Dodany: 01.10.2021 17:52|Autor: pawelw

Książki i okolice> Konkursy biblionetkowe

PRAWNICY W LITERATURZE - konkurs nr 251


Przedstawiam konkurs nr 251, który przygotowała niedźwiedź z tobołem


PRAWNICY W LITERATURZE .

W moim kolejnym konkursie spotkacie osoby wykonujące zawód prawnika – adwokatów, sędziów i prokuratorów, ale niekoniecznie tylko na sali sądowej.

Zasady:
1) Do rozpoznania jest 25 fragmentów, maksymalnie można zdobyć 50 punktówpo 1 za każdy poprawny tytuł i autora.
2) Odpowiedzi proszę wysyłać przez PW lub na adres: (...), podając w tytule swój nick biblionetkowy. Liczba strzałów jest nieograniczona.
3) Termin nadsyłania odpowiedzi mija 15 października o 22.00.
4) W pierwszej odpowiedzi będę informować o tym, które z konkursowych książek lub autorów znacie. Jeśli ktoś nie życzy sobie takiej podpowiedzi, proszę to wyraźnie zaznaczyć.
5) Wygrywa osoba (lub osoby, w przypadku remisu), która zdobędzie najwięcej punktów.
6) Uwaga: wszystkie książki wykorzystane w konkursie mam ocenione.

Miłej zabawy i powodzenia!


1.

– Ach! Panie de V. – wtrąciła młoda dziewczyna, córka hrabiego de S. i przyjaciółka panny de S.-M. – Zaproś nas pan na jakiś zajmujący proces, póki jesteśmy w M. Nie byłam jeszcze nigdy w sądzie, a mówią, że to bardzo ciekawe.
– Rzeczywiście, bardzo ciekawe – zgodził się V. – bo zamiast sztucznej tragedii, jak na deskach sceny, widzimy dramat prawdziwy; zamiast odgrywanego cierpienia, widzimy rozpacz rzeczywistą. Gdy tam zapadnie kurtyna, człowiek, którego widzieliśmy na scenie, powraca do domu i spożywa spokojnie obiad w gronie rodziny, po czym kładzie się spokojnie spać, aby następnego dnia znów występować. Tymczasem tutaj taki człowiek idzie do więzienia, gdzie czeka na niego kat. Widzisz więc, pani, że dla osób nerwowych, szukających mocnych wrażeń, nic nie równa się z takim widowiskiem. Zapewniam, że