Dodany: 01.11.2021 10:44|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

KOLARSTWO, ROWER W LITERATURZE - konkurs nr 252


Przedstawiam konkurs nr 252, który przygotował KrzysiekJoy


KOLARSTWO, ROWER W LITERATURZE.


Ryszardowi Szurkowskiemu 1946 - 2021


"To bez znaczenia czy świeci słońce, czy pada deszcz. Gdy jadę na rowerze jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie"

Mark Cavendish




"Kto coś robi, w przypadku sportowca uprawia sport, i chce zostać mistrzem oraz wygrywać zawody, musi przede wszystkim uzbroić się w cierpliwość, bo niełatwo to przychodzi. Musi mieć dużo wiary, że nadejdzie taki moment i będzie wygrywał. Musi mieć dużo samozaparcia, aby się nie zniechęcić. Bywa dużo trudnych dni, gdy się pracuje, a efektu nie widać. Trzeba nie załamywać się, pracować i ciągnąć to dalej. Przyjdą takie chwile, że organizm przyjmie ten wysiłek, nauczy się odpowiadać i dobrze walczyć i wygrywać. Przede wszystkim wiara i cierpliwość. Także nadzieja, mówi się, że ona jest ostatnia, ale trzeba ją mieć. Bez niej niestety nie dojedzie się daleko."

Ryszard Szurkowski





Witam,

zapraszam Was na drugi etap tryptyku konkursowego, którego tematem są dyscypliny sportowe wchodzące w skład morderczej konkurencji jaką jest Triathlon. Dziś wsiadamy na rower i dzielnie pokonujemy przygotowaną przeze mnie trasę.
Dla ułatwienia, jak poprzednio przy pływaniu, podzieliłem wyścig na kilka etapów, niektóre z nich to króciutkie czasówki.

Zasady konkursu:

Punktacja:

- Do odgadnięcia przygotowałem Wam 30 fragmentów, za każdy można otrzymać 2 punkty (po jednym za autora i tytuł), czyli maksymalnie 60 punktów.
- W przypadku poezji, wymagam podania tytułu wiersza, a nie zbioru (zbiorów) w którym się znajduje.

Laureaci:

- Przy jednakowej zdobyczy punktowej, o wygranej zadecyduje kolejność nadsyłania odpowiedzi.

Podpowiedzi:

- Podczas pierwszego naszego kontaktu proszę mnie poinformować o tym, czy życzycie sobie podpowiedź, które z konkursowych książek lub, których autorów znacie.
Nie udzielam takich podpowiedzi bez wyraźnej prośby zainteresowanego.

- Wszystkie dusiołki znajdziecie w moich ocenach.

Kontakt:

- Odpowiedzi przesyłamy na adres: (...) lub przez BiblioNETkowe PW. Proszę trzymać się jednego wyboru oraz proszę wyraźnie podawać swój nick biblionetkowy.

- Termin nadsyłania odpowiedzi upływa: 15 listopada o godz. 12.00.


Gotowi... do startu... START!

Powodzenia.

ETAP 1: "MISTRZOWIE I O MISTRZACH SZOSY"


1.

Rower, na którym wtedy jeździłem, lata świetności miał już dawno za sobą. Przepuszczał łańcuch, skrzypiało torpedo, ale miał swoją rodzinną historię i należał mu się ogólny szacunek. Po jakimś czasie znudziły się mu zwyczajne wyścigi, rozpoczęliśmy więc ćwiczenia akrobatyczne na rowerze, siedząc częściej na kierownicy niż na siodełku, co przypadkowych widzów przyprawiało o zawrót głowy...
Pierwszy wyścigowy rower kupiłem, mając siedemnaście lat. Pamiętam - kosztował dwa tysiące dwieście sześćdziesiąt złotych. Zbierałem je długo, odkładając każdą złotówkę. Czeski Favorit - marzenie niemal wszystkich rówieśników.
W sklepie nie namyślałem się specjalnie. Zdecydowałem się na pierwszy lepszy, nie mając pojęcia, że ważna jest długość ramy, którą trzeba dopasować do wzrostu. O tym dowiedziałem się później. Ten pierwszy rower dobry był dla jakiegoś dryblasa, a nie dla mnie. Sprzedawca też się na tym nie znał, wiedział natomiast, w którym miejscu należy podstemplować kartę gwarancyjną, zainkasował pieniądze i sprawę uważał za załatwioną.
Pierwsze kłopoty zaczęły się tuż po wyjściu ze sklepu. musiałem napompować koła, a to wcale nie było takie proste. Mało nie wygiąłem pompki, nie wiedziałem bowiem nic o istnieniu odkręcanych wentyli i oczywiście ich nie odkręciłem! Po jakimś czasie, już mocno zdenerwowany i zrezygnowany, odkryłem źródło mego nieszczęścia. Opony dało się napompować. Do domu wracałem przezornie na starym rowerze, z dumą prowadząc obok nowy. Jednak pokusa okazała się po chwili silniejsza. Musiałem wypróbować tego błyszczącego favorita. Wsiadłem, ruszyłem i ... zdębiałem. Z tyłu coś straszliwie grzechotało, łańcuch przepuszczał. No - pomyślałem sobie - ładne kwiatki, jak ojciec to zobaczy, jak się dowie, że ten niesprawny rower kosztował tyle pieniędzy... Minęło kilka dni, zanim poznałem mechanizm działania przerzutki - źródło moich ówczesnych zmartwień i niepokoju. Ale ojciec i tak patrzył z dezaprobatą na favorita. Nie podobały mu się cieniutkie dętki i niewiele grubsza rama. "Na tym nawet nie dojedziesz do sklepu - mówił. - Kiedy ty będziesz miał czas ma nim jeździć? Kiedy i gdzie?"
A jednak jeździłem. Z kieszeniami wypchanymi łatkami, klejem Skorolep, z duszą na ramieniu, by te cienkie gumy nie pękały zbyt często.


2.

Podczas tego Tour gubiłem go w górach codziennie - wspomina Poulidor. - Nigdy jeszcze nie widziałem M. w takim stanie. Prawda była taka, że już zwalniał. Na Mont du Chat w Alpach zostawiłem go na dobre. A przynajmniej tak mi się zdawało. Nadal był niesamowity w zjazdach. Zdołał mnie dogonić i pobić. Już wtedy polegał bardziej na głowie niż na nogach.
Trzeba oddać sprawiedliwość M., że tak jak w Giro wystartował bez żadnej rozgrzewki w postaci innych wyścigów, tak w Tour walczył o przetrwanie z powodu rany, która został mu po przeprowadzonej cztery dni przed startem operacji usunięcia torbieli w pachwinie. Większość kolarzy w takiej sytuacji w ogóle by nie pojechała w Tour. M. nie tylko ukończył wyścig, ale i wygrał go, pokonując nieznośny ból. Jego fenomenalna odporność na ból była jednym z ostatnich filarów doskonałości, jeśli w ogóle nie ostatnim.
Najważniejsze jednak było to, że pod koniec 1974 roku on nadal był numerem jeden. Udowodnił to wygrywając trzecie mistrzostwa świata w kolarstwie szosowym na potwornie trudnej trasie w Montrealu w Kanadzie. Świętował to zwycięstwo jak każde inne. Claudine oglądała w domu transmisję telewizyjną i powiedziała mężowi przez telefon, że to był najpiękniejszy dzień jej życia. Może innym wciąż się zdawało, że M. zwycięża już rutynowo, ale dla niego samego, który w 1974 roku musiał się zmierzyć z "nawałem problemów", smak zwycięstwa był słodki i ulotny jak nigdy dotąd.


3.

Niewiele było takich Tourów, które miały większego faworyta niż Bernard Hinault w 1980 roku. Le Blairem (Borsuk) wygrał dwa poprzednie wyścigi, w tym w swoim debiucie w 1978 roku. Choć miał dopiero 23 lata, pojechał tamtego roku z tak niesamowitą pewnością siebie, że zaczęła się wokół niego tworzyć określona aura (pod koniec jednego z etapów został nawet liderem protestu zawodników). Trafił też w idealny moment. W roku, w którym karierę zakończył wielki Eddy Merckx, potrzebny był nowy idol. Hinault nadawał się do tego idealnie. Czekał gotowy za kulisami, by z uniesioną głową wyjść na scenę.
Nie musiał długo czekać. Rok po swoim pierwszym Tourze i pierwszej w nim wygranej Hinault wrócił i zdominował cały wyścig. Na potwierdzenie, że był bezkonkurencyjny, wygrał nawet tradycyjny finisz sprinterski na Polach Elizejskich. Zwycięstwo w tym miejscu, na dodatek w żółtej koszulce lidera, było czymś więcej niż tylko pokazem siły i szybkości. Hinault zaprezentował tam rozmach i przekorę. Tak naprawdę w ogóle nie musiał tego robić, nie potrzebował tego zwycięstwa. Do Paryża Borsuk wjechał z trzema minutami przewagi nad zajmującym drugie miejsce Joopem Zoetemelkiem (w statystykach Zoetemelk został ostatecznie sklasyfikowany na 13 miejscu, ponieważ doliczono mu dziesięć sekund za doping). Triumf w Paryżu był siódmym zwycięstwem etapowym Hinaulta w 1979 roku. Znajdował się w szczytowej formie.
Od samego początku było widać, że Hinault o nie tylko siła fizyczna. Sean Kelly, Irlandczyk, który pod koniec lat 70, zabłysnął jako znakomity sprinter i świetnie spisywał się w wyścigach jednodniowych, nie zwykł przesadzać ani niczego ubarwiać. Kiedy jednak zapytać go o Hinaulta, w jego głosie pojawia się podziw, a nawet pewien szacunek. „Był z niego gość – mówi Kelly. – Nazywali go patron, zwłaszcza w Tour de France zasługiwał na to miano. Gdy na przykład czekał nas da etapy górskie i potem jeden po płaskim terenie, Hinault wyjeżdżał przed wszystkich i mówił: „Dobra, dzisiaj pierwsze 100 kilometrów jedziemy powoli. Nikt nie atakuje”.
„Jeśli ktoś zdecydował się na atak, zbierał potem zdrowy opieprz – opowiada dalej Kelly. – Widziałem to na własne oczy. Hinault znajdował delikwenta i mówił mu: „Jeszcze jeden taki numer i w życiu już nie wygrasz żadnego wyścigu”.


4.

Znieruchomiałem na kilka chwil, patrząc na obrazek jakże inny od tego, do którego przywykłem przez poprzednich osiemnaście miesięcy. Rowery stały w rzędach i zwisały ze stelaży zamontowanych na suficie. Czułem się, jakbym wszedł do jaskini z połyskującymi stalagmitami i stalaktytami ze stali, gumy i plastiku.
W więzieniu czytałem magazyny poświęcone kolarstwie i śliniłem się na widok zdjęć rowerów wyścigowych. Wiedziałem, że zapewne znalazłbym jakiś rower na aukcji policyjnej: jeden z wielu ukradzionych, odzyskanych, ale nieodebranych, które miasto wielkości Boise wyrzucało z siebie z każdą falą przypływu drobnych przestępstw i obojętności. Ale to mnie nie interesowało. Głównie dlatego, że zamierzałem się ścigać, ale także ze względu na to, co uświadomiłem sobie później: to miał być prawdziwie czysty start i ważne było posiadanie czegoś nowego, nieobciążonego przeszłością w postaci czyjejś straty, kolejnego moralnie wypaczonego postępku.
Po kliku minutach buszowania znalazłem to, czego mi było trzeba - szosówkę Giant TCR Composite 1, maszynę z całkowicie karbonową ramą i widelcem, wyposażoną w sprzęt Shimano Ultergra. Cena, staromodnie wypisana ręcznie na przedziurkowanej, brązowej kartce na sznurku, nie pozostawiała złudzeń - 1800 dolarów za starszy model z 2003 roku. Wiedziałem, że to będzie wyzwanie, a stary Shane zapewne szukałby sposobów, jak wykiwać tych gości. Próbna jazda i tyle mnie zobaczą? Zabrać i uciec? Tym razem jednak nastawiłem się na coś, z czym od dłuższego czasu nie miałem większego doświadczenia - na powiedzeniu komuś prawdy.
Zebrawszy się w sobie, porozmawiałem z Dave'em i Vernem. Zagrałem w otwarte karty. Powiedziałem, że dopiero co wyszedłem z więzienia i chcę się sprawdzić w triatlonie. Rower TCR Composite 1 to świetna, uniwersalna szosówka, na której mógłbym poruszać się po mieście, a w każdej chwili przerobić na rower do jazdy na czas. Jest lekka i zwrotna, a ten ubiegłoroczny model pasował do mnie jak ulał. Nie mogłem zapłacić całości od ręki, moja historia kredytowa była nie tyle historią, co tragedią, ale mógłbym wyłożyć część pieniędzy, a resztę zapłacić później? Potrzebowałem roweru, żeby załatwiać w mieście swoje sprawy, a jeśli się do czegoś przydam, to chętnie odpracuję go w sklepie. Co o tym myślicie chłopaki?


5.

Spotykałem na swojej drodze ludzi, którzy bezinteresownie pomagali mi wyjść na prostą. Nie mieli z tego żadnych pieniędzy, rozgłosu ani sławy, zaufali byłemu narkomanowi, który ubzdurał sobie, że po czternastu latach ćpania zostanie sportowcem. Pukałem do każdych drzwi, a kiedy były zamknięte, wchodziłem przez okno, prosząc o pomoc i radę.

Swoją wiedzą i doświadczeniem podzielili się też ze mną wybitni kolarze. Joachim Halupczok – wicemistrz olimpijski i dwukrotny mistrz świata w kolarstwie szosowym, Zbigniew Spruch – zawodowy mistrz świata, Marek Leśniewski – sześciokrotny mistrz Polski i dwukrotny olimpijczyk. Poznałem ich między innymi na obozach sportowych w Szklarskiej Porębie i Zakopanem, i to z nimi trenowałem. To ich pytałem o to, jak mam trenować, żeby być coraz lepszy. Najmocniejsze treningi rowerowe robiłem z Adamem Zagajewskim, jednym z najlepszych kolarzy w Polsce, wtedy zawodnikiem sekcji kolarskiej w Głogowie. Pamiętam wspólny trening, podczas którego o mało serce nie wyskoczyło mi z klatki piersiowej, a mięśnie piekły od bólu. Jechaliśmy wówczas na tak zwanych twardych przełożeniach, czyli ustawialiśmy łańcuch na dużej tarczy z przodu i małej zębatce z tyłu. To powodowało, że trzeba było włożyć sporo siły, aby rozwinąć odpowiednią prędkość na rowerze.

– Dawaj! Ciśnij, Jurek! – krzyczał Adam, którego próbowałem dogonić.

W kolarskim żargonie mówiliśmy na taką sytuację „utrzymać koło”, a więc jechać tuż za prowadzącym kolarzem. Goniłem faceta, który w tamtym czasie wygrywał etapy w Tour de Pologne! W 1986 roku, kiedy się poznaliśmy, Adam zwyciężył w klasyfikacji najaktywniejszego kolarza tego wyścigu. Teraz uczył mnie jazdy na kole, techniki pokonywania podjazdów i układania ciała na zjazdach. Podobnie zresztą jak Halupczok i Spruch. Ale trening triathlonisty to w dużej mierze samotność długodystansowca, bo triathlon to sport indywidualny. Wielogodzinne treningi, podczas których byłem skazany wyłącznie na siebie, były niezłą szkołą silnej woli, samodyscypliny i uporu. Od czasu do czasu brałem jednak udział w treningach kolarzy, aby dać organizmowi inny bodziec. Oczywiście nie wytrzymywałem tempa narzuconego przez zawodowców i wiele razy odpadałem od grupy. Ale starałem się jak mogłem, nie odpuszczałem i próbowałem dorównać najlepszym. Czasami ryzykowałem, choć wtedy nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa pewnych zachowań.



ETAP 2: MISTRZ "SZTOKHOLMSKI"


6.

W owym czasie odnosiłem dziwne wrażenie, że mała dorasta jakby za szybko. Przekazałem Rosie C. tę uwagę, ale jej wydało się to całkiem naturalne. Piątego grudnia kończy piętnaście lat, powiedziała mi. Idealny Strzelec. Zaniepokoiło mnie, że jest aż tak realna, iż nawet może obchodzić urodziny. A jaki prezent byłby najlepszy? Rower, powiedziała Rosa C.. Żeby dotrzeć do pracy musi dwa razy dziennie jechać przez całe miasto. I pokazała mi stojący na zapleczu rower używany przez dziewczynę; w istocie sprawiał wrażenie żelastwa niegodnego kobiety otaczanej tak szczerą miłością. Ale szczególnie mnie poruszył jako namacalny dowód, że Delgadina istnieje w rzeczywistym życiu.
Kiedy kupowałem najlepszy dla niej rower, nie potrafiłem oprzeć się pokusie, by odbyć próbną jazdę, więc wsiadłem i przejechałem parę rundek na rampie przy sklepie. Sprzedawcy, który zapytał mnie o wiek, odpowiedziałem ze specyficzną dla starości kokieterią:
Idzie mi na dziewięćdziesiąty pierwszy rok. Sprzedawca powiedział dokładnie to, co chciałem, żeby powiedział:
A wygląda pan na dwadzieścia mniej. Ja sam nie pojmowałem, jakim cudem nie zatraciłem umiejętności nabytej w zamierzchłych latach szkolnych, i poczułem, że przepełnia mnie promieniejąca rozkosz. Zacząłem śpiewać. Wpierw pod nosem, cichuteńko, a po chwili już z całych sił - jakbym mógł się równać z Caruso - przebijając się przez pstrokaciznę bazaru i obłędny ruch miejskiego targowiska. Ludzie przyglądali mi się rozbawieni, krzyczeli do mnie, nakłaniali do wystartowania w wyścigu dookoła Kolumbii w wózku inwalidzkim. Machałem do nich, śląc pozdrowienia szczęśliwego żeglarza i nie przerywając piosenki. W owym tygodniu i w hołdzie grudniowi napisałem kolejny odważny felieton: Jak być szczęśliwym na rowerze po dziewięćdziesiątce.


7

Słońce wschodziło coraz wyżej i światło stawało się mniej ostre. Na ulicach pojawiły się samochody i zaczęły odzywać się klaksony. Po drugiej stronie parku, niedaleko wyjścia, jakiś chłopczyk bawił się trzykołowym rowerkiem. M. przystanął.
- Jest twój? - zapytał.
- Tak - powiedział chłopczyk.
- Pożyczysz mi?
Chłopczyk z całej siły chwycił kierownicę.
- Nie! Nie! Idź sobie!
- Jak się nazywa twój rower?
Chłopczyk spuścił głowę, przez chwilę milczał, a potem bardzo szybko powiedział:
- Mini.
- Jest bardzo ładny - powiedział M..
Przez chwilę patrzył na rower, na czerwono pomalowaną ramę, czarne siodełko, czarne błotniki i kierownicę. Kilka razy zadzwonił dzwonkiem, ale chłopczyk odepchnął go i odjechał, pedałując.
Na placu targowym było niewiele osób. Ludzie małymi grupkami szli na mszę albo na przechadzkę w stronę morza. Właśnie w takie świąteczne dni M. miał ochotę spotkać kogoś, żeby go zapytać: "Czy zechciałbyś mnie adoptować?".


ETAP 3: "Etap "TOUR de POLOGNE"

8.

- Ponieważ pieniądze nie spadają z nieba, musimy je zarobić. Może założymy jakiś punkt usługowy?
- Ten plac nadaje się, tylko wyzbieramy szkło i kamienie

- Uwaga! Już od jutra czynny będzie harcerski welodrom! Zamiast kupować rower za worek zetów, u nas najeździsz się za jedną stówkę!

- Plose tsy godziny na "BOBO" z nauką psepisów ulicnych.
- Instruktorze R., proszę obsłużyć klienta!

- Proszę 10 minut nauki jazdy dla mojego wnusia.
- Instruktorze T., proszę zająć się wnusiem

- Przepraszam, wziąłem za mały rower.

- O nie! Duduś nie wsiądzie na wyścigówkę! Proszę o dawkę z kierownicą podniesioną do góry.

- Ślicznie Duduś. babcia jest z ciebie dumna.
- Nie patrz pod koło, tylko przed siebie ofermo!

- Proszę go nie uczyć jazdy bez trzymanki!

- Ojej, Babciu! Jadę sam!

- Ratunku! Nie mogę się zatrzymać!
- Nie kręć pedałami, ofiaro, to staniesz!

ŁUP!

- Co to było? Trzęsienie ziemi?
- Nie, mój klient złapał równowagę.
- Ogłaszam upadłość naszej spółki.

- Uważam że nie trzeba się załamywać. Nie udało się z welodromem, to wymyślimy coś innego.


9.

Na początku swojej kariery
Ten rower był jak inne rowery.
Jak wszystkie rowery dookoła
Miał ramę,
Dwa pedały,
Dwa koła,
Kierownicę,
Siodełko
I dzwonek,
Który dźwięczał jak w lecie skowronek.
Ale potem,
Pewnego dnia,
Na jego błyszczącej ramie
Zrobiły się (daję słowo, nie kłamię)
Małe zgrubienia dwa.

Początkowo tatuś Tereni
Chciał w sklepie rower wymienić,
Myśląc, że to fabryczna wada.
Lecz Terenia się sprzeciwiła
I do doktora rower zaprowadziła,
By go dokładnie zbadał.
Opukał pan doktor rower gruntownie:
"Nic tu nie widzę - powiedział - wygląda cudownie.
Silny,
Zgrabny,
Piękny,
Zdrowy,
Typowy rower terenowy..."

"Nie terenowy, a t e r e n i o w y...
Bo to mój rower bez wątpienia,
A na imię mam Terenia..."

"No, niech ci będzie, moje dziecię,
A jeśli chodzi o jego zdrowie,
To egzemplarza, że tak powiem,
Zdrowszego w świecie nie znajdziecie.
Ja tu zupełnie nie widzę nic.
Ten t e r e n i o w y jest zdrowy jak rydz!"


10.

Ochłonęliśmy. Co robić? W tym momencie podszedł do nas Tadzio, uśmiechnięty i uradowany, że w końcu nas spotkał. Tadzia zawsze lubiłem. Z zawodu szofer, urodził się w Warszawie, skąd wywiózł bogatą przeszłość taksówkowo -autobusową i wspaniały język. Tadzio teraz stał, spoglądał na jadące samochody, spluwał i wreszcie sucho stwierdził: „Trzeba stąd koniecznie odpłynąć dalej,
a potem zobaczymy". Zaczęliśmy się zastanawiać, jak to zrobić. Pociągi już nie odchodzą, iść na piechotę nie ma sensu. Tadzio skręcał mozolnie papierosa, czyli
„spirocheta" i wreszcie oświadczył, że najlepiej kupić rowery.
Zdecydowałem się w jednej chwili. Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy sklep. Używanych już nie było i tylko nowe. Tadzio kupił sobie półwyścigówkę za 630 franków, ja doskonałą szosówkę za 715 franków.
W sklepie ogarnęła mnie zupełnie dzika i bezsilna wściekłość. Dlaczego ten wspaniały kraj, w którym nowy rower kosztuje jedną trzecią przeciętnego zarobku robotnika, dlaczego ten kraj biorą diabli? Ciągle odczuwam to jako definitywny koniec. To już chyba nie wróci. I może właśnie to uczucie, uczucie bezgranicznego smutku, jest w tym wszystkim najgorsze. Robert pakuje teraz nasze rzeczy. Obawiam się, że te rowery pojadą raczej na nas, a nie my na nich.

Wstaliśmy rano koło 7-ej. Niebo pochmurne i deszcz wisiał w powietrzu.
Niemcy załatwili się już z Francją i nie potrzebują pogody. Polski wrzesień i francuski maj-czerwiec były jednakowo słoneczne i pogodne. Hitlerwetter.
Biedna i niezasobna Polska i wielka i bogata Francja broniły się jednako długo.
My i obcy uważali naszą obronę za skandal. Obrona francuska na tym tle jest po prostu kryminałem. My chcieliśmy się bronić, ale nie mieliśmy czym. Oni mieli
czym i nie chcieli się bronić. Jestem ciekawy, czy Francja potrafi dźwignąć się z tego ciosu. Ciągłe myśli, które mnie nurtują od wczoraj.
Wydostanie się z Montluçon było sztuczką cyrkową. Kilka dobrych kilometrów musieliśmy prowadzić rowery i przepychać się w zbitej masie samochodów, dział, ciągników i czołgów. Mieli - mieli tego żelastwa.


11.

No to zaczyna się, proszę ja kogo, krzyż pański, skaranie boskie, sądny dzień, czyli XII Wyścig Pokoju. Nie wiem, jak tam gdzie indziej, ale u mnie w domu jest to Wyścig Niepokoju. Gienia się odgrażuje, że w tem roku ani radia słuchać nie będzie, ani w telewizor nie spojrzy przez cały czas tego zasuwu naszych chłopaków z czeskiej Pragi przez Warszawę do Berlina. - Nerw już na to nie mam - mówi - dosyć tego, wysiadam, nie patrzę, nie słucham, niech się dzieje, co chce.
Niech nasze chłopaki przyjadą nawet za Indianamy, żeby mnie tylko męczyć przestali.
Ale to jest, jak to mówią, "mowa trawa, gięsty grzebień, święto lasu, ludzie, grzyby, śpiew, sałata", czyli pic na wodę.
Jestem pewien, że Gienia, jak tylko wróciem z Wiecu, czyli pochodu na stojąco, przed Pałacem Kultury, z miejsca przed naszą "Wisłą" usiądzie, "Pioniera" za sobą ustawi i będzie czekać, aż się nasze chłopaki na rowerach pokażą albo da się o nich słyszeć. Parę głębokich i płytkich wyszczerbionych talerzy pod ręką sobie ustawi, żeby miała czym rzucać, jak się dowie, że w czołówce jadą same sąsiedzi albo że któremu z naszych zrobił się pryszcz na najpotrzebniejszem do siedzenia
miejscu.


12.

Ś. zjadł rosół, zjadł kotlet, zjadł ciasto, które upiekła babcia, poskładał białą koszulę i poszedł przed blok pojeździć na swoim Wigry 3. Wszyscy jeździli na Wigry 3, oprócz młodszego brata Ś., który wisiał głową w dół na trzepaku i nie bardzo się martwił, bo miał komunię za trzy lata.
Wszyscy jeździli w eleganckich butach na Wigry 3 i sprawdzali na zegarkach, czyje Wigry 3 szybsze. Zegarki też dostali wszyscy. Ś. również dostał zegarek, elektroniczny, bo na wskazówkowym się nie znał. Znał się za to na elektronicznym i wiedział, że była dokładnie szesnasta dziesięć, kiedy z bloku wyszedł Puzon. W eleganckich butach, rzecz jasna.
Puzon nie miał Wigry 3. Miał za to w ręce wachlarz. Brązowo-zielony wachlarz z Mieszków Pierwszych i Szopenów. Stał pod klatką i odganiał się wachlarzem od majowego powietrza, a koło niego zatrzymywały się kolejne rowery, bo Puzon, jeśli tylko by chciał, mógł sobie za swój wachlarz takich rowerów kupić z piętnaście.
- Puzon, chcesz się przejechać na Wigry 3? - zapytali go komunijni cykliści.
- Nie, dziękuję - powiedział elegancko Puzon. - Nie mogę w tej chwili, jak widzicie. Mam jeszcze w domu dwadzieścia prawdziwych dolarów, ale mama mi nie pozwoliła przynieść.


13.

W Warszawie narzeka się na rowerzystów jeżdżących chodnikami. W Japonii wydawać by się mogło, ktoś musiał pomyśleć zawczasu o tym, żeby wytyczyć odpowiednie ścieżki... ale ich nie ma. A to dlatego, że nie ma na nie miejsca. Rowerzyści jeżdżą więc po chodnikach, nie zważając za bardzo na tłum ludzi wylewający się na ulicę ze sklepu czy z pobliskiej stacji metra. Rowerów jest sporo, są wygodnym środkiem transportu, i to między rowerami lawiruje się na japońskiej ulicy. W pobliżu większych stacji przesiadkowych znajdują się specjalne parkingi dla rowerów, na których stają naprawdę setki i tysiące rowerów. Czasami przy drodze można znaleźć rower i nareperować go sobie za niewielkie pieniądze. Wiele obcokrajowców w Japonii właśnie w taki sposób zdobywa rowery.
Okazuje się jednak, że za takie "zaopiekowanie się" porzuconym jednośladem można zostać ukaranym przez policję, a nawet aresztowanym. Każdy rower po zakupie trzeba zarejestrować. Rejestracja musi mieć miejsce nawet wtedy, gdy dostajemy rower od znajomych. W Japonii nie można też wozić kogoś na ramie (20 tysięcy jenów kary), rozmawiać podczas jazdy przez telefon albo trzymać w ręku parasola (do 3 miesięcy więzienia!). Wypadki na rowerach karane są dość surowo. No i zawsze - zarówno na rowerze, jak i samochodem - trzeba jeździć lewą stroną. A czemu lewą? Odpowiedź jest bardzo prosta: samurajowie nosili miecze przy lewym boku i poruszać się po zwyczajnej dla nas prawej stronie drogi, ryzykowaliby przypadkowe zaczepianie się mieczami.


14.

Na drugim piętrze, w pionie nad nami, mieszkało małżeństwo z dwoma dorosłymi synami, z których starszy, chyba Jurek, utykał na nogę. Młodszy, Wojtek, jeszcze czasem wychodził pograć w „gałę” z naszymi chłopakami, chociaż coraz rzadziej, bo ojciec kupił chłopakom „kolarki”, wyścigowe rowery.
Były to czasy, w których Wyścig Pokoju był dorocznym wydarzeniem sportowym, wielkim, masowym świętem, które wyganiało ludzi na trasy jego przebiegu albo usadzało na długie, pełne napięcia godziny przy radiu. KAŻDA rodzina słuchała sprawozdań, które były komentowane w tak fenomenalny sposób, że wszystkim skakało ciśnienie, wszystkim udzielała się masowa histeria i dręczące pytania: „Czy nasi wygrają? Czy dokopiemy sąsiadom zza wschodniej granicy, czy będzie medal?”
Na ulicach i w parkach gromadzono się wokół megafonów albo posiadaczy ręcznych, tranzystorowych radyjek (wielkim szpanem, honorem, dumą było mieć tranzystor!). Ekscytacje podnosiły słuchaczy z ławek, krzeseł, foteli, gdy Królak, Mytnik, Szurkowski, Szozda czy Krzeszowiec pokazywali, na co ich stać. Gdy toczyli cichą, czasem brutalną walkę z bezwzględnymi Rosjanami (Lichaczew) lub Niemcami, z którymi trzymali też Czesi. To dlatego nasi kolarze mieli w Polsce tak kolosalny entuzjastyczny, czasem na granicy histerii aplauz. Gra szła nie tylko o medale. Była wyrazem naszych skrywanych sympatii i antypatii politycznych.
Marzeniem każdego chłopaka był oczywiście rower, a kolarka to już był szczyt uniesień. Trzy, cztery przerzutki, opony „szytki”, hamulce przy kierownicy i ogólnie posiadacz kolarki to był gość!


15.

Nie wiem, czy który z uczonych lub poetów zwrócił uwagę, że rower jest nie tylko istotą żyjącą, ale - bardzo wrażliwą, bardzo subtelną. Łączy on w sobie przymioty arabskiego konia i ptaka. Jest tak lekki, że prawie unosi się w powietrzu w czasie wyścigów okazuje szaloną ambicję na równej drodze toczy się jak kula, na nierównej drży, na niepewnej chwieje się, pod górę wdrapuje się z trudnością jak szlachetny rumak, którego zaprzęgnięto do wozu. Ale za to z góry leci na skrzydłach...
A teraz proszę sobie wyobrazić, że ta istota nerwowa i delikatna otrzymała ciężką ranę... Co się z niej stanie?... Oczywiście trup... Toteż kiedy wlokłem mój rower ze zgiętym pedałem, skrzywionym kierownikiem i rozdartą obręczą, zdawało mi się, że z pola bitwy uprowadzam ranionego przyjaciela, który ma przestrzelone płuca, nie może iść na zataczających się nogach i co krok mdleje...
Nareszcie doszedłem szosą do drogi bocznej, pełnej piasku, kijów i wybojów, która miała mnie doprowadzić do zbawczej chaty. To była droga!... Mój nieszczęsny rower już wcale nie chciał iść, bezwładnie uwiesił mi się na rękach i wciąż upadał. Co wycierpiałem w czasie tej piekielnej podróży, nawet Dante nie potrafi opisać; ale najwięcej truła mnie myśl, że nie ma przy mnie doktora, któremu mógłbym powiedzieć:
„Spojrzyj pan na mnie, na mój rower i wiedz, że to jest twoje dzieło!..."


16.

Cóż to wspaniała rzecz - rower! Dwa kółka, kilka stalowych rurek, kierownica, siodełko, pedały - i oto świat dla ciebie otwarty. Wszystkie szosy przed tobą, polne drogi, ścieżki leśne, a nawet miedze.
Brak silnika - to najwspanialsza zaleta roweru. Dzięki niej możesz jechać w ciszy. Możesz podsłuchiwać przyrodę, nie schodząc z siodełka. Cieszy cię śpiew ptaków w leśnej gęstwinie, porykiwania bydła na pastwiskach, szum wiatru, bulgot strumyka skaczącego po kamieniach tuż przy drodze. Słyszysz szum górskich rzek, dalekie "jukanie" pasterzy, turkot drewnianych młynów, skrytych w zieleni nad potokami, gęganie gęsi, a jeśli masz czułe ucho, to możesz złapać od czasu do czasu plusk ryby w jeziorze, obok którego przejeżdżasz...

...

Jazda na rowerze daje przeżycia znacznie głębsze niż jazda na motocyklu czy w samochodzie, oczywiście za wszystko trzeba czymś płacić. W tym przypadku za prawo współżycia z przyrodą, za przyjaźń z krajobrazem - trzeba płacić powolnością jazdy, rezygnacją z pokonywania wielkich przestrzeni, z euforii, którą daje szybkość. Ale to się opłaca w ostatecznym rachunku. Pośpiech jest największym wrogiem naszych nerwów. Mamy go dość na co dzień. Po cóż zarażać pośpiechem czynność tak przyjemną jak wycieczkowanie? Wycieczka to przecież właśnie sposobność do zwolnienia tempa, do odprężenia.
Jest w rowerze jakaś szlachetna staroświeckość, coś, za czym coraz bardziej tęskni dzisiejszy człowiek, przesycony nowoczesnością, wyzwolony z sentymentów, uformowany przez sztancę.
Rower, na którym przejechałem wiele tysięcy kilometrów, nie ma nazwy. Nie wiem, kto go wyprodukował, skąd pochodzi. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę przypuszczać, że mój poczciwy włóczęga ujrzał światło dzienne w Niemczech; przypomina bowiem rowery używane przez Wermacht, Kupiłem go tuż po zakończeniu wojny, na tandecie, nie zwracając uwagi na brak firmowego znaczka. Rower był solidny i tani. Przyjechał z Zachodu, na wierzchu ciężarówki wyładowanej różnym sprzętami. Po krótkim targu zmienił właściciela.
Biedaczyna nie wiedział, w jakie ręce się dostał! Nie wiedział, że będzie zmuszony do jeżdżenia po bardzo złych drogach, po przeróżnych wertepach i ścieżkach. Nie były mu pisane asfalty miejskich ulic, ale powiatowe i gromadzkie drogi, którym wówczas - w roku 1945 - dużo jeszcze brakowało do doskonałości. Trzeba jednak przyznać, że swoje obowiązki wykonywał sumiennie i z dobrą wolą. nie narzekał na błoto i wyboje, nie strajkował, nie domagał się dodatków za pracę w ciężkich dla zdrowia warunkach. Z pokorą łykał swe porcje oliwy i towotu, kładł po sobie uszy kierownicy i jechał. Jechał bez względu na stan nawierzchni i pogodę. Ileż to razy zmuszałem go do przebywania w bród rożnych Sanów, Rab czy Dunajców, do wdrapywania się na gorczańskie przełęcze, do forsowania torfiastych łąk, czy pokonywania niezwykłych wzniesień. nie buntował się. Słuchał rozkazów. Miał wiele z wojaka wdrożonego do dyscypliny.


17.

Jak się okazało, G. miał bardzo dobry rower - nowiutki, z najróżniejszymi, jak to ujął, prezentując im swój pojazd, "bajerami".
Natomiast rower babci był klasycznym przykładem dobrej, radzieckiej roboty ręcznej, miał te swoje czterdzieści pięć lat i widać było po nim, jak bardzo w życiu Marty J. brak czegoś takiego, jak męska ręka, która by poprzykręcała, przybiła, naoliwiła i wymieniła szereg rzeczy, w tym błotniki i pedały. Ponadto, oba pojazdy różniły się także komfortem, zwłaszcza gdy porównywała je osoba, mająca właśnie pojechać na którymś z bagażników. Po namyśle A. wybrała rower G. i za jego to
siodełkiem umościła sobie siedzonko z niedużego koca. Wyprawa zapowiadała się wspaniale. Niebo, błękitne i budzące zaufanie, piętrzyło swe białe obłoki jak zwały bitej śmietany. Wiał przyjemny, chłodny wiaterek, a A. miała na sobie kupione dziś rano płócienne spodnie w kolorze beżowym i ciepłą pomarańczową bluzę.
Pojechali, w myśl wskazówek babci, boczną drogą od ulicy Jagiełły, zaraz za pawilonem spożywczym. Jechało się miło i łatwo, bo asfaltem, i A. na swym bagażniku, trzymając się oburącz talii G., czuła się zupełnie komfortowo. G. był ciepły, silny i ładnie pachniał wodą kolońską. Powietrze aż świstało wokół nich, gdy tak pruli na nowiutkim, sprawnym rowerze w dół asfaltowej jezdni, w stronę pól.
K., skwaszony jakiś i nieswój, pedałował za nimi z wysiłkiem i zgrzytem - każdy obrót kół budził w nich dziwne, zwierzęce piski, łomotały obluzowane błotniki. Raz jeden, na samym początku drogi, zawołał: - Poczekajcie! - lecz kiedy przekonał się, że G. woli mknąć leciutko przez krajobraz, z pogodnym uśmiechem i rozwianym włosem, z A. uczepioną w pasie - zaprzestał daremnych okrzyków i teraz z zaciśniętymi zębami, czerwony jak befsztyk tatarski, walczył ambitnie z wiatrem oraz defektami pojazdu.
Tak dojechali do końca asfaltu i bez uprzedzenia znaleźli się na drodze polnej, która zaraz za wsią wiła się zakosami przez uprawy zbóż jarych oraz kukurydzy i buraków cukrowych. Wysoko nad łanem żyta wyśpiewywał ekstatycznie skowronek, cieniutkim głosikiem szlifując wciąż te same zwrotki. Wyglądał jak kropeczka sadzy, ledwie dostrzegalny na tle ruchliwych obłoków.
A. przez dłuższy czas jechała, wykręcając szyję: droga była teraz dużo trudniejsza dla biednego K.. Koleiny wypełnione deszczówką, zeschłe grudy błota po bokach, a gęsta maź pośrodku drogi, tu i ówdzie leżały kamienie, rosły kępy chwastów i perz.
Nawet G. musiał teraz zwolnić i jechać ostrożniej, cóż dopiero K.. A. znów się obejrzała, ale A. surowo jej tego zakazał, gdyż - jak powiedział - od jej obrotów on traci równowagę i może się zdarzyć, że wylądują w kałuży. Nie oglądała się więc, posłusznie, aż do chwili, gdy głośny plusk połączony z brzękiem żelastwa i bolesnym okrzykiem K., kazał się jej domyślić, że kto inny właśnie stracił równowagę.


ETAP 4: "ETAP "TOUR de WORLD"


18.

W jasny letni dzień, gdy słoneczne promienie przeganiają za góry kapryśną spóźnioną chmurę, ostatnie wspomnienie burzy, po krętej drodze nad jeziorem jedzie rowerzystka; energicznie naciska na pedały i zyskuje szybkość dzięki przychylnemu wiatrowi wiejącemu w plecy. Omija przeszkody, rozsiane nad brzegiem skały, dziury i kałuże, niskie gałęzie modrzewi. Rower podskakuje na nierównościach terenu, podczas gdy w wodzie odbijają się harmonijne koła, symetryczny zarys ramy i szczupła sylwetka rowerzystki. Ona jednak nie zwraca na to uwagi i pedałuje dalej, lekko, z właściwym jej kobiecym wdziękiem. To Annemarie. Odrywa ręce od kierownicy i poprawia szal na szyi, trzyma w ustach papierosa i odwraca się, by sprawdzić, czy wynajęta bryczka, która została z tyłu, nie wychynęła już zza zakrętu. I jedzie dalej, hamując na nierównościach, zmuszając do posłuszeństwa skrzypiące koła, a jej ciemny cień ślizga się po wodzie jeziora - lekki, milczący, nieuchwytny.
Kilkaset metrów dalej znajduje się ukryta w cieniu płytka dziura wypełniona deszczową wodą. Zaraz za nią niewielki kamień sterczy kilka centymetrów nad ziemią. Zwykły podłużny kamień o ostrym szpicu, jakich tysiące odrywają się od skały i spadają wzdłuż drogi. Ona o tym nie wie i pedałuje mu naprzeciw. W pobliżu nie ma żadnego samochodu, jeźdźca czy choćby przechodnia. Droga jest biała i pusta, rozświetlona słońcem. Granitowe szczyty i muskane wiatrem gałęzie drzew odbijają się w wodzie jeziora, a ono mieni się tym samym ciemnym błękitem, jak niebo. Rower i kobieta zlewają się w jedną bezkształtną całość, wydają się jedyną żywą istotą w bezludnym pejzażu, który zastygł w nierealnym, niemal baśniowym bezruchu. W tym tak pogodnym i spokojnym miejscu żadne zło nie może jej spotkać. Żadne cierpienie. Góry otaczają dolinę, jakby chciały ją i jej mieszkańców chronić przed światem. Z lasu porastającego zbocza dochodzi zapach mchu i siana, woń grzybów i świeżo skoszonej trawy. Annemarie zna te okolice i wie, dokąd prowadzi biała droga wijąca się wzdłuż jeziora - nie ma tutaj błędnych ścieżek i zawsze dociera się łatwo do celu.


19.

Prawie codziennie jeżdżę tu rowerem, jest coraz bezpieczniej, ale na ulicach muszę mieć oczy dookoła głowy, nie to co na ścieżce rowerowej przy rzece Hudson albo na innych, równie pewnych. W ostatnich latach powstało wiele nowych ścieżek. Podobno jest ich więcej iż w innych amerykańskich miastach. Niestety jednak większość pozostawia pod względem bezpieczeństwa wiele do życzenia, w przeciwieństwie do wspomnianej Hudson czy miast europejskich. Ale i to się zmienia, powoli lecz systematycznie. Kolejne ścieżki są już bardziej zabezpieczone, biegną między chodnikiem a zaparkowanymi samochodami bądź też oddziela się je betonową barierką.
Między 2007 a 2008 rokiem ruch rowerowy w Nowym Jorku wzrósł o trzydzieści pięć procent. Trudno powiedzieć, co z czego to wynika: czy zwiększona ilość ścieżek znęciła potencjalnych rowerzystów, czy może to oni przyczynili się do ich powstania. Coś mi mówi, że departament transportu i nowojorscy rowerzyści grają w jednej drużynie, przynajmniej chwilowo. A że na Brooklynie mieszka coraz więcej młodych, twórczych jednostek, masowo pokonują mosty na rowerach. W ubiegłym roku (2008) ruch rowerowy na moście Manhattan wzmógł się czterokrotnie, a na Williamsburg trzykrotnie. I to nie koniec, jeśli miasto nadal będzie ulepszać ścieżki, montować stojaki i dokładać starań, by ułatwić rowerzystom życie. Coraz więcej ludzi wsiądzie na rowery, dla przyjemności lub po to, aby dojechać do pracy.
Z wysokości roweru, czyli nieco ponad poziomem wzroku pieszego i kierowcy samochodu, doskonale widać, co się dzieje wokół. W odróżnieniu od wielu innych amerykańskich miast, tu, w Nowym Jorku, prawie w s z y s c y co najmniej raz dziennie muszą wyjść na chodnik i otrzeć się o innych – każdy choć raz pokazuje się publicznie. Zdarzyło się, że musiałem ostro skręcić bok, aby uniknąć kolizji z Paris Hilton, która szła na czerwonym świetle ze swoim pieskiem na rękach i strzelała oczami, jakby chciała powiedzieć: „ Jestem Paris Hilton, nie poznajecie mnie?”. Rowerzysta widzi wszystko.
Widzę przejeżdżającego mężczyznę na rowerze typu lowrider: to dorosły człowiek, na oko zupełnie zwyczajny, gdyby nie wielki tranzystor przymocowany do kierownicy.
Jadę dalej i po chwili moją uwagę przykuwa kolejny tranzystor na dwóch kółkach. Tym razem to wielbicielka Jane Austen, w rozważnych i nieromantycznych trzewikach. Rower ma zwyczajny, ale do niego również przymocowane jest z tyłu (mniejsze) radio… Nie słyszę, co to za muzyka.


20.

Ale L. była mała, a rower był duży i nieporęczny, więc przewrócił się cztery razy, zanim L. w ogóle wyprowadziła go z szopy. To był naprawdę głupi i niedobry rower, uznała L., bo podrapał jej nogi i wszędzie narobił siniaków, a w dodatku cały czas się wywalał i jechał, jak chciał.
- Poczekaj tylko, niech no ja stanę na pedałach - powiedziała L. ze złością.
Do roweru to powiedziała. Niśka posadziła na bagażniku.
- Trzymaj się mocno - powiedziała - bo zamierzam popędzić tak jak Jonas i Mia-Maria.
i L. z trudem wgramoliła się z rowerem na samą górę stromej ulicy A.
- Bo przecież najpierw trzeba wejść na górę, zanim popędzi się w dół - stwierdziła dość zdyszana.
Kiedy człowiek jest mały, a rower duży, to naprawdę niełatwo wspiąć się na pedały. Ale L. miała szczęście.
Na samym końcu ulicy ktoś postawił przy krawężniku skrzynkę, akurat w sam raz, by L. na nią wlazła.
- Pomyśl, akurat w sam raz - powiedziała L. i w mig stanęła na pedałach.
- Teraz Nisiek, teraz zobaczysz pęd - zaczęła L., ale nie zdążyła nic więcej powiedzieć, bo rower już ruszył. Pędziła ulicą jak opętana, szybciej niż Jonas i Mia-Maria, tak, takiego pędu nikt jeszcze nie widział na ulicy A.
- Hamuj! - krzyczała L. - Hamuj!.
Ale rower nie mógł zahamować i L. też nie mogła. Pędzili z góry na dół, aż się kurzyło. L. i rower, i Nisiek, aż gwizdała - tak, ten Nisiek naprawdę zobaczył pęd!


21.

Widziałem już co nieco, ale tylu rowerów, jak na przykład w Amsterdamie, jeszcze nie widziałem; to już nie są rowery, tylko coś masowego, roje, stada, kolonie rowerów, coś podobnego do rozprzestrzeniania się bakterii, rojenia się wymoczków albo wyroju muszek; najpiękniej jest, gdy policjant na chwilę zatrzyma potok rowerów, żeby można było przejść przez ulicę, po czym znowu wielkodusznie da im wolną drogę: rusza wtedy cały rój rowerzystów, prowadzony przez kilku mistrzów galopu, i pedałuje dalej z fantastyczną zbiorowością roztańczonych komarów. Znawcy miejscowych stosunków zapewniają, że w Niderlandach jest obecnie około dwóch i pół miliona rowerów, co oznacza, że na trzech mieszkańców, z niemowlętami, marynarzami, rodziną królewską i podopiecznymi przytułków włącznie, przypada jeden rower. Ja ich nie liczyłem, ale wydaje mi się, że będzie ich raczej odrobinę więcej. Mówi się, że tu starczy wsiąść na rower, a on już sam jedzie; taki gładki i równy jest ten kraj.
Widziałem zakonnice na rowerach i chłopów, którzy jadąc na rowerze, prowadzili krowę; ludzie jedzą na rowerach drugie śniadanie i wożą na rowerach swoje dzieci oraz swe psy, a kochankowie, trzymając się za ręce, pedałują na rowerach na spotkanie cudownej przyszłości; mówię wam, to naród na rowerze. Jeśli rower do tego stopnia staje się zwyczajem narodowym, należy zastanowić się, jaki też ma to wpływ na charakter narodu. A więc powiedziałbym, że:
1. człowiek na rowerze przyzwyczaja się troszczyć o samego siebie i nie wtrącać innym do ich rowerów;
2. czeka na swą okazję i naciska pedał natychmiast, gdy tylko dostanie odrobinę wolnego miejsca;
3. pędzi naprzód, nie trudząc się zbytnio i nie robiąc przy tym najmniejszego hałasu;
4. nawet kiedy czasami jeździ w parze z innym rowerzystą lub w tłoku, człowiek na rowerze jest bardziej izolowany i zamknięty w sobie niż ludzie idący pieszo;
5. rower stwarza między ludźmi swoistą równość i jednorodność;
6. uczy ich mieć zaufanie do siły bezwładu;
7. i wyrabia w nich zrozumienie dla ciszy jak makiem zasiał.
Tak oto powiedziałem o rowerach więcej dobrego, niż o nich myślę; i teraz, kiedy już nie mogą się na mnie zemścić, oświadczam publicznie, że ich nie lubię, bo uważam za trochę nienaturalne, żeby człowiek zarazem siedział i szedł. Chodzenie na siedząco może mieć koniec końców wpływ na tempo i rozwój narodu. Można powoli pedałować, a przy tym szybko wysunąć się do przodu. Widać stąd, jak daleko ci Holendrzy zaszli, choć pedałują wolno, niemal jak na filmie w zwolnionym tempie. Ale ja, człowiek chodzący pieszo i wymachujący rękami, nie będę występować przeciwko ich rowerom; niech sobie każdy naród podąża za swą gwiazdą przewodnią tak, jak umie.

22.

