Dodany: 26.10.2021 21:44|Autor: dot59
Zawsze gotowi iść z pomocą
Jestem typowym człowiekiem nizin i na góry najbardziej lubię patrzeć z dołu. Ale chodziłam po Tatrach, niemało – głównie w młodości, w myśl zasady, że w odpowiednim towarzystwie człowieka stać na wszystko. No, prawie wszystko, bo jednak znałam ograniczenia swojego organizmu i nawet dla najpiękniejszych męskich oczu nie polazłabym na Orlą Perć ani na Rysy, nie mówiąc o wspinaczce czy zgłębianiu tajników jaskiń. A ludzie, z którymi chodziłam, czasem starsi wiekiem, czasem tylko doświadczeniem, mieli olej w głowie i z żelazną konsekwencją przestrzegali paru fundamentalnych zasad (nie zabierać w trasę kogoś, kto się nie czuje na siłach albo nie posiada odpowiedniego stroju i ekwipunku; nie wychodzić w grupach mniejszych niż trzy osoby, żeby w razie wypadku czy niedyspozycji miał kto zostać z poszkodowanym, gdy drugi pójdzie po pomoc; nawet idąc teoretycznie na krótko i przy pięknej pogodzie, zabrać sweter, wiatrówkę, latarkę, termos z herbatą i trochę suchego prowiantu; w miejscu zakwaterowania zostawić informację o kierunku wyprawy i planowanym czasie powrotu).
Po co ten przydługi wstęp? Bo za każdym razem, gdy czytam o pracy ratowników górskich, uderza mnie, jak często ryzykują oni własnym życiem (nie mówiąc nawet o straconym czasie i wydatkach z państwowej kiesy) w sytuacjach, które w ogóle nie powinny się zdarzyć, a zdarzają się dlatego, że komuś nie chciało się pomyśleć, albo jeśli nawet pomyślał, to zlekceważył podstawowe prawidła bezpieczeństwa. W kanonie polskiej literatury górskiej z motywami ratowniczymi („Tragedie tatrzańskie” Żuławskiego, „Wołanie w górach” Jagiełły) więcej miejsca i uwagi poświęcono zdarzeniom z udziałem głównie ludzi obytych z górami, lecz za to eksplorujących Tatry w sposób zdecydowanie bardziej ekstremalny. We wspinaczkę wpisane jest ryzyko, wiadomo. Jednak spójrzmy na proporcję ratowniczych interwencji w wypadkach z udziałem taterników i zwykłych turystów: w roku poprzedzającym wydanie książki „doszło do 669 wypadków turystycznych, 25 taternickich (w tym 2 jaskiniowych)”[1]. „TOPR: Żeby inni mogli przeżyć” opowiada o całokształcie pracy tej wyjątkowej organizacji – założonej przed ponad stu laty przez kilku pasjonatów narciarstwa i turystyki górskiej – a więc przede wszystkim o codzienności, w której zdecydowanie częściej ratuje się ofiary beztroski i brawury, niż zawodzącego sprzętu i ekstremalnych zdarzeń pogodowych. Ale indagowani przez autorkę toprowcy nie wartościują ludzkiego życia wedle przyczyn, dla których zostało zagrożone: jeśli człowiek potrzebuje pomocy, trzeba po niego iść, i kropka. Nawet, gdyby – co wcale nie jest jednostkowym incydentem! – na miejscu okazało się, że w rzeczywistości zamiast pomocy zapragnął wygodnego transportu… Dzień dzisiejszy TOPR-u to już nie kilkunastu zapaleńców z własnym sprzętem, nawołujących się we mgle, a potem własnoręcznie znoszących poszkodowanych (albo ich ciała) do najbliższego miejsca, gdzie mógł podjechać zaprzęg konny; to dziesiątki ludzi wysoko wykwalifikowanych i stale się doszkalających, korzystających ze specjalistycznego ekwipunku – który może się w wielu szczegółach różnić, w zależności od tego, czy udzielają pomocy ofiarom „zwykłego” wypadku, czy lawiny, taternikowi czy grotołazowi – i z ratowniczego śmigłowca.
Dzięki autorce i jej respondentom, snującym żywe, barwne opowieści (niecenzurowane, więc od czasu do czasu można natrafić i na soczyste przekleństwo), dowiadujemy się, jak wygląda droga do zawodu ratownika, jego praca i życie codzienne. Każdą z gałęzi ratownictwa oglądamy z bliska na fotografiach (cóż za przepaść między archiwalnymi, spłowiałymi kliszami z lat 30. i 40., na których większość ratowników występuje w… marynarkach i kapeluszach, a cyfrowymi zdjęciami z ostatnich lat, gdzie zwracają uwagę nasycone kolory profesjonalnych kasków, plecaków i kombinezonów!), a z relacji toprowców poznajemy jej historię i specyfikę. Trudno się od lektury oderwać, a jeszcze trudniej… przyjąć do wiadomości bezczelność i chamstwo, z jakimi niejeden chwilowy podopieczny Pogotowia lub jego towarzysze potrafią zwrócić się do ratowników („Jesteście od tego jak dupa od srania!”[2]), i lekceważenie, z jakim odpowiednie instytucje państwowe potraktowały tych, którym po kilkudziesięciu latach służby należał się odpoczynek (jeden z najstarszych instruktorów seniorów, z którymi rozmawiała autorka, liczący sobie wówczas blisko 90 lat Michał Gajewski, wstąpił do TOPR-u po ukończeniu 18 roku życia „i brał udział w ponad pięciuset wyprawach ratunkowych. Tyle, że dziś (…) dostaje… 1300 złotych emerytury”[3]).
To powinien przeczytać każdy, kto po górach chodzi lub chodzić zamierza, zwłaszcza, jeśli ma zamiary ambitniejsze, niż tylko przespacerowanie się ceperskimi ścieżkami u podnóża imponujących masywów: niech wie, że są ludzie, którym większość życia upływa na czekaniu, by w razie potrzeby przyjść mu z pomocą i zrobić to jak najlepiej – ale niech też myśli, jak się w tych górach obracać, żeby takiej potrzeby nie było (nie dlatego, aby tamci mogli brać pieniądze - skromne zresztą - za samo czekanie, lecz dlatego, że ratowanie ludzkiego życia, gdziekolwiek i w jakikolwiek sposób, to zawsze ogromny stres i ogromna odpowiedzialność, a w tym przypadku także i ryzyko, więc po cóż kogoś na to narażać, jeśli da się tego uniknąć?).
A ten, kto w żadne góry się nie wybiera – też może, bo to po prostu kawał dobrej pracy reporterskiej.
[1] Beata Sabała-Zielińska, „TOPR: Żeby inni mogli przeżyć”, wyd. Prószyński i S-ka, 2018, s. 336.
[2] Tamże, s. 117.
[3] Tamże, s. 341.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.