Dodany: 21.10.2021 16:08|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Był John, jest fotografia na stole


Recenzja oficjalna PWN

Recenzent: dot59

Dobrze, że Joan Didion nie zna polskiego, bo a nuż, przeglądając recenzje swojej najbardziej cenionej i najwyżej nagrodzonej książki, natrafiłaby na informację, którą powinna się poczuć dotknięta: otóż istnieją ludzie, którzy sądzą (albo przynajmniej przez jakiś czas sądzili), że tytuł tej książki odzwierciedla pragnienie udzielania czytelnikom porad pokrewnych zawartym w dziełach niejakiej Rhondy Byrne i jej apologetów (w skrócie: jeśli wypiszesz sobie fałszywy czek na milion dolarów i będziesz co dzień weń patrzeć z wiarą, że jest prawdziwy, w końcu będziesz mógł wypisać i prawdziwy). Biję się w piersi: ja też tak sądziłam, zwłaszcza, że pierwszy raz na wzmiankę o „Roku magicznego myślenia” – bez istotnych informacji o treści – natrafiłam w czasopiśmie, które w owym czasie nabrało skłonności do raczenia czytelników różnymi quasi-psychologicznymi i ezoterycznymi rewelacjami. W konsekwencji nie sięgnęłam po niego, gdy wydano go w Polsce po raz pierwszy, drugiego wydania w ogóle nie zauważyłam, po czym, dowiedziawszy się, że właśnie ukazuje się kolejne, poszłam po rozum do głowy i zajrzałam na stronę wydawcy. I solidnie zawstydziłam się swojej dotychczasowej ignorancji, która jeśli miała jakąś dobrą stronę, to jedynie taką, że opóźniając spotkanie z tą lekturą o kilkanaście lat, doczekałam wieku, w jakim człowieka zwykle zaczynają nawiedzać myśli o sprawach ostatecznych, a przestaje go irytować literatura opowiadająca o śmierci i żałobie, bo te zjawiska stają się udziałem coraz większej części jego rówieśników. W międzyczasie zdążyłam już przeczytać „Opowieść wdowy” Oates, o kilka lat młodszej od Didion, lecz za to z nieco dłuższym stażem małżeńskim (które to różnice zupełnie nie mają znaczenia dla wymowy i mocy wynurzeń, jakimi obie podzieliły się z czytelnikami po śmierci mężów) i zacząć „Notatnik 1965-1972” Anny Kamieńskiej (w którym zresztą, za słabo znając biografię poetki, nie spodziewałam się znaleźć podobnych treści; przeszedłszy ledwie przez kilkadziesiąt stron, zorientowałam się, że właśnie wśród refleksji i cytatów z lektur, wzmianek o znajomych, przemyśleń na temat tworzenia napotykam także na zapiski czynione przez autorkę po przedwczesnej śmierci męża…).

Okoliczności poprzedzające napisanie „Roku magicznego myślenia” były dla autorki wyjątkowo dramatyczne i traumatyczne. Tuż przez świętami Bożego Narodzenia 2003 roku dorosła córka Joan i Johna zachorowała na coś, co początkowo wydawało się grypą. Tyle, że po trzech dniach było już ciężkim bakteryjnym zapaleniem płuc, a po kolejnych dwóch – wstrząsem septycznym i śpiączką. Zamiast świętować i przygotowywać się do nadejścia nowego roku, w którym mieli obchodzić czterdziestą rocznicę ślubu, małżonkowie kursowali między domem a szpitalem, gdzie mówiono im, iż najbardziej optymistycznym elementem stanu zdrowia córki jest „to, że wciąż żyje”[1]. Piątego dnia pobytu Quintany na OIOM-ie wrócili do domu, napalili w kominku i zasiedli do kolacji, od której John już nie wstał. Szwankujące od jakiegoś czasu serce, wcześniej dwukrotnie uratowane większymi zabiegami – przed kilkunastu laty angioplastyką tętnicy wieńcowej, a niedawno wszczepieniem rozrusznika – odmówiło posłuszeństwa. Tym razem ostatecznie i nieodwołalnie. Cóż, można stwierdzić, typowy los mężczyzny koło siedemdziesiątki, prowadzącego nieregularny tryb życia, odżywiającego się jak każdy Amerykanin z klasy średniej, a jeśli nawet nieco zdrowiej, to jednak niestroniącego od papierosów i whisky. Ale powiedzmy to tej konkretnej wdowie, Joan Didion, dla której ten konkretny zmarły, John Gregory Dunne, nie był przecież przypadkiem ilustrującym takie czy inne prawidło statystyczne, tylko kimś, koło kogo zasypiała i budziła się przez niemal wszystkie dni w ciągu tych czterdziestu lat bez jednego miesiąca, z kim jadła posiłki, wychowywała dziecko, wymieniała przemyślenia i nawet pracowała (jak wszystkie literackie i dziennikarskie pary, sporą część pracy odbywali każde przy własnym biurku, ale wciąż razem, a ponieważ wspólnie realizowali liczne scenariusze filmowe i telewizyjne, to i wyjazdy służbowe ze sobą dzielili)! Powiedzmy to jej, gdy, odebrawszy rzeczy męża ze szpitala, stwierdza: „…pomyślałam, że będę to musiała omówić z Johnem. Nie istniały rzeczy, których nie omawiałam z Johnem”[2]. Zauważmy, że przecież „po angioplastyce z 1987 roku często powtarzał, że teraz już wie, na co umrze”[3]. Pomogłoby? Nie, bo nie o to chodzi, żeby móc zracjonalizować przyczynę, dla której „siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy”[4]; chodzi o to, by móc znieść, ŻE się kończy, że „zostały wywrócone wszelkie moje ustalone wyobrażenia na temat śmierci; na temat choroby; na temat prawdopodobieństwa i szczęścia; na temat powodzenia i pecha;, na temat małżeństwa, dzieci i pamięci; na temat żalu po stracie; na temat sposobów, w jakie ludzie radzą lub nie radzą sobie z faktem, że życie się kończy (…)” [5].

Więc Joan próbuje, analizuje utwory literackie pisane w żałobie i poradniki dla ludzi, którzy stracili kogoś bliskiego, i konstatuje, że „żal po stracie jest niby miejsce, którego nikt z nas nie zna, póki do niego nie trafi. Spodziewamy się (wiemy), że ktoś z naszych bliskich może umrzeć, lecz nie sięgamy wzrokiem poza kilka dni lub tygodni bezpośrednio po owej wyimaginowanej śmierci. (…) Nie spodziewamy się oszaleć naprawdę; stać się twardą sztuką, która wierzy, że mąż niedługo wróci i będzie potrzebował butów”[6]; „twardą sztuką” nazwał ją pracownik socjalny, widząc, że wdowa po człowieku, którego przywieziono do szpitala już bez oznak życia, nie szlocha, nie krzyczy, rzeczowo odpowiada na pytania. A buty – to typowy przykład tytułowego „magicznego myślenia” („Nie mogłam rozdać reszty jego butów. Stałam chwilę, nim zrozumiałam dlaczego: będzie ich potrzebował, kiedy wróci. Uświadomienie sobie tej myśli bynajmniej jej nie wymazało” [7]), wcale zresztą niebędącego jej wynalazkiem; gdy ona była szczęśliwą młodą mężatką, czterdziestoparoletnia polska poetka, która właśnie straciła męża, pisała: „gdyby wrócił, gotowa jestem podjąć dalej wszystko w tym samym momencie, w którym się urwało” [8], „modlę się o jego ciało, aby żyło i ożyło. Jestem szalona” [9], „ktoś, kto tak kochał, nie mógł umrzeć. Ktoś tak kochany – nie mógł umrzeć. A więc żyje?”[10]. I nawet, kiedy już zdaje sobie sprawę z realności tej „niemającej końca nieobecności, która następuje później; pustki, zupełnego przeciwieństwa sensu; nieubłaganego pochodu chwil, kiedy będziemy się zmagać z doświadczeniem całkowitej bezsensowności”[11], nadal uważa za niemożliwe samotne powtarzanie czegoś, co wcześniej robiła z Johnem („Jak mogłam wrócić do Paryża bez niego; jak mogłam wrócić do Mediolanu, Honolulu, Bogoty? Nie mogłam nawet polecieć do Bostonu”[12]) i sama siebie przyłapuje na kolejnym magicznym zabiegu: „Nie chciałam kończyć roku, bo wiem, że w miarę jak będą mijały dni (…) mój obraz Johna w chwili śmierci stanie się mniej wyrazisty, mniej bolesny. Stanie się czymś, co wydarzyło się w innym roku”[13]. Przez cały ten czas żyje w niepewności co do dalszych losów córki. Quintana jeszcze przez ponad dwa tygodnie po śmierci Johna pozostaje w śpiączce; kilka dni po wybudzeniu, „nadal zbyt słaba, by stać lub siedzieć bez pomocy”[14], ma epizod zatorowości płucnej, a dwa miesiące później, kiedy się zdaje, że jest już skutecznie podleczona, upada, uderzając głową o asfalt. Walka o życie młodej kobiety zaczyna się od nowa; jej matka udaje się na kilka tygodni do Kalifornii, „unikając wszelkich miejsc kojarzących się z Quintaną lub Johnem”[15], i niemal bezustannie tkwi przy łóżku córki, zgłębiając terminologię medyczną jeszcze obszerniej, niż czyniła to po śmierci męża, potem towarzyszy jej w mozolnej rehabilitacji. I nadal pisze, zaklinając rzeczywistość (i nie przeczuwając, że Quintanę dopadnie kolejna, tym razem śmiertelna choroba, gdy po książkę sięgną pierwsi czytelnicy)…

Pisze, zdając sobie sprawę, że nie wszyscy dostrzegą cel i sens tego, co robi, że będzie posądzana o epatowanie swoją żałobą, więc stwierdza z goryczą: „Rozumiemy awersję, jaką większość ludzi żywi wobec »rozpamiętywania«. Jawnie okazywana żałoba przypomina nam o śmierci, co uchodzi za rzecz nienaturalną, dowód nieradzenia sobie z sytuacją. (…) Żal nad sobą jest zarazem najpowszechniejszą i najpowszechniej potępianą słabością charakteru (…)”[16]. Słabość charakteru… taaak… ci, którzy jej się w opowieści Didion dopatrują, najwyraźniej nie wiedzą, że mnóstwo trzeba mieć siły, żeby móc TAK o TYM pisać…

A ona pisze nie tylko wymownie, nie tylko mądrze, ale też doskonałym, ani nazbyt prostym, ani nazbyt wyintelektualizowanym językiem, budzącym w czytelniku poczucie wspólnoty: oto kobieta taka jak ja, czująca to, co i ja bym musiała czuć, gdyby… tfu, nie mówmy dalej!..., która mimo różnic obszaru kulturowego, wieku, wykształcenia, doświadczeń osobistych jest w stanie przekazać mi coś, w co potrafię bez zastrzeżeń uwierzyć:
„Wiem, czemu staramy się utrzymać zmarłych przy życiu: staramy się ich utrzymać przy życiu, żeby zatrzymać ich przy sobie.
Wiem też, że jeśli mamy żyć sami, nadchodzi chwila, kiedy musimy uwolnić zmarłych, pozwolić im odejść, pozostać zmarłymi.
Pozwolić im się stać fotografią na stole” [17].
Dlatego nie potrafię tej książki ocenić inaczej, choć jej czytanie aż boli.

[1] Joan Didion, „Rok magicznego myślenia”, przeł. Hanna Pasierska, wyd. Relacja, 2021, s. 75.
[2] Tamże, s. 20.
[3] Tamże, s. 176.
[4] Tamże, s. 7.
[5] Tamże, s. 11.
[6] Tamże, s. 212.
[7] Tamże, s. 42.
[8] Anna Kamieńska, „Notatnik 1965-1972”, wyd. W Drodze, 1982, s. 75.
[9] Tamże, s. 86
[10] Tamże, s. 96.
[11] Joan Didion, op.cit., s. 212.
[12] Tamże, s. 203.
[13] Tamże, s. 250.
[14] Tamże, s. 97.
[15] Tamże, s. 128.
[16] Tamże, s. 216.
[17] Tamże, s. 251.

Ocena recenzenta: 6/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 568
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: