Dodany: 22.11.2021 08:36|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Nie takie odlotowe dzieciństwo


Recenzja oficjalna PWN

Recenzent: dot59

Nie zdarzyło mi się spotkać w Polsce prawdziwych hipisów, ani mnie, ani nikomu, kogo znam. Dorastaliśmy w miastach typowo przemysłowych, których klimat jakoś nie sprzyjał narodzinom barwnych i niepokornych myśli, albo na prowincji, ale nie tak dzikiej, by ciągnęło tam ludzi zbuntowanych przeciw poukładanemu życiu i systemowi, który jeszcze bardziej usiłował obywatelom wszystko układać. Docierały do nas tylko jakieś ulotne echa tego, co się działo na szerokim świecie. Więc owszem, śpiewaliśmy balladę o Woodstock, nie wiedząc, czyja to piosenka i gdzie właściwie ten Woodstock leży, poza tym, że „gdzieś w Ameryce”, bo w encyklopedii takich informacji nie podawano, a Internetu przecież nie było; więc my, dziewczyny, po lekcjach zdejmowałyśmy fartuszki z podszewki, wkładałyśmy pstrokate szydełkowane bluzki, długie spódnice w łączkę i chodaki z wierzchami z teksasu, i rozpuszczałyśmy warkocze i kucyki, przewiązując włosy rzemykiem lub krajką, a chłopcy nosili loki do ramion, póki im ich nie kazał obciąć nauczyciel przysposobienia obronnego, grożąc obniżeniem ocen nie tylko z przedmiotu, ale i ze sprawowania. I tyle. „Woodstock” i „Hair” oglądaliśmy już jako dorośli, nadal nie spotkawszy nikogo, kto by był naprawdę podobny do ludzi ukazanych w tych filmach.

A przecież byli, i nie był to ewenement jednego sezonu. Polscy hipisi, tak samo, jak amerykańscy, przenosili się z miejsca na miejsce (głównie w kraju, bo przecież nie każdemu dawano paszport), pomieszkując tu i ówdzie w wieloosobowych grupach, wprowadzali się (nie wszyscy, ale raczej była to reguła, niż wyjątek) w odmienne stany świadomości przy użyciu mniej lub bardziej szkodliwych substancji, uciekali przed wojskiem, unikali etatowej pracy i wszelkich innych sytuacji ograniczających wolność… a jednak czasem zakładali rodziny, choć nie zawsze usankcjonowane urzędowym papierkiem.

Jak to było – być dzieckiem ludzi, którzy tak bardzo się różnili od całej reszty społeczeństwa, mieli w nosie stabilizację i nie zależało im na tym, „aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”[1]? O tym próbuje opowiedzieć w swoim reportażu Iza Klementowska. Próbuje, bo to nie takie łatwe. Żeby dotrzeć do potomstwa, trzeba było dotrzeć do rodziców. Część z nich po krótkim okresie młodzieńczego buntu wpasowała się w ten wzgardzony wcześniej schemat życia zwykłych obywateli, zajęła się biznesem, ba, nawet polityką i wiadomo było, że ci nie zechcą ani rozmawiać o sobie, ani skontaktować reporterki ze swoimi dziećmi. Część pozostała wierna swoim ideałom; jedni z nich okazali się nieosiągalni, bo dominujący w ich środowisku styl życia niekoniecznie sprzyjał długowieczności, inni osiedli za granicą, jeszcze inni odmówili rozmowy od razu albo już po wstępnym umówieniu się na nią. A nawet ci, z którymi udało się spotkać, często „na wzmiankę o dzieciach (…) milkli przepraszająco”[2] albo od razu mówili, że nie chcą, by dzieci pytać o przeszłość. Więc liczne podróże autorki, nie tylko po Polsce, zaowocowały sporą liczbą spotkań z byłymi hipisami i znacznie mniejszą z ich dziećmi. Dziećmi, które osoby postronne zapamiętały bawiące się „na łące samopas. (…) Brudne, umorusane, jakby nie myły się przez wiele dni, zostawione same sobie”[3]. I które same najczęściej wspominają domy, gdzie nie było prawie nic stałego – ani miejsca dla poszczególnych rzeczy, ani pory na określone zajęcia, ani liczby osób nocujących czy zasiadających do stołu – tylko „hałas i dym. I bałagan (…) szklanki, kubeczki, talerze, miski, które służyły również za popielniczki”[4]. Czasem też strzykawki, które jeden z bohaterów jako kilkuletni chłopiec pieczołowicie mył i rozkładał „na ściereczce przy zlewie tak, że wyglądały jak rakiety kosmiczne gotowe do startu”[5]. I zwykle towarzyszące temu poczucie, że nie pasuje się do świata, w który prędzej czy później trzeba wejść: cóż z tego, że szyte czy dziergane przez matkę ubrania są kolorowe i wygodne, skoro idąc w nich do szkoły, trzeba słuchać epitetów: „Dziwadło!”[6], „Dziecko z lasu (…). Brudaska”[7], na co wpajane przez rodziców poczucie wolności i jedności z naturą, kiedy szkoła wymaga rygoru i „zakuwania w zamkniętym pomieszczeniu o przyrodzie, którą miałem pod ręką”[8]?

Więc stosunkowo niewielu wybrało model życia podobny do tego, który widzieli we własnym domu – zdaje się, że tylko ci, którzy mieli szczęście wzrastać w pełnej rodzinie, w oczach postronnych może i dziwnej, ale nienaznaczonej niestabilnością emocji i nadmiernym użyciem substancji psychoaktywnych. Niektórzy całkowicie odcięli się od przeszłości. Jedni głównie w sensie, powiedzmy, praktycznym (kobieta, której jako nastolatce zdarzało się dzień w dzień gotować dla kilkunastu osób albo dla odmiany zostać na miesiąc w domu tylko z młodszym bratem, teraz przywiązuje wręcz pedantyczną wagę do planowania, regularności, porządku: „muszę mieć wszystko poukładane, żeby wiedzieć, że to jest mój dom, moje życie, mój świat. Chaosu miałam już wystarczająco”[9]), inni w każdym możliwym aspekcie („Odkreśliłem swoje dzieciństwo grubą kreską”, „Nie życzę sobie, żeby ktoś wypytywał mnie lub moich bliskich o naszą przeszłość”[10] – mówią, i to wszystko, co od nich reporterka usłyszy). A są i tacy, którym nie udało się ani jedno, ani drugie, bo z jednej strony emocjonalnie odrzucają przeszłość, a z drugiej ona w nich cały czas tkwi – jak w bohaterze ostatniej z opowiedzianych historii, jedynej, w której mamy możliwość wysłuchania obu stron, ojca i syna. Psycholog miałby tu dużo do powiedzenia, ale nawet nie trzeba być psychologiem, żeby zobaczyć, jak trudna jest relacja między nimi, jak czterdziestoletni syn wciąż nie potrafi wybaczyć ojcu, że ten go „odrzucił dla własnej wygody”[11] ani pozbyć się przeświadczenia, że ojcowska czułość była tylko sztucznym efektem, budzącym się pod wpływem „trawy”, zaś starzejący się ojciec wciąż nie rozumie, co takiego zrobił, że syn od lat nie chce go widzieć i nie odpisuje na listy…

Niełatwa to lektura, nie tylko ze względu na ciągłe napięcie emocjonalne, jakie się czuje w praktycznie każdym rozmówcy autorki, ale i dlatego, że sam tok narracji zdaje się rozedrgany, trochę chaotyczny. Z początku mi to przeszkadzało; potem jednak uznałam, że musiał to być zabieg celowy, oddający w pewnej mierze nieciągłość i nieuporządkowanie świata, w który nas reportaż wprowadza, i choć przez to czytało mi się znacznie wolniej, niż przeciętnie, wciągnęłam się w opowieść, spisaną płynnym, wyrazistym językiem. Nie wyciągnęłam z niej jednoznacznych wniosków. Ale nie musiałam, bo przecież reportaż nie ma człowieka skłaniać do szufladkowania rzeczywistości na „czarne” lub „białe” – tylko ułatwiać przyjrzenie się jej…

[1] Popularny peerelowski slogan propagandowy – z pamięci.
[2] Iza Klementowska, „Zapach trawy: Opowieści o dzieciach hipisów”, wyd. Agora, 2021, s. 290.
[3] Tamże, s. 114-115.
[4] Tamże, s. 165.
[5] Tamże, s. 228.
[6] Tamże, s. 136.
[7] Tamże, s. 138.
[8] Tamże, s. 182.
[9] Tamże, s. 180.
[10] Tamże, s. 188.
[11] Tamże, s. 263.

Ocena recenzenta: 5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 445
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 02.12.2021 17:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzja oficjalna PWN ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Muszę zaprzeczyć pierwszemu zdaniu - znasz mnie, a mój wujek "bawił się" w bycie "prawdziwym" hippisem w PRL-u. Nosił długie włosy, miał brodę jak biblijny prorok i zasadniczo do dziś charakteryzuje go unikanie etatowej pracy ;) Tym niemniej jeździł po kraju z podobnymi sobie, raz nawet dziadek musiał jechać aż na Mazury, wyciągać go z aresztu. Wujek na kilka lat całkowicie zaginął w Beskidzie Niskim, gdzie "siedział na schronisku" na Magurze Małastowskiej (świetne opowieści snuł z tego czasu!), poznał i zaprzyjaźnił się z Stasiuk Andrzej, który do Czarnego i Wołowca uciekł od cywilizacji, by potem z nudów zacząć pisać książki (których mu nie bardzo chciano wydawać - więc jego żona założyła wydawnictwo Czarne!). Przez pewien czas wujek nawet uczył w szkole wiejskiej analogicznej do tej z "Dzieci z Bullerbyn" - czyli jedna sala szkolna i wszystkie dzieci w jednej grupie niezależnie od klasy! Gdy w końcu "ustatkował się" (na zawsze pozostał niebieskim ptakiem), kupił najpierw chałupę wysoko w górach, a potem dom na obrzeżach Gorlic - tam mieszka do dziś. Wychował trójkę dzieci, bynajmniej nie będąc łagodnym ojcem (choć na pewno bardzo wyluzowanym jeśli chodzi o treści wychowawcze). Ja uwielbiałem jeździć do niego - ze względu na opowieści, ale i ze względu na absolutnie dokładną znajomość wszystkich ścieżek górskich w Beskidzie Niskim, a poza tym - miał bardzo duży wpływ na lektury mojego życia i na rozwój mojego gustu czytelniczego. Jeszcze taka ciekawostka - hipisów zwykle kojarzy się z nawoływaniem do pokoju i pacyfizmem - a wujek jest z wykształcenia rusznikarzem :D
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 02.12.2021 19:12 napisał(a):
Odpowiedź na: Muszę zaprzeczyć pierwsze... | LouriOpiekun BiblioNETki
A, faktycznie - nie doprecyzowałam, bo powinnam była napisać "nikomu, z kim na ten temat rozmawiałam" :-).
Bardzo ciekawa historia, dzięki za dopełnienie nią opowieści autorki!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: