatorzy strasznie się martwili: ktoś im zabrał drzwi, a oni muszą się uczyć et cetera. Gdy schodziłem po schodach, spytali:
— [F.]! To ty zabrałeś drzwi?
— Jasne, że ja — odparłem. — Popatrzcie, otarłem sobie palce o ścianę, gdy znosiłem drzwi do piwnicy.
Moja odpowiedź nie zadowoliła ich. Prawdę mówiąc, nie uwierzyli mi.
(...)
Następny kolega występuje z kolejną propozycją:
— Mam inny pomysł — mówi. — Myślę, że ty, jako prezes, powinieneś zapytać każdego, czy zabrał drzwi, na słowo honoru członka konfraterni.
— Znakomity pomysł — mówi prezes. — A więc na słowo honoru członka konfraterni! — Zaczyna chodzić wokół stołu i pyta każdego po kolei — Jack, zabrałeś drzwi?
— Nie, nie zabrałem drzwi.
— Tim, zabrałeś drzwi?
— Nie, nie zabrałem drzwi.
— Maurice, zabrałeś drzwi?
— Nie, nie zabrałem drzwi.
— [F.], zabrałeś drzwi?
— Jasne, że zabrałem.
— Przestań, [F.], to nie są żarty! Sam! Zabrałeś drzwi... — i tak w koło. Wszyscy byli wstrząśnięci. Był pośród nas jakiś nikczemnik, który sobie bimbał ze słowa honoru członka konfraterni!
W nocy zostawiłem w widocznym miejscu kartkę z rysunkiem zbiornika na olej i ukrytymi z tyłu drzwiami, więc następnego dnia znaleźli je i wstawili.
Jakiś czas później przyznałem się, że to ja je zabrałem, i wszyscy oskarżyli mnie o krzywoprzysięstwo. Nie pamiętali, co powiedziałem. Pamiętali tylko wniosek, do którego doszli, gdy prezes obszedł wszystkich i rzekomo nikt się nie przyznał, bo mnie nie potraktowali poważnie. Pamiętali ogólną wymowę, a nie poszczególne wypowiedzi.
Ludzie często uważają mnie za kłamczucha, ale ja z reguły mówię prawdę — tyle, że w taki sposób, że często nikt mi nie wierzy!


Art. 279. § 1. Kto kradnie z włamaniem…

[X] otworzył list i przeczytał:

Uprzedzam Pana [X], że tej nocy pewien człowiek zakradnie się do Jego domu na Polach Elizejskich, aby wykraść papiery zamknięte w kantorku stojącym w gotowalni. Wiadomo, że Pan [X], człowiek odważny, nie zawiadomi policji. Gdyby bowiem zawiadomił, naraziłby autora niniejszego listu na poważne przykrości. Pan [X], zaczaiwszy się w drzwiach sypialni albo w gabinecie, zdoła sam wymierzyć sprawiedliwość.
Obecność nazbyt wielu ludzi spłoszyłaby złoczyńcę tak samo, jak i zbyt jawne środki ostrożności — a Pan [X] nie poznałby, kim jest wróg, którego przypadkiem odkrył autor tego listu. Nie zdołałbym również ostrzec powtórnie Pana [X], gdyby złoczyńca, w razie niepowodzenia, podjął następną próbę.

[X], myśląc w pierwszej chwili, że to tylko złodziejski podstęp, zlekceważył sprawę: ostrzegano go przed błahym niebezpieczeństwem, aby wciągnąć w pułapkę. Miał już więc mimo zastrzeżeń autora, a może właśnie z racji owych zastrzeżeń, posłać list komisarzowi policji, gdy nagle wpadł na pomysł, iż może czyha na niego jakiś wróg osobisty, którego on jeden rozpoznać by zdołał, a rozpoznawszy wyciągnąć korzyść. (…)