Buntowała się przeciwko dyskryminowaniu dziewczynek także w innych sprawach. W tamtych latach nie uchodziła im jazda na rowerze. Ludzie to piętnowali, uważając, że dziewczyna na rowerze wygląda brzydko i wyzywająco - a Partia Pracy co pewien czas uchwalała rezolucje, w których zakazywała tego formalnie. Mi-ran się tym nie przejmowała. Po ukończeniu jedenastu lat zaczęła wyjeżdżać jedynym w rodzinie, starym japońskim rowerem na drogę do Chongjinu. Chciała się wyrwać z opresyjnej wioski, dokądś przed nią uciec. Dla dziecka taka wyprawa do miasta była męcząca, jechało się tam jakieś trzy godziny pod górę, tylko częściowo asfaltem. Mężczyźni, którzy próbowali ją wyprzedzać na swoich rowerach, przeklinali jej zuchwałość.
- Rozwalisz sobie ... - krzyczeli.
Bywało, że stawały jej na drodze grupki podrostków, którzy chcieli ją zrzucić na ziemię. Początkowo na ich wulgarne zaczepki Mi-ran odpowiadała równie ordynarnym krzykiem, później nauczyła się je ignorować i obojętnie pedałować przed siebie.


23.

Aida jechała wyjątkowo niepewnie. Wprawdzie utrzymywała na rowerze równowagę, ale wciąż spoglądała na kierownicę, a przednie koło rysowało na ziemi linię, która wiła się jak wąż. Karim napomniał ją:
- Patrz przed siebie, zapomnij o kierownicy!
Ona jednak jak zahipnotyzowana wpatrywała się w błyszczący kabłąk pomiędzy swoimi dłońmi.
Szykowała się do próby ognia - tak nazywała jazdę wzdłuż ulicy Jaśminowej. Tego dnia miała na sobie białe espadryle, białe spodnie i koszulkę w czerwono-białe paski. Długie siwe włosy związała w koński ogon. Wciąż się chwiała, śmiejąc się przy tym głośno, jakby chciała zagłuszyć bicie swego serca. Karim mocno trzymał rowerowe siodełko.
Swój masywny rower holenderski kupił jako używany już trzydzieści lat temu. Kochał go i przez wszystkie te lata nikomu nie pozwalał na nim jeździć. I nigdy sobie nawet nie wyobrażał, że kiedyś to się zmieni, dopóki jakiś miesiąc temu Aida nie zapytała go, czy jest coś, czego się nigdy nie nauczył, a zawsze chciał umieć. Byli już wtedy razem od ponad pół roku.
- Grać na jakimś instrumencie - odpowiedział i przez chwilę się zawahał. - Dokładnie mówiąc, umieć, grając na oudzie, wyczarować ulubioną melodię. - I dodał cicho: - Tak jak ty to potrafisz.

...

- A ty czego zawsze pragnęłaś i nigdy nie odważyłaś zrobić? - zapytał zmieszany, starając się śmiechem pokryć niepewność.
- Jeździć na rowerze. Kiedy byłam małą dziewczynką było to moim marzeniem. Zazdrościłam bratu, jego przyjaciołom i wszystkim chłopakom z okolicy, ale gdy raz wyraziłam to życzenie, moja mama zareagowała gniewem, tak jak zawsze wtedy, kiedy się bała. Miałam to sobie wybić z głowy. Kobiety siedzą w domu, a do tego nie potrzeba roweru. Jazda na rowerze może mieć złe skutki, wyjaśniła znacząco. A kiedy zdumiona naiwnie zapytała, co to miałyby być za skutki, stwierdziła, że niekiedy młode kobiety przez jazdę na rowerze tracą dziewictwo. - " A potem tłumacz się głupim mężczyznom, że jesteś nietknięta" - stwierdziła mama rozgoryczona. Nic nie dało się zrobić.


24.

- Mówiłeś, że jaki macie rower?
Harris mu powiedział. Ja zapomniałem nazwy fabryki; to nieistotne.
- Jesteś pewny? - powątpiewał George.
- Oczywiście, że jestem pewny - odpowiedział Harris. - A o co chodzi?
- Nie dorównuje plakatowi - stwierdził George. - Tylko tyle.
- Jakiemu plakatowi? - zapytał Harris.
- Plakatowi reklamującemu ten rodzaj roweru - wyjaśnił George. Widziałem taki na parkanie przy Sloane Street na dzień czy dwa przed wyjazdem. Cyklista pędził na rowerze z transparentem w ręce. Nie wkładał w jazdę żadnego wysiłku - to było jasne jak słońce. Po prostu na nim siedział i upajał się pędem. Rower jechał sam z siebie, i to szybko. Ten twój zostawia całą pracę dla człowieka. Leniwe bydlę z tej maszyny. Jeśli go nie popychasz, po prostu nic nie robi. Na twoim miejscu narzekałbym na niego.
Jeśli o tym pomyśleć, niewiele rowerów dorównuje reklamie. Tylko na jednym plakacie, jaki sobie przypomniałem, cyklista wkładał w jazdę jakąś pracę. Ale na nim ten kolarz był ścigany przez byka. Przeważnie artysta ma przekonać wahającego się neofitę, że sport kolarski polega na siedzeniu na luksusowym siodełku i poruszaniu się w dowolnym kierunku dzięki niewidzialnym siłom niebieskim.
Ogólnie mówiąc, kolarzem jest kobieta. Widać, że jest doskonale wypoczęta i wolna od psychicznego niepokoju. Drzemka na łóżku wodnym nie da się porównać z jazdą rowerem po pagórkowatej drodze. Według plakatu, żadna wróżka podróżująca na letniej chmurce nie wkłada mniej wysiłku w poruszanie się niż dziewczyna na rowerze. W upalną pogodę jej strój do jazdy jest doskonały. Co prawda, staromodna gospodyni nie zaprosiłaby jej na lunch, a ograniczeni umysłowo policjanci przed aresztowaniem owinęliby ją w koc, ale ona nie zwraca na to uwagi. Pod górę i w dół, wśród ruchu ulicznego, nad powierzchnią drogi, która wykończyłaby przeciętny walec parowy, przelatuje zjawisko nieruchomego piękna: jej cudowne włosy rozwiewa wiatr, smukła sylwetka lekko unosi się w powietrzu z jedną stopą na siodełku, a drugą na lampie. Czasami raczy usiąść na siodełku, a wtedy kładzie stopy na podpórkach, zapala papierosa i powiewa nad głową lampionem.
Znacznie rzadziej jeździ rowerem istota płci męskiej. Nie jest tak doskonałym akrobatą jak rzeczona pani, ale wykonuje głupsze sztuczki, takie jak stawanie na siodle i powiewanie flagą, picie piwa albo bulionu w czasie jazdy. Widocznie musi coś robić, czymś zająć umysł, siedzenie wciąż, godzina za godziną na tej maszynie, bez konkretnej roboty, niemyślenie o niczym - to musi znudzić cyklistę o żywym temperamencie. Dlatego właśnie pedałuje, kiedy zbliża się do szczytu wysokiego wzgórza, pozdrawiając słońce lub przemawiając wierszem do pobliskiej okolicy.
Czasami plakat przedstawia parę rowerzystów. Łatwo wtedy pojąć, jak dużą przewagę do celów flirtu ma nowoczesny rower nad staromodnym salonem lub ograną bramą ogrodową. On i ona dosiadają swoich rowerów, oczywiście ostrożnie, aby zrobić to właściwie. Potem nie muszą już myśleć o niczym innym poza starą, słodką historią. Wzdłuż cienistych szlaków, przez ruchliwe miasta w dni targowe, wesoło kręcą się koła „Najlepszej Brytyjskiej Wytwórni w Dolnym Bracket Bermondsey" lub „Tow. Camberwell i Eureka". Nie muszą pedałować, nie muszą kierować. Pokaż im drogę i powiedz, kiedy mają być w domu - to wszystko, czego potrzebują. Gdy Edwin przechyla się na siodełku, by szeptać błogie słodkie słówka do ucha Angeliny, a jej twarz z ukrytym rumieńcem jest odwrócona w stronę horyzontu, czarodziejskie rowery same trzymają się drogi. Słońce zawsze świeci, a drogi są zawsze suche. Żadni rodzice nie jadą z tyłu, żadnych wtrącających się ciotek obok, żaden diabelski mały braciszek nie podgląda zza rogu, żadnych poślizgów. Moi drodzy! Dlaczego nie było „Najlepszych Brytyjskich" albo „Eureka Camberwell" do wynajęcia, kiedy my byliśmy młodzi?
Albo dla odmiany „Najlepsze Brytyjskie" czy „Camberwell Eureka" stoją oparte o bramę. Być może są zmęczone. Pracowały ciężko całe popołudnie, wioząc tych młodych ludzi. Na szczęście zsiedli, dając maszynom odpocząć. Usiedli na trawie w cieniu uroczych konarów. Trawa jest wysoka i sucha, strumyk płynie obok ich stóp. Wszystko tchnie odpoczynkiem i spokojem. Taki jest zawsze zamysł autorów plakatów rowerowych. Taką ideę zawsze przekazują artyści na plakatach kolarskich - spokój i odpoczynek.
Mylę się jednak, mówiąc, że żaden cyklista, zgodnie z plakatem, nigdy się nie napracuje. Sięgając pamięcią, przypominam sobie plakat ukazujący dżentelmenów, którzy wkładali w jazdę dużo pracy - można prawie powiedzieć, że się przemęczali. Byli chudzi i wynędzniali z wysiłku, pot ściekał z ich pleców kroplami, czuło się, że jeśli za plakatem jest następne wzgórze, muszą albo zsiąść z rowerów, albo umrzeć. To jest skutek ich własnego szaleństwa. Tak się dzieje, bo uparli się jechać na rowerach gorszych marek: na „Popularnym Putneya" lub „Battersea dla hołoty", nie tak jak rozsądny młody człowiek pośrodku plakatu. Mogliby uniknąć całej tej niepotrzebnej mitręgi. Wtedy w dowód wdzięczności wyglądaliby na szczęśliwych. Czasem nawet mogliby przyhamować, gdyby maszyna w swej młodzieńczej zapalczywości straciła na chwilę głowę i rozpędziła się za bardzo.
O wy, zmęczeni młodzi ludzie, siedzący w przygnębieniu na kamieniach milowych, zbyt wyczerpani, by zważać na ulewny deszcz, który was przenika, wy, zmęczone panny z wyprostowanymi, mokrymi włosami, zaniepokojone upływem czasu i tęskniące do małżeńskiej przysięgi, nie wiedzące, jak tego dokonać, wy, mocni, łysi mężczyźni, znikający z widoku, jak wasze sapanie i chrząkanie wzdłuż niekończącej się drogi, wy, purpurowe, przygnębione matrony jadące w boleściach na powolnych, niechętnych kołach - dlaczego nie dopilnowaliście, żeby kupić „Najlepszy w Brytanii" lub „Camberwell Eureka"?
Dlaczego rowery gorszych marek przeważają na ziemi? Czyżby z jazdą na rowerze było tak jak z wszystkimi innymi rzeczami? Życie w żadnym punkcie nie pokrywa się z reklamą.


25.

Młodzież wybierała się w niedzielę rano na rowerach za miasto, chcąc zwiedzić okoliczne wzgórza. M. nie interesowało to wcale, dopóki nie usłyszał, że R. również uprawia kolarstwo i ma wziąć udział w wycieczce. M. nie umiał jeździć i nie miał roweru, ale skoro jeździła R., nie pozostawało mu nic innego, jak nauczyć się także. Wyszedłszy więc od M., wstąpił do sklepu i wydał czterdzieści dolarów na rower. Było to więcej, niż wynosił ciężko zarobiony, całomiesięczny dochód chłopca, i zatrważająco uszczupliło jego kapitały. Kiedy jednak dodał sto dolarów, które otrzyma z „Przeglądu", do czterystu dwudziestu dolarów, jakie w najgorszym wypadku wypłaci mu „Towarzysz Młodzieży", poczuł, że zmniejsza sobie tylko kłopot wywołany nadmiarem pieniędzy. Nie przejął się też tym, że próbując wrócić na rowerze do domu, zniszczył doszczętnie swój piękny garnitur. Tegoż wieczoru ze sklepu pana Higginbothama zatelefonował do krawca i zamówił nowe ubranie. Potem wprowadził rower na górę po stromych schodkach, uczepionych niby strażacka drabina do tylnej ściany budynku, i odsunąwszy łóżko od ściany stwierdził, że w izdebce pozostaje ściśle tyle miejsca, ile potrzeba dla niego samego i dla roweru.


26.

Kolarka jest przeciwieństwem roweru. Mknąca siedemdziesiąt na godzinę, połyskująca fioletowym lakierem profilowana sylwetka - to kolarka. Dwie uczennice, które ramię w ramię, powolutku, przejeżdżają przez most nad kanałem w Brugii - to rower. Kontrast nie musi być aż tak wielki. Michel Audiard, w pumpach i długich skarpetach, zatrzymujący się, by wypić kieliszek białego wina przy kontuarze bistra - kolarka. Nastolatek w dżinsach, który zsiada ze swego stalowego rumaka i udaje się z książką pod pachą do ogródka kawiarni, by napić się wody z syropem miętowym - to rower. Jest się w jednym albo w drugim obozie. Istnieje wyraźna granica. Machina z ciężką ramą może sobie mieć zakręconą kierownicę i tak pozostanie rowerem. Półwyścigówka może kłuć w oczy błotnikami - a nadal będzie kolarka. Lepiej jest nie udawać i przyznać się do swej prawdziwej natury. Albo nosisz w sobie obraz czarnej doskonałości klasycznego holendra i powiew szalika na wietrze, albo marzysz o leciutkiej wyścigówce, której łańcuch brzęczy nie głośniej od pszczoły. Na rowerze jesteś potencjalnym pieszym - pętającym się po bocznych uliczkach amatorem gazety, czytanej na parkowej ławce. Na kolarce się nie zatrzymujesz - uwięziony po kolana w obcisłym kostiumie z kosmicznych materiałów, poruszałbyś się po ziemi jak kaczka, więc się nie poruszasz.
Czy chodzi o stosunek do szybkości? Być może. Zdarza się jednak spotkać bardzo zażartych wyścigowców na rowerach i niemrawych ramoli na kolarkach. Zatem ciężar kontra lekkość? To już bardziej. Z jednej strony marzenie, by oderwać się od ziemi, z drugiej zaś poczucie bezpieczeństwa i kontakt z podłożem. A poza tym, cóż - wszystko się różni. Weźmy kolory: wściekle zielone lub pomarańczowe metalizowane lakiery kolarek i brunatne, kremowe, matowoczerwone barwy ram rowerów. Również materiały oraz forma. I zgadnij, dla kogo swoboda, wełny, sztruksy i szkockie spódniczki, a dla kogo opięte syntetyki?
Rodzi się rowerem albo kolarką - i ma to niemal polityczny wymiar. Ale kolarki muszą zrezygnować z tej cząstki siebie, która służy miłości - bo zakochać się można jedynie w rowerze.


27.

W naszym garażu stoją trzy rowery. Wszystkie są moje. Jeden od Phillippe'a Dumonta, drugi od dziadków, trzeci od mamy. I wszystkie trzy grzecznie się kurzą; wyglądają, jakby zwisały za kierownicę z sufitu na niezliczonych malowniczych pajęczynach.
Jeden nazywa się GIANT, jest czerwono-złoty - w kolorach Gryffindoru. Siodełko ma na wysokości hamulców, więc jeździ się na nim z wypiętym tyłkiem, ogolonymi nogami i w kasku aerodynamicznym (jak ja to kocham!). Kupił mi go Phillippe Dumont, by wypełnić wielką lukę w swoim życiu, mianowicie brak potomka, którego mógłby nauczyć rozpalania grilla i boksowania na niby i do którego mówiłby "synciu", a on do niego "tatku".
Rower od dziadka Georges'a i babci Georgette nie ma nazwy, jest beżowy i pretensjonalny, z ramą wygiętą jak fajka z kości słoniowej; wygląda strasznie szpanersko i kołysze się na boki. Ma koszyczek z przodu i dzwonek, który robi drrrryń-drrrryń!
Trzeci rower podarowała mi mama. Nazywa się BICICOOL. Prosty, ciemnoniebieski, wygodny, z dzwonkiem, który robi zwykłe ding-ding, i bagażnikiem, na którym lepiej nic nie wozić, bo zaraz się ugina, trze o koło i wtedy masz przerąbane.
......
Nie wiem, czy ostatnio jeździliście na rowerze.
Może często go używacie. Jeśli tak, może jesteście do niego za bardzo przyzwyczajeni, żeby nadal to zauważać.
Zauważać m a g i ę.
Ta magia polega na tym, że rower jest miotłą; latającą miotłą, która pruje przez powietrze posłuszna najmniejszej myśli; reaguje na ruch palców, stóp, bioder, nie trzeba mu mówić, dokąd ma jechać, on to wie: to latająca miotła.
Ta magia polega na tym, że rower to koń... tak, tak, dumny rumak - który miewa czasem problemy z kopytami, dyszy i zgrzyta zębami, gdy natrafi na wybój; wtedy trzeba rower pogłaskać i przemówić do niego, to ważne: jest koniem.
Magia roweru polega na tym, że to metalowy klekoczący mechanizm, cud techniki, którego elementami należy się zachwycać.
A kiedy zdamy sobie sprawę z magii roweru, to wszystko czym jest, miesza się w nas i człowiek równocześnie czuje rozstępujące się przed nim powietrze, wszelkie nierówności drogi, drgnienia najdrobniejszej części mechanizmu i własną krew pompowaną przy każdym naciśnięciu na pedały. I wtedy staje się cud, ta mieszanina staje się jednością w świecie jakby własnoręcznie stworzonym.


28.

- Błagam cię, Gabrielu, nie zabierajmy roweru. To, co teraz robimy, jest znacznie gorsze od kradzieży. Łamiemy dziecku serce.
- Coś takiego! - odparował Innocent.
- A co ze mną? - odrzekłem niepewnie. - Ja też miałem złamane serce, kiedy Calixe ukradł mi rower.
- Oczywiście, ale rower nie znaczy dla ciebie tyle, co dla tego chłopca - ciągnął Donatien. - Dzieciak jest bardzo biedny, a jego ojciec ciężko pracował, żeby mu zrobić taki prezent. Jeśli odjedziemy rowerem, nigdy już nie będzie mógł dostać następnego.
Innocent spojrzał na Donatiena morderczym wzrokiem.
- Co ty kombinujesz? Bawisz się w Robin Hooda? Mielibyśmy tej rodzinie zostawić coś, co nie jest ich własnością, tylko dlatego, że są biedni?
- Innocent, i ja, i ty wyrośliśmy w takiej biedzie. Obaj wiemy, że nigdy nie odzyskają pieniędzy i w ostatecznym rozrachunku bez swojej winy stracą wieloletnie oszczędności. Dobrze wiesz, jak to się odbywa, przyjacielu.
- Nie jestem twoim przyjacielem! I coś ci poradzę: przestań się nad tymi ludźmi litować. W tych odległych okolicach wszyscy kłamią i kradną jak najęci.
- Gabrielu - rzekł Donatien, zwracając się znów moją stronę - możemy powiedzieć szefowi, że nie znaleźliśmy roweru, a on ci kupi drugi. Będzie to nasza tajemnica, którą Bóg nam wybaczy, bo działamy w dobrej sprawie. Żeby pomóc ubogiemu dziecku.
- Masz zamiar kłamać? - powiedział Innocent. - Myślałem, że twoja Bozia tego zabrania. Zostaw Gabriela w spokoju, przestań go wpędzać w poczucie winy. Poza wszystkim ten dzieciak to tylko głupi chłopek, na co mu bmx? Jedziemy!
Nie miałem ochoty się odwracać ani patrzeć w lusterko. Misja była spełniona. Wszystko inne nie było naszą sprawą, jak mówił Innocent.


29.


Za ladą stał młodszy od niej mężczyzna. Obrzucił Marię krytycznym spojrzeniem, zaraz jednak na jego twarzy pojawił się szeroki, przychylny uśmiech. Maria zdecydowanie nie wyglądała na służącą i choć ubrana była jak kobieta ze wsi, młodzieniec rozpoznał w niej klientkę.
- God dag.
- Dzień dobry. Napisaliście mi, że mogę odebrać zamówienie.
- To prawda, łaskawa pani. – Ekspedient przeszedł na fiński.
- Jestem panną. Czy mogę go zobaczyć?
- Panna Tuomela zechce chwilę zaczekać, przyprowadzę go.
Młodzieniec wyszedł bocznymi drzwiami na podwórze i skierował się do magazynu. Maria odprowadzała go spojrzeniem, dopóki nie zniknął jej z oczu. Nie musiała długo czekać, bo po chwili wrócił do sklepu i otworzył jej drzwiczki w ladzie.
- Proszę bardzo, możemy pójść go obejrzeć. Torbę panna Tuomela może zostawić tutaj.
Maria wyszła za subiektem na podwórze z torbą w ręku. Pod magazynem stał oparty o rampę lśniący, nowiusieńki welocyped. Mocna rama miała błękitny kolor, masywne obręcze były ciemnoczerwone. Z przodu ramy nad widelcem widniał herb otoczony wstęgą z napisem: „Bracia Friis Kokkola”. Maria bardzo uważnie obejrzała dwukołowiec z każdej strony, ujęła go za ster i uniosła koło, wreszcie postawiła trzewik na pedale. Welocyped był piękny, w czymś jednak różnił się nieco od pojazdu aptekarza. Powiodła palcem po zakrzywionych rurach. Nagle zatrzymała rękę. Tu było coś inaczej.
- Pozwoliłem sobie zamówić dla panny Tuomeli model damski – odezwał się subiekt.
- A czym się różni od męskiego?
- Ma mocniejszą ramę, a zatem rura pośrodku staje się zbędna. Dzięki temu damom w spódnicy łatwiej jeździć.
Maria poczuła, że wzbiera w niej złość. Sama wybrała sobie welocyped i sama go zamówiła, a oni dają jej coś takiego. Subiekt pochylił się ku niej z uśmiechem.
- Poza tym na damskim dwukołowcu nie będzie musiała panna świecić łydkami.
- A od kiedy to trzeba je zasłaniać?
Młodzieniec się zorientował, że rozmowa przybiera niewłaściwy obrót, i zmienił temat.
- I co panna Tuomela sądzi? Będzie odpowiedni?
Maria biła się z myślami. Dlaczego zamówiono dla niej model damski? Do jazdy na dwukołowcu służą dwa pedały i kobieta ma tyleż nóg co mężczyzna. Pojazd jednak mamił ją obietnicą pędu i wolności, perspektywą samodzielności, możliwością wyjeżdżania do porodów bez oglądania się na podwody. Ulotny zapach łańcuchowego smaru wywołał w myślach piaszczyste dukty, wiatr owiewający twarz i opisywane w cenniku milczące dostojeństwo nietkniętego ludzką ręką łona natury.
- Chyba go wezmę.
Subiekt otworzył drzwi i wrócili do sklepu. Maria wydobyła z torby ukryte na dnie zawiniątko. Rozłożyła je i wyjęła banknoty, które położyła na blacie i rozprostowała kantem dłoni. Potem wysupłała z sakiewki monety i ułożywszy z nich stosik na banknotach, przesunęła odliczoną kwotę na drugą stronę lady.
- Proszę bardzo.
- Czy panna Tuomela życzy sobie dowóz? Możemy dostawić welocyped do miejsca zamieszkania.
- Nie potrzeba. Proszę mi go tylko wyprowadzić na ulicę.
Subiekt przytrzymał welocyped, a Maria nasunęła na ster uchwyty torby. Następnie sama ujęła rączki i ruszyła przed siebie. Piechotą dwukołowiec prowadził się bardzo lekko. Młodzieniec patrzył za nią.
- Potrafi panna na welocypedzie jeździć? – zapytał jeszcze.
Zatrzymała się i odwróciła ku niemu. Poczuła słodki zapach brylantyny.
- A pan?
- Oczywiście. I mogę doradzić.
- Chodził pan do szkół?
Młodzieniec nie potrafił szybko odpowiedzieć na tak zaskakujące pytanie.
- Skoro potrafi to mężczyzna, który nie chodził do szkół, to chyba tym bardziej kobieta, która szkoły skończyła


ETAP 5 "CZARNA OWCA KOLARSTWA"

30.

Wieczorem po zakończonym etapie z metą w Sestriere Bassons i jego koledzy z drużyny oglądali najciekawsze momenty górskiej ucieczki Amerykanina i byli zaskoczeni łatwością, z jaką odjechał rywalom. Bassons nadal mówił wszystkim dziennikarzom, z którymi rozmawiał, że stosowania dopingu nie zaprzestano.
Nieprzestrzeganie przez niego zmowy milczenia stanowiło wyzwanie dla liderów peletonu, zwłaszcza dla kolarza jadącego w żółtej koszulce. Armstrong bardziej niż chętnie chciał się zająć zuchwalcem.
Rankiem następnego dnia po swoim zwycięstwie w Sestriere posiadacz żółtej koszulki postanowił, że etap mający się następnego dnia powinien przebiegać spokojnie, dopóki kolarze nie zbliżą się do pierwszego podjazdu. Patron ma do tego prawo i zazwyczaj takie postanowienia są ściśle respektowane. Ale Bassons pomyślał sobie "Co mi tam, i tak jestem czarną owcą", i zaczął uciekać wbrew nieformalnemu zawieszeniu broni.
Kiedy Bassons odjechał, Armstrong skinął głową w kierunku swoich kolegów z Teamu US Postal, którzy natychmiast ruszyli w pościg. Wkrótce dogonili uciekającego. Kiedy zwolnili i dołączyli z nim do peletonu, Armstrong położył dłoń na ramieniu Bassonsa, dając do zrozumienia, że ma mu coś ważnego do powiedzenia, niczym mafijny boss, który postanowił osobiście wymierzyć karę.
- Co ty wyprawiasz? - zapytał Armstrong.
- Ścigam się. Atakuję.
- Zdajesz sobie sprawę, że to, co mówisz, nie jest dobre dla kolarstwa?
- Po prostu, mówię co myślę. Mówię, że doping jest wciąż obecny.
- Jeśli po to tu jesteś, lepiej byłoby, gdybyś zawrócił do domu i znalazł sobie jakieś inne zajęcie.
- Nie wrócę, dopóki czegoś nie zmienię. Jeśli będę miał coś do powiedzenia, powiem to.
- Ach, pierdol się.
W tym czasie przeciwko Bassonsowi zwrócił się jego własny team, uważając, że jest prześladowany przez peleton z powodu rzeczy, które ten opowiada. Kazano mu przestać, on odmówił. Było jednak widać, że jest pod presją. Dwa dni po otrzymaniu reprymendy opuścił hotel w Saint-Galmier, w którym nocowała jego ekipa i wycofał się z wyścigu.


==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu


Wyświetleń: 1863
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 11
Użytkownik: pawelw 01.11.2021 10:46 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Kto brał udział w konkursie sprzed roku, wiedział już jaki jest temat kolejnego konkursu. Że pojawią się "Ci wspaniali mężczyźni na swych rowerach" (Ktoś to jeszcze pamięta? ;) )

Podobno "Literatura jest głucha na problematykę państwową i nie daje obrazu naszej radosnej rzeczywistości.(...) Zawsze w takich sytuacjach winni są Żydzi, cykliści, ale najczęściej literatura." (Konia z rzędem dla tych, co wiedzą skąd to.)
Sprawdźmy więc, co o cyklistach ma do powiedzenia literatura w 30 fragmentach, które przygotował dla nas KrzysiekJoy. Zapraszam do udziału.


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: KrzysiekJoy 03.11.2021 17:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Na czele peletonu jadą dwie dzielne cyklistki, za którymi podąża jeden rowerzysta.

Trzy osoby w konkursie? Smutno, ale cóż widać "taki mamy ostatnio klimat".
Użytkownik: mika_p 05.11.2021 19:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Na czele peletonu jadą dw... | KrzysiekJoy
Bo trudny konkurs zrobiłeś, i niszowy.
Zaraz przeczytam jeszcze raz* fragmenty i napiszę. Jak jest tak mało uczestników, to mam szansę na podium!


* czytałam w poniedziałek, ale potem strona przestała działać...
Użytkownik: KrzysiekJoy 05.11.2021 20:06 napisał(a):
Odpowiedź na: Bo trudny konkurs zrobiłe... | mika_p
Musisz przyznać, że tylu imion, nazwisk, nazw własnych, miejsc podanych w pełni, nie było chyba w żadnym konkursie. Wiadomo też z góry, które fragmenty są rodzime, które obcojęzyczne. Nie trzeba znać kilku fragmentów po pierwszym czytaniu, ale trzeba trochę poszperać i się wydedukuje, znajdując przy okazji kilka książek, które mogą zainteresować.
Użytkownik: mika_p 05.11.2021 20:19 napisał(a):
Odpowiedź na: Musisz przyznać, że tylu ... | KrzysiekJoy
Jak muszę, to przyznaję :) Na szczęście w przyszłym tygodniu jest długi weekend, to będzie czas na tropienie.
Użytkownik: KrzysiekJoy 05.11.2021 20:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
W pościg za uciekającą trójką ruszyły dwie kolejne osoby. Jutro powiem z jakich krajów pochodzą autorzy fragmentów obcojęzycznych.
Użytkownik: KrzysiekJoy 09.11.2021 10:02 napisał(a):
Odpowiedź na: W pościg za uciekającą tr... | KrzysiekJoy
Obiecana lista.

Autorzy fragmentów 1-7 pochodzą z następujących krajów.

Francja, Kolumbia, Polska x2, Stany Zjednoczone. Wielka Brytania x2.


Z tych krajów pochodzą autorzy fragmentów 19-30.

Finlandia, Irlandia, Francja x3, Stany Zjednoczone x3, Syria, Szwecja, Wielka Brytania.

Użytkownik: KrzysiekJoy 09.11.2021 21:56 napisał(a):
Odpowiedź na: Obiecana lista. Autorz... | KrzysiekJoy
Poprawka mojego błędu. Fragmenty z literatury zagranicznej zaczynają się od dusiołka 18. Do listy krajów należy dopisać Włochy. Przepraszam.
Użytkownik: jolekp 09.11.2021 22:07 napisał(a):
Odpowiedź na: Poprawka mojego błędu. Fr... | KrzysiekJoy
A mi się chyba dalej coś nie zgadza. Bo od 18 do 30 jest 13 dusiołków, a wymienionych krajów jest w sumie 12.
Użytkownik: KrzysiekJoy 10.11.2021 13:45 napisał(a):
Odpowiedź na: A mi się chyba dalej coś ... | jolekp
Masz rację. Coraz trudniej mi utrzymać koncentrację. :-(

Czechy, Finlandia, Irlandia, Francja x3, Stany Zjednoczone x3, Syria, Szwecja, Wielka Brytania, Włochy.
Użytkownik: KrzysiekJoy 10.11.2021 19:22 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Peleton rozpędzony zaliczył wszystkie lotne premie. Każdy utwór został rozpoznany.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: