Dodany: 18.11.2021 09:32|Autor: dot59
Tak naprawdę nie trzeba się ich bać
W ciągu dwóch tygodni dwa razy wpadł mi w oko tytuł tej samej powieści – i nie dlatego, żeby ją gdzieś natarczywie reklamowano, co na ogół działa na mnie raczej zniechęcająco, niż zachęcająco; raz natrafiłam na nią, szukając zapomnianego tytułu innej książki za pomocą przeglądania według tagów, drugi raz – szperając w ocenach organizatora konkursu i wybierając spośród nich pozycje napisane w języku francuskim. Przy okazji przeczytałam opis wydawcy i sprawdziłam, że w ciągu 5 lat od wydania oceniły ją w Biblionetce zaledwie dwie osoby, z jedną z których mam dość pokrewny gust czytelniczy, a w konkurencyjnym portalu „aż” 21. Skutek był taki, że przy pierwszej sposobności trafiła ona do mojego bibliotecznego koszyka, dystansując w kolejce do czytania, wstyd powiedzieć, trzy książki zaczęte i trzy dalsze zaplanowane do przeczytania, by móc je wreszcie oddać. Gdyby była kiepska, musiałabym tego żałować, ale na szczęście w przypadku współczesnej literatury francuskiej takie przypadki zdarzają mi się rzadko.
Tym razem miałam do czynienia z opowieścią o kobiecej przyjaźni, o tym, jak trudne chwile może ona przeżywać i z jakich opałów wyjść zwycięsko.
Diane ma żydowskie korzenie; wychowała się w biedzie, bo ojciec w jej życiu objawił się tylko na chwilę, z braku funduszów musiała zrezygnować ze studiów plastycznych, a zdobyty przez nią zawód tłumaczki też nie zawsze daje poczucie bezpieczeństwa finansowego. Toteż stosunkowo wcześnie wyszła za mąż za biznesmena, zapewniając sobie pewien rodzaj stabilizacji. „Pewien”, bo w gruncie rzeczy nie była pewna, ile i na czym Régis zarabia. Wiedziała za to, że nie jest jedyną kobietą w jego życiu, on zresztą też dawał jej w tym względzie swobodę. Generalnie tolerowała ten układ, ale czasem miała ochotę powiedzieć „dość”; jednak, gdy z kolejnej podróży służbowej wrócił w trumnie, pogrążyła się w głębokiej żałobie…
Chris pochodzi z rodziny ukraińskich emigrantów. Jest wziętą malarką, której prace potrafią na aukcjach osiągać nader wysokie ceny. Za powodzenie zapłaciła samotnością – nie dlatego, żeby mężczyźni obawiali się wiązać z kobietą oddaną sztuce, bezkompromisowo walącą prawdę w oczy i głośno propagującą idee feministyczne – ale z własnego wyboru. Przynajmniej tak twierdzi.
Marie, najstarsza z całej piątki, w młodości anarchistka, z biegiem czasu wpasowała się w stereotyp Francuzki z klasy średniej; rozstała się z ojcem swoich dzieci, pozostając z nim nadal w poprawnych stosunkach, łączy pracę wykładowcy akademickiego z prowadzeniem domu, ma czas na relaks na łonie natury i na spotkania towarzyskie (może nawet ma go za dużo, skoro niebawem dorosła córka zarzuci jej, że zaniedbywała ją kosztem przyjaciółek?).
Nour, Marokanka, prawniczka, bizneswoman, działaczka społeczna, za młodu postawiła się rodzinie, chcącej ją wydać za mąż w tradycyjny sposób. Ale i w małżeństwie z wyboru przestała być szczęśliwa, bo mąż, odsiedziawszy „osiem lat w lochach Jego Królewskiej Mości (…) jako więzień polityczny (…) zachowuje się jak zombi, piwo i telewizja, tylko to się dla niego liczy, nawet dziećmi się nie interesuje”[1]. Więc mimo trudności, jakie w jej kraju sprawia uzyskanie rozwodu, ma zamiar się z nim rozstać.
Sofia, Włoszka, żyje w luźnym związku z podróżującą po całym świecie architektką i wychowuje adoptowaną córkę, przywiezioną z domu dziecka aż w Moskwie. Dziewczyna jest mocno zbuntowana, ale, o dziwo, z rzadko pojawiającą się w ich domu przyjaciółką matki z młodości znajduje wspólny język…
Tak bardzo różnią się od siebie – wszystkim właściwie, pochodzeniem, charakterem, podejściem do życia – a jednak coś je połączyło, gdy przed laty spotkały się w szkole sztuk pięknych w Paryżu. I nadal łączy jako kobiety dojrzałe, z których każda ma własny bagaż doświadczeń, własne przekonania i własne tajemnice. Ich spotkania po śmierci męża Diane stają się punktem probierczym, testującym wartość ich przyjaźni.
Podobała mi się ta historia, dobrze obmyślona, z konsekwentnie zbudowanymi, realistycznymi sylwetkami postaci (mogłabym powtórzyć za jedną z nich: „wspinaczka to nie dla mnie, wysiłek, wzrok wbity w ziemię, skupienie na każdym kroku. Kiedy idę równiną i nic nie przesłania mi widoku, mam dla siebie całe niebo i czuję się lekka, jakbym miała się wzbić w powietrze”[2]), dość życiowa (kto nie przyzna, że „nostalgia nie bierze się z tego, co się zdarzyło, ale z tego, co mogło się zdarzyć, z tego niedookreślenia, które pozostało, z innego ja, które mogłoby zaistnieć g d y b y . Mnogość g d y b y. Fascynująca moc hipotez, które w osobliwy sposób kształtują to, kim się stajemy, wzbogacają nasz los o niewyczerpaną paletę możliwości i zasobów. Nie chodzi o żal, lecz o tę aureolę, która otacza nasze myśli i przewidywania”[3]?), fabularnie nieprzeszarżowana i pozbawiona wątpliwej jakości „ozdobników” w postaci zbędnych wulgaryzmów i dosłownych opisów anatomiczno-fizjologicznych. Właściwie spokojnie mogłabym ją ocenić na piątkę.
Mogłabym… jednak okropnie przeszkadzały mi niektóre zabiegi, zastosowane pewnie przez autorkę dla uatrakcyjnienia czy „unowocześnienia” powieści, mianowicie:
- narracja pocięta na fragmenty, teoretycznie opowiadające wydarzenia z określonych punktów czasowych, ale w rzeczywistości zapętlające się z „wcześniej” i „później”, wskutek czego trudno się momentami połapać, kiedy kto kogo poznał, odwiedził itd., a to ma jednak pewne znaczenie dla zrozumienia relacji między poszczególnymi postaciami;
- i nie tylko pocięta, ale też rozproszona pomiędzy same bohaterki (Chris, Marie, Sofia i – jednorazowo – Nour) oraz narratora zewnętrznego (relacjonującego sprawę z punktu widzenia Diane), za czym nie przepadam, zdecydowanie preferując albo tylko narrację pierwszoosobową, albo tylko trzecioosobową (bez znaczenia, na ile głosów jedna czy druga zostanie podzielona);
- a do tego coś, czego nie lubię jeszcze bardziej, czyli awangardowy zapis dialogów, bez wyodrębnienia ich z reszty tekstu znakami interpunkcyjnymi, a nawet akapitami, wobec czego czasem trudno rozgryźć, czy dane zdanie należy jeszcze do wypowiedzi, czy do opowieści narratorki.
Utworowi cechującemu się takimi mankamentami, a niemającemu dla nich przeciwwagi w wartości psychologicznej czy w języku, nie dałabym oceny wyższej, niż trójka. Tu jednak muszę docenić wspomniane walory, zatem klasyfikuję lekturę jako dobrą.
[1] Claire Delannoy, „Strzeżcie się niezwykłych kobiet”, przeł. Ewa Kaniowska, wyd. Czarna Owca, 2016, s. 48.
[2] Tamże, s. 33.
[3] Tamże, s. 45.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.