Kiedy milkło ostatnie uderzenie, [X] wydało się, że słyszy nie opodal gabinetu jakiś szmer. Było to raczej zgrzytnięcie — nastąpiło po nim drugie, a po chwili trzecie. Przy czwartym [X] wiedział już, co sądzić o tym. Ręka silna i wprawna wykrawała szybę diamentem.
Serce [X] zabiło mocniej.
Najbardziej zahartowani w niebezpieczeństwie doznają, choćby nawet byli o nim uwiadomieni, owego skurczu serca i owego drżenia, które przenika im całe ciało. Dowód, jak wielka różnica istnieje między tworem wyobraźni a rzeczywistością, między projektem a jego wykonaniem.
A jednak uprzedził Alego tylko skinieniem ręki. Ali, wiedząc, że niebezpieczeństwo nadciąga od strony gabinetu, zbliżył się o krok do swojego pana.
[X] paliła ciekawość, kim są wrogowie i ilu ich się pojawi.
Okno, którego szybę wykrawano, znajdowało się naprzeciw rozsuniętych drzwi. [X] tedy mógł ogarnąć okiem gabinet. Nie odrywał wzroku od owego okna. W ciemności zamajaczyła czyjaś sylwetka. Następnie jedna z szyb pociemniała całkiem, jakby ktoś zakleił ją papierem, trzasnęła, lecz nie wypadła. Otworem wsunęła się ręka, szukając klamki. Po chwili okno obróciło się na zawiasach — nieznajomy wszedł. Był sam.
— Zuchwały łotr! — szepnął do siebie [X].
Włamywacz posuwał się naprzód po omacku.
Wydało się po chwili, że zorientował się już w sytuacji. W gabinecie było dwoje drzwi — zamknął na zasuwkę jedne i drugie.
Kiedy zbliżał się do drzwi sypialni, [X], sądząc, iż złodziej tam wejdzie, przygotował oba pistolety, ale usłyszał tylko szczęk zasuwek. Złodziej był ostrożny — ot i wszystko.
Nocny gość, nie wiedząc, iż [X] kazał Alemu usunąć metalowe klamry, w które wchodzi zasuwka, czuł się jak u siebie w domu i uważał, iż może operować bezpiecznie.
Samotny, pewien własnego bezpieczeństwa, dobył z kieszeni jakiś przedmiot, położył go na stoliku, podszedł do kantorka i namacał zamek — ale wbrew oczekiwaniu, klucza nie znalazł.
Włamywacz był jednak człekiem przezornym — przewidział wszystko. [X] usłyszał po chwili jakiś brzęk. To dzwoniły wytrychy.
E, pomyślał [X] i uśmiech rozczarowania przemknął mu po wargach, to tylko złodziej.
Ale że było ciemno, złodziej nie mógł znaleźć odpowiedniego wytrycha. Wrócił tedy po przedmiot, który zostawił na stoliku. Nacisnął sprężynę — i zaraz światło, blade, lecz dość jasne, padło złotawym
odblaskiem na twarz i ręce złodzieja.
— No, no... — wyszeptał [X], cofając się w zdumieniu — przecież to...
Ali uniósł siekierkę.
— Nie ruszaj się — szepnął [X] — odłóż siekierkę, nie będziemy potrzebować broni.
I dodał jeszcze parę słów, bardziej zniżywszy głos, albowiem gdy zdumiony szepnął po raz pierwszy, złodziej zadrżał i zastygł w pozie antycznego szlifierza.
Był to jakiś rozkaz, gdyż Ali odszedł na palcach i po chwili przyniósł z alkowy sutannę i trójgraniasty kapelusz. [X] tymczasem zdjął szybko surdut, kamizelkę i koszulę. W promieniu światła, co sączyło się szparą, błysnęła teraz na piersi [X] cieniutka koszulka stalowa. Ostatnią taką koszulkę nosił w owej Francji, gdzie nikt już dziś nie obawia się sztyletu, Ludwik XVI — choć i tak nie zabił go cios żelaza wymierzony w pierś, ale nóż gilotyny.
Koszulka znikła pod sutanną, a włosy [X] pod peruką, na której była tonsura. Wreszcie trójgraniasty kapelusz odmienił [X] w księdza.
Złodziej, nie podejrzewając nic złego, wstał, kiedy przebierał się [X] i podszedł do kantorka. Wytrych zazgrzytał w zamku. (…)
Wtedy Monte Christo dobył z szafy świecę i w momencie, gdy złodziej biedził się nad zamkiem, otworzył cicho drzwi, światło świecy przysłonił zaś w taki sposób, aby padło mu na twarz.
Drzwi nie skrzypnęły nawet.
Złodziej zdumiał się więc, gdy w pokoju błysnęło światło.
Obejrzał się.
— A, dobry wieczór, drogi panie [C.] — ozwał się [X]. — Cóż to, u diabła, robisz pan tutaj o tak późnej porze?
— Ksiądz [B]! — zawołał [C.].
I nie pojmując, skąd się wzięło to zjawisko — pozamykał był bowiem na rygielki wszystkie drzwi — tak osłupiał, iż upuścił pęk wytrychów.


Art. 280. § 1. Kto kradnie, używając przemocy wobec osoby lub grożąc natychmiastowym jej użyciem…

[B.] podał coś [A.] i wygramolił się z dołu.
— Stara, żelazna skrzynka! — rzekł [A.]. — Udało się! Proszę
bliżej z latarką… Strasznie stara, lecz doskonale zachowana.
— Otworzyć, otworzyć! — wołał pan [G.].
— Nie da się, bo na głucho zabita!… Bez narzędzi nie damy rady… Ależ ciężka! Panowie, zabieramy skrzynkę i…
— Baczność! — wrzasnął przeraźliwie pan profesor.
— Ręce do góry! — wrzasnął równocześnie głos inny.
— Och! — krzyknął [A.] niezmiernie zdumiony podnosząc powoli ręce do góry.
— Rzucić to! — rozkazał głos obcy, chrapliwy i drżący ze wzruszenia.
Dzielny pan profesor dojrzawszy nieludzko chudą postać z rewolwerem w ręce chwycił rydel i zamierzył się nim na zbrojne widmo, co wyszło z leśnego mroku.
— Rzucić to natychmiast, bo strzelę! — mówił chudzielec groźnie.
— Proszę usłuchać, panie profesorze — zawołał [A.]. — Jesteśmy bezbronni! Ten pan ma nas w swojej mocy…
Patrzył czujnie na chudego człowieka, co się zbliżył powoli wodząc czarnym okiem rewolweru po struchlałej gromadce. Stanąwszy przed [A.], mówił powoli, jadowicie barwiąc słowa:
— O wszystkim pamiętałeś, chłopaczku, tylko o mnie zapomniałeś… A ja ciebie strzegłem jak źrenicy oka! Bardzo ci dziękuję za piękną robotę! Doskonale to zrobiłeś! Chwalisz się tylko zbyt głośno i trąbisz jak jerychońska trąba!… Ale poza tym jesteś mądry! Ho, ho! Nie wiedziałeś, kiedy cię pytałem, co znaczy 10 i 11 we francuskim liście, a teraz wiesz… Dziesięć kroków i jedenaście kroków… Nie ruszaj się! Szkoda by było takiej mądrej głowy! Posuń nogą tę skrzynkę w moją stronę.
— Nie mogę, za ciężka… — odrzekł [A.] zdławionym głosem.
— To dobrze, że ciężka… Więc ty sam trzy kroki w tył! I ten brodaty! Prędzej!… Nie mam czasu na rozmowy…
[A.] kroczył w tył, wpatrzony bystrze w lufę broni.
Chudy człowiek zbliżył się tygrysim ruchem i porwawszy skrzynkę ujął ją lewą ręką i umieścił pod pachą. Prawą wciąż wodził po osłupiałym zgromadzeniu.
— Mógłbym ci w łeb strzelić — mówił głucho — abyś mnie kiedyś później nie wytropił. Twoje szczęście, że hałas jest niepotrzebny. No i wdzięczny ci jestem! A nie szukaj mnie, bo nie znajdziesz… Żegnam was, panowie! Pan znowu chwyta za rydel? — zaśmiał się niemiło, zwróciwszy się do profesora. — Bardzo dzielny z pana staruszek.
— Łotrze! — krzyknął pan profesor.
Tamten dal niespodzianie susa i przepadł wśród drzew.


Art. 286. § 1. Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania…

— Dzień dobry panu. Przepraszam, że przeszkadzam. Nazywam się Clifford Smith. Jestem inspektorem policji z sekcji oszustw finansowych. Czy zechciałby pan zobaczyć się ze mną dziś po południu?
Stephen zawahał się; przemknęła mu przez głowę szalona myśl, że kupując akcje Prospecta Oil popełnił przestępstwo.
— Oczywiście, inspektorze — odparł niepewnie — czy chciałby pan, żebym przyjechał do Londynu?
— Nie — odparł inspektor. — Przyjedziemy do pana. Możemy być w Oksfordzie przed czwartą, jeśli to panu odpowiada.
— Będę czekał. Do widzenia, inspektorze.
Stephen odłożył słuchawkę. Czego mogą chcieć? Nie znał prawa angielskiego i nie przypuszczał, że będzie miał do czynienia z policją. I to wszystko na sześć miesięcy przed powrotem do Harvardu i objęciem katedry. Zaczynał już wątpić, czy i to dojdzie do skutku.(...)

— Przepraszam pana za najście — zaczął inspektor usadowiwszy się wygodnie w przepastnym fotelu, w którym zwykł siadywać Stephen — ale prowadzę śledztwo w sprawie towarzystwa Prospecta Oil. Na wstępie chciałbym panu powiedzieć, że zdajemy sobie sprawę, iż nie miał pan osobiście nic wspólnego ani z kierowaniem firmą, ani też z jej upadkiem. Potrzebna jest nam jednak pańska pomoc, przy czym wolałbym zadać panu raczej szereg pytań, z których wyłonią się kwestie wymagające wyjaśnienia, niż usłyszeć pańską generalną ocenę. Uprzedzam zarazem, że nie musi pan odpowiadać na żadne pytania, jeśli pan sobie tego nie życzy.
Stephen kiwnął głową.
— Po pierwsze, co skłoniło pana do ulokowania tak wielkiej sumy w akcjach Prospecta Oil?
Inspektor miał przed sobą listę wszystkich osób, które zakupiły akcje towarzystwa w ostatnich czterech miesiącach.
— Rada przyjaciela — odparł Stephen.
— Bez wątpienia Davida Keslera?
— Tak.
— Jak pan go poznał?
— Studiowaliśmy razem na Uniwersytecie Harvardzkim. Kiedy podjął pracę w towarzystwie naftowym w Anglii, zaprosiłem go do Oksfordu ze względu na pamięć dawnych dni.
Stephen opisał szczegółowo okoliczności przyjaźni z Davidem i wyjaśnił, dlaczego zaryzykował tak poważną lokatę. Zakończył pytaniem, czy inspektor podejrzewa Davida o przestępcze machinacje związane z powstaniem i upadkiem Prospecta Oil.
— Nie, proszę pana. Moim zdaniem Kesler, który notabene ulotnił się po cichu i wyniósł z Anglii, to płotka wystrychnięta na dudka przez grubsze ryby. Niemniej jednak chcielibyśmy go przesłuchać i gdyby skontaktował się z panem, proszę nas natychmiast powiadomić.(...)

Dobrą godzinę inspektor wypytywał o uboczne sprawy, ale Stephen nie mógł mu dużo pomóc, mimo że zachował raport geologa.
— Tak, mamy ten dokument — rzekł inspektor — ale jest on sprytnie sformułowany. Wątpię, byśmy mogli wykorzystać go jako dowód.
Stephen westchnął i poczęstował policjantów whisky, sobie nalał profesorskiej wytrawnej sherry.
— Dowód przeciwko komu albo na co, inspektorze? — zapytał siadając z powrotem na krześle. — Dla mnie jest jasne, że zostałem nabity w butelkę. Chyba nie muszę panom mówić, jakiego zrobiłem z siebie głupca. Postawiłem wszystko na Prospecta Oil, bo wyglądało, że to stuprocentowy pewniak, spłukałem się do ostatka i teraz nie mam pojęcia, co dalej. Na miły Bóg, co się właściwie stało?
— No cóż — powiedział inspektor — rozumie pan, że o pewnych aspektach tej sprawy nie mogę mówić. W gruncie rzeczy nie wszystko jeszcze jest dla nas jasne. Ale sztuczka nie jest nowa, a tym razem zmajstrował ją stary wyga, bardzo chytry stary wyga. Mniej więcej wygląda to tak: szajka zakłada lub przejmuje firmę, wykupując większość udziałów. Wymyślają jakąś chwytliwą historyjkę o odkryciu czegoś albo superprodukcie, żeby podbić notowania. Puszczają ją w obieg powierzając „sekret” paru osobom skwapliwie nadstawiającym ucha, rzucają na rynek uprzednio wykupione akcje i pozwalają, by rozchwytane zostały przez takich jak pan po wyższej cenie. Następnie zwiewają z zarobioną forsą, a kurs akcji załamuje się, gdyż firma nie ma żadnego kapitału. Najczęściej kończy się zawieszeniem obrotu akcjami na giełdzie i ostatecznie przymusową likwidacją przedsiębiorstwa.


Art. 288. § 1. Kto cudzą rzecz niszczy, uszkadza lub czyni niezdatną do użytku…

Przyszli o jedenastej. Nawet się nie zdziwiłem. Była już najwyższa pora. Ale nie zadali sobie nawet tyle trudu, żeby nacisnąć dzwonek, od razu mocowali się z drzwiami. (...)
Podczas gdy ktoś mocował się z drzwiami, włożyłem spodnie, zarzuciłem bluzę, schowałem nóż za paskiem i oddałem mocz. Potem na wszelki wypadek otworzyłem sejf i zniszczyłem kasetę z sygnałem do tasowania. Następnie wyjąłem z lodówki piwo i sałatkę z ziemniaków i zjadłem ją zamiast obiadu. Mogłem próbować uciec — za werandą znajdowała się drabina przeciwpożarowa, ale byłem zmęczony i po prostu nie chciało mi się. Ucieczka nie rozwiąże żadnego z moich problemów, a czułem, że te problemy zaczynają mnie przerastać. Chyba jednak powinienem był porozmawiać z kimś na ten temat.
Byłem w podziemnym laboratorium pewnego naukowca, który zlecił mi transformację danych. Dostałem od niego w prezencie czaszkę jednorożca i wróciłem do domu. Wkrótce potem w moim mieszkaniu pojawił się przekupiony — prawdopodobnie przez symbolantów — pracownik gazowni i usiłował ukraść mi czaszkę. Następnego dnia zadzwoniła wnuczka mojego zleceniodawcy, prosząc o pomoc w ratowaniu dziadka, który, jak stwierdziła, został porwany przez (...). Umówiłem się z nią, lecz nie przyszła. Wszystko wskazywało na to, że posiadam dwie bardzo ważne rzeczy, jedna to czaszka, druga to przetasowane dane. Obydwie te rzeczy oddałem do przechowalni na dworcu w [S.].
Niczego więcej nie rozumiałem. I jeśli nie wyjaśnię tej sprawy teraz, będę zmuszony uciekać z czaszką do końca życia. (...)
— Ale potrzebna nam przynęta. A tą przynętą będziesz ty.
— Nie bardzo mi się to podoba — powiedziałem.
— Podoba ci się czy nie, to nie ma żadnego znaczenia – rzekł mężczyzna. — My też mamy nóż na gardle. A teraz odpowiedz na moje pytanie. Co masz w tym domu najcenniejszego?
— Nic — odparłem. — Tu nie ma nic cennego. Sama tandeta.
— Wiem o tym doskonale. Ale masz na pewno coś, czego nie chciałbyś stracić. Musimy wszystko zniszczyć.
— Zniszczyć? — spytałem przerażony. — Jak to „zniszczyć”?
— Po prostu zniszczyć. Tak jak te drzwi — mówiąc to, wskazał na wyrwane wraz z zawiasami drzwi. — Zniszczenie dla samego zniszczenia. Wszystko dokładnie ci rozwalimy.
— Po co?
— Za dużo tłumaczenia. Poza tym tłumaczenie niczego już nie zmieni. Dlatego powiedz, co chciałbyś z tego wszystkiego ocalić. To dla twojego dobra.
— Wideo — powiedziałem zrezygnowany. — I telewizor, obydwa drogie i niedawno kupione. Poza tym zapasy whisky w kredensie.
— Co jeszcze?
— Skórzana kurtka wojskowa i trzyczęściowy garnitur.
Zastanawiałem się przez chwilę. Czy mam w tym domu jeszcze coś cennego, ale nie miałem.
Mały skinął głową.
Olbrzym otworzył najpierw kredens i szafę. Znalazł w szufladzie ekspander i hantle, których używam czasem do treningu mięśni. Przerzucił sobie ekspander i hantle przez plecy i złączył ramiona z przodu. Nie spotkałem dotąd człowieka, któremu by się to udało.
Następnie trzymając hantle w obu dłoniach jak kij baseballowy, wkroczył do sypialni. Podniosłem się nieco z krzesła, żeby zobaczyć, co zrobi. Zamachnął się hantlami ponad głową i uderzył nimi z całej siły w telewizor. Usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła i trzask iskier — mój dwudziestosiedmiocalowy telewizor, kupiony przed trzema miesiącami, rozleciał się na kawałki jak rozłupany arbuz.
— Chwileczkę!... — krzyknąłem, zrywając się od stołu, ale mały powstrzymał mnie uderzeniem dłonią w stół.
Następnie olbrzym podniósł wideo i kilka razy stuknął nim w kant rozbitego telewizora. Wyskoczyło kilka przycisków, nastąpiło krótkie spięcie i z urządzenia niczym opuszczająca ciało dusza uniósł się biały dym. Upewnił się, czy wideo jest już w wystarczającym stopniu popsute, po czym rzucił złom na podłogę i wyjął z kieszeni nóż. Ostrze otworzyło się z prostym klarownym dźwiękiem. Wyjął z szafy moją kurtkę i garnitur Brooks Brothers, które kosztowały mnie razem chyba dwieście tysięcy, i pociął je na kawałki. — Jak to! — krzyknąłem na malca. — Przecież obiecałeś, że nie zniszczycie tego, co dla mnie najcenniejsze!
— Niczego takiego nie powiedziałem — odparł naturalnym głosem. — Spytałem tylko, co masz w tym domu cennego. Niszczenie zawsze zaczyna się od rzeczy najcenniejszych. To oczywiste.
— Aha — wyjąłem z lodówki puszkę piwa i napiłem się. Następnie usiadłem przy stole i wraz z małym przyglądałem się temu, jak olbrzym dewastuje moje przytulne mieszkanko.


Art. 291. § 1. Kto rzecz uzyskaną za pomocą czynu zabronionego nabywa lub pomaga do jej zbycia albo tę rzecz przyjmuje lub pomaga do jej ukrycia…

[F.] był paserem, handlarzem kradzionych towarów, przede wszystkim software'u. W ramach interesów kontaktował się czasem z innymi paserami, z których część pracowała w bardziej tradycyjnych dziedzinach. Handlowali szlachetnymi metalami, znaczkami, rzadkimi monetami, klejnotami, biżuterią, futrami, obrazami i dziełami sztuki. Historia, którą opowiedział [M.] i [C.], zaczynała się od opowieści innego człowieka, mężczyzny, którego nazywał Smithem.
Smith także był paserem, ale w lepszych okresach działał legalnie jako sprzedawca dzieł sztuki. Był pierwszą znaną [F.] osobą, która „poszła w krzem” — to określenie wydało się [C.] dość staroświeckie. Kupował mikrosofty z programami o historii sztuki i cennikami galerii. Z pół tuzinem chipów w nowym gnieździe Smith dysponował budzącą podziw wiedzą — w porównaniu ze swymi znajomymi. Mimo to przyszedł do [F.] z prośbą o pomoc — przyjacielską prośbą, jak jeden człowiek interesu do drugiego. Szukał wejścia do danych klanu [T.-A.], wyjaśnił, i to wejścia zrealizowanego w sposób wykluczający prześledzenie trasy do źródła. To możliwe, zaopiniował [F.], ale uznał za niezbędne pewne wyjaśnienia.
— To śmierdziało — mówił [C.]. — Śmierdziało forsą. A Smith był ostrożny. Niemal zbyt ostrożny.
Smith, jak się okazało, miał dostawcę znanego jako Jimmy. Ów Jimmy, włamywacz i nie tylko, wrócił właśnie po roku na wysokiej orbicie i przewiózł na dno studni grawitacyjnej pewne przedmioty. Najbardziej niezwykłym obiektem, jaki zdobył w swojej wędrówce po archipelagu, była głowa, misternie wykonane popiersie z emaliowanej platyny, wysadzane perłami i lazurytem. Smith westchnął, schował kieszonkowy mikroskop i poradził, by rzeźbę przetopić. Była współczesna, nieantyczna, a więc bez wartości dla kolekcjonerów. Jimmy roześmiał się. Popiersie jest terminalem komputerowym, wyjaśnił. Potrafi mówić. I to nie syntegłosem, ale dzięki wspaniałemu układowi zaworów i miniaturowych piszczałek organowych. Ktokolwiek skonstruował tę zabawkę, musiał wielbić barok i mieć skłonności do perwersji, gdyż syntegłosowe chipy są tanie jak barszcz. Kuriozum. Smith podłączył głowę do komputera i słuchał, jak melodyjny, nieludzki głos recytuje liczby zeszłorocznych stawek podatkowych.
Wśród jego klientów był pewien tokijski miliarder, którego namiętność do mechanicznych automatów graniczyła z fetyszyzmem. Smith wzruszył więc ramionami i podniósł otwarte dłonie w geście tak starym, jak sam handel. Spróbuje, obiecał, ale wątpi, czy dużo wytarguje.
Gdy Jimmy wyszedł, pozostawiając głowę, Smith zbadał ją uważnie. Wykrył pewne znaki szczególne. W końcu dotarł do śladów niezwykłej współpracy dwóch rzemieślników z Zurichu, specjalisty od emalii z Paryża, holenderskiego jubilera i projektanta układów scalonych z Kalifornii. Wykrył, że przedmiot został wykonany na zamówienie [T.-A.]
Nawiązał wstępny kontakt z tokijskim kolekcjonerem wspominając, że jest na tropie czegoś godnego uwagi.
A potem złożono mu wizytę. Nie zapowiedziany gość przeszedł przez labirynt zabezpieczeń, jakby ten wcale nie istniał. Niski mężczyzna, Japończyk, niezwykle wręcz uprzejmy, prezentujący wszystkie cechy hodowlanego mordercy ninja. Smith patrzył nieruchomo w brązowe oczy śmierci siedzącej naprzeciw, za stolikiem z wietnamskiego palisandru. Delikatnie, niemal przepraszająco klonowany zabójca oświadczył, że jego obowiązkiem jest znalezienie i odzyskanie pewnego dzieła sztuki, niezwykle pięknego mechanizmu, który zabrano z domu jego pana. Doszło do jego wiadomości, mówił ninja, że Smith może znać miejsce ukrycia tego obiektu.
Smith zapewnił, że nie chce umierać, i przyniósł głowę. Jakiego zysku, spytał ninja, spodziewał się pan ze sprzedaży tego przedmiotu? Smith wymienił sumę o wiele niższą od ceny, jaką zamierzał wyznaczyć. Ninja wyjął chip kredytowy i przelał odpowiednią kwotę z numerowanego szwajcarskiego konta. Któż to, pytał dalej, dostarczył panu ten przedmiot? Smith powiedział. Po kilku dniach dowiedział się o śmierci Jimmy'ego.


Art. 298. § 1. Kto, w celu uzyskania odszkodowania z tytułu umowy ubezpieczenia, powoduje zdarzenie będące podstawą do wypłaty takiego odszkodowania…

— Zapomniałem ci powiedzieć, że ten mój dawny kolega uniwersytecki, którego w przeszłym roku poznałaś w Szwajcarii, Grosman, spalił się dzisiaj.
— Jak to?
— Ano, spaliła mu się fabryka zupełnie, nic nie uratowano.
— Biedny człowiek! — zawołała ze współczuciem.
— Nie ma go co żałować, bo ten pożar go właśnie postawi na nogi.
— Nic nie rozumiem.
— Stał źle w interesach, był zachwiany, jak się u nas mówi, więc żeby się poprawić, urządził pożar fabryki i składów, które były wysoko zaasekurowane w kilku Towarzystwach. Odbierze asekurację, która mu w czwórnasób pokryje straty i będzie kpił sobie ze wszystkiego.
— Umyślnie podpalił?! Ależ to zbrodnia! — wykrzyknęła z oburzeniem.
— Kodeks tak to nazywa i odpowiednio karze, ale w języku zwyczajnym nazywa się to dobrym interesem — mówił prędko, nie patrzył jej w oczy i w twarzy miał jakiś niespokojny, gorączkowy wyraz.
— I to zrobił on, który mi się wydał człowiekiem tak nadzwyczajnie szlachetnym, nie mogę wprost w to uwierzyć. Przypominam sobie, jego rozmowy tchnęły najwyższą etyką i sprawiedliwością.
— Cóż chcesz, jak mu ruina zajrzała w oczy, to dał spokój etyce, zostawił ją na później. Bez etyki żyć można, a bez pieniędzy nie — mówił twardo.


Art. 310. § 1. Kto podrabia albo przerabia polski albo obcy pieniądz…

— Fałszowanie stało się dla nas obsesją — odparł Kelstein. — Wraz z Walterem studiowaliśmy jego historię. Fałszerstwa pojawiły się w dniu wprowadzenia papierowych pieniędzy i nigdy nie ustały. Wkrótce zostaliśmy ekspertami. Kontynuowaliśmy pracę po wojnie, nawiązaliśmy luźne kontakty z rządem. W końcu jakiś czas temu podkomisja senacka zamówiła u nas raport. Nie chcę, by zabrzmiało to nieskromnie, ale stał się on biblią antyfałszerską Departamentu Skarbu. Pański brat, rzecz jasna, znał go na wyrywki. To dlatego z nami rozmawiał.
— Ale o czym?
— Joe był nową twarzą — oznajmił Kelstein. — Zatrudniono go, by rozwiązał istniejące problemy. Okazał się bardzo uzdolniony. Miał położyć kres fałszerstwom. To oczywiście niemożliwe. Powiedzieliśmy mu to z Walterem. A jednak o mało mu się nie udało. Dużo myślał i zastosował zdumiewająco proste rozwiązania. Praktycznie powstrzymał nielegalny druk pieniędzy w Stanach Zjednoczonych.
Siedziałem w ciasnym gabinecie i słuchałem opowieści starca. Kelstein znał Joego lepiej niż ja sam. Łączyły ich wspólne nadzieje i plany. Świętował jego sukcesy, współczuł przy porażkach. Długo rozmawiali, inspirując się nawzajem. Kiedy ja po raz ostatni rozmawiałem z Joem twarzą w twarz, zamieniliśmy kilka krótkich słów po pogrzebie matki.
Nie pytałem, czym się zajmuje. Dla mnie był zawsze starszym bratem, Joem. Nie dostrzegałem codzienności jego życia jako agenta rządowego, któremu podlegają setki ludzi, a Biały Dom ufa, że rozwiąże wielkie problemy. Nie widziałem w nim kogoś, kto mógłby zaimponować staremu cwaniakowi, takiemu jak Kelstein. Teraz siedziałem w fotelu i czułem się coraz gorzej. Straciłem coś, z czego posiadania w ogóle nie zdawałem sobie sprawy.
— Jego system okazał się genialny, a analiza doskonała — mówił Kelstein. — Wziął na cel farby i papier. W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadza się do farb i papieru. Jeśli ktokolwiek kupił farby bądź papier, które można wykorzystać do sfałszowania banknotu, ludzie Joego wiedzieli o tym w przeciągu kilku godzin. Po paru dniach zgarniał winnych. Wkrótce w Stanach liczba fałszerstw spadła o dziewięćdziesiąt procent, a pozostałe dziesięć procent ścigał tak energicznie, że zamykał niemal wszystkich, nim zdążyli rozpocząć dystrybucję fałszywek. Bardzo mi zaimponował.



==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu

Wyświetleń: 2275
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 16
Użytkownik: pawelw 01.12.2021 09:25 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Zapraszam do grudniowego konkursu, za który tym razem to ja jestem odpowiedzialny. Konkurs jest bardzo łatwy. Wiem, że każdy organizator tak mówi, ale w tym wypadku to prawda. :)


Tym razem konkurs jest nieco dłuższy, bo przygotowałem więcej fragmentów (przez przypadek), jak i fragmenty są trochę dłuższe niż zazwyczaj (to już całkowicie świadomie).
Możecie to potraktować jako znęcanie się stosując luźną interpretację artykułu 246, a ja dobrowolnie poddam się karze. Przy czym uprzedzam, że zamierzam nadal naruszać ten paragraf w celu wymuszenia od was zeznań.


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: McAgnes 01.12.2021 21:53 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Cudne, długie, tłuściutkie fragmenciki. Lubię to!
P.S. W Art. 197 zostało jedno imię. ;)
Użytkownik: pawelw 02.12.2021 00:11 napisał(a):
Odpowiedź na: Cudne, długie, tłuściutki... | McAgnes
Ech, przegapiłem...
Trudno, nie będę już zmieniał, żeby były równe szanse dla wszystkich. Kto czytał i tak by rozpoznał od razu.
Użytkownik: minutka 03.12.2021 22:32 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Mam kłopot z rozszyfrowaniem dusiołka z Art. 216, a podobno to czytałam. Ktoś coś podpowie?
Użytkownik: janmamut 04.12.2021 08:37 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam kłopot z rozszyfrowan... | minutka
Fakt, w dusiołku bardziej znane jest niszczenie mienia.
Użytkownik: pawelw 04.12.2021 10:29 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam kłopot z rozszyfrowan... | minutka
Dusiołka znają wszyscy ze słyszenia, choć może nie z tej wersji. Są różne tłumaczenia i adaptacje, bo oryginał jest ciężki do czytania. Tłumaczenie z fragmentu jest wierne, być może częściej można spotkać inne i wtedy ten fragment z wynurzeniami szaleńca na temat zniewagi jest znacznie krótszy.
W tym fragmencie jest jeden bardzo wyraźny kluczyk do rozwiązania (i parę mniej wyraźnych).
Użytkownik: McAgnes 05.12.2021 12:13 napisał(a):
Odpowiedź na: Mam kłopot z rozszyfrowan... | minutka
Nie czytałam tego, ale to historia tak znana, że jakby włazi przez skórę. Zwróć uwagę na te włóczęgi, że bohaterowie tak wędrują i wędrują i mają różne przygody i jeden z nich jest rycerzem.
Użytkownik: minutka 05.12.2021 15:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Nie czytałam tego, ale to... | McAgnes
Dzięki Aguś za podpowiedź, bardzo dawno to czytałam, stąd moje problemy. Czekam na potwierdzenie, czy trafnie strzeliłam.
Użytkownik: pawelw 07.12.2021 22:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Minął półmetek konkursu. Przestępstwa tropi już dziewięcioosobowa ekipa detektywów.

Wszystkie konkursowe fragmenty, z jednym wyjątkiem, pochodzą z bardzo popularnych książek, które mają ponad 500 ocen. Ten wyjątek, to autor, który jest najczęściej znany z innych form.

Najtrudniejsze dotychczas to 148, 150, 163, 229 i 310.

Zwłaszcza zaskoczyło mnie, że prawie nikt z obecnych uczestników nie ma w ocenach 163, a to bardzo znana i doceniana książka.
Użytkownik: janmamut 08.12.2021 01:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Minął półmetek konkursu. ... | pawelw
W sumie dziwi to, że art. 150 jest trudny. Fragment jest przecież bardzo charakterystyczny dla całości.
Użytkownik: tweety008 10.12.2021 20:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Czy komuś udało się pokonać 150 i zechciałby podzielić się tropem?
Użytkownik: janmamut 10.12.2021 20:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Czy komuś udało się pokon... | tweety008
Zobacz, co dla autora jest głównym złem.
Użytkownik: pawelw 11.12.2021 11:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Do końca konkursu jeszcze 3 dni, więc można jeszcze trochę pokombinować. Może ktoś ma trochę wolnego w weekend.

Najmniej rozpoznawany jest 229. Tego na pewno nikt nie czytał w dzieciństwie.

Trzech autorów zostało najwyżej docenionych. W zasadzie czterech, ale to trochę inny przypadek. Dwóch nie zdążyło być tak docenionym, jeden ma jeszcze duże szanse.

Pięciu było na tyle docenianych, że zostało patronami różnych nagród.

150 nadal sprawia problemy. Autor właśnie tą książką stał się szeroko rozpoznawalny, wcześniej był też bardzo lubiany ale w węższym kręgu odbiorców tego typu literatury. Na rynku wydawniczym wywołał lekkie poruszenie i temat był kontynuowany zarówno w podobny sposób jak i zupełnie przeciwny.

W 166 nie bez powodu zostawiłem końcowy kawałek. Tak jak i nie bez powodu w 206 imię jest skrócone do [M.]. Marii bym nie skracał.

Autor 258 jest w zasadzie wzorcem dla tego typu literatury, a dla innego typu autor 298 jest wręcz ojcem.

W 310 fałszerstwa są ważne, ale nie po nich rozpoznaje się bohatera, który w różnych przygodach stykał się praktycznie z całym kodeksem karnym. To jest literatura czysto rozrywkowa, bardzo udana i lubiana, podobnie jak 270, 286 i 229.


Użytkownik: janmamut 11.12.2021 14:05 napisał(a):
Odpowiedź na: Do końca konkursu jeszcze... | pawelw
A ja tylko cichutko zapytam, czy zauważyłeś kontrkonkurs?
Użytkownik: pawelw 11.12.2021 16:06 napisał(a):
Odpowiedź na: A ja tylko cichutko zapyt... | janmamut
Ech, to nie trzeba cichutko pytać tylko trąbić niczym mamut. Już lecę kombinować.
Użytkownik: Urszulla 14.12.2021 21:44 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Właśnie się zorientowałam, że minął już czas na podawanie rozwiązań w konkursie. Siadłam, żeby coś jeszcze rozwikłać a tu po terminie. Szkoda, że przegapiłam. Świetny konkurs.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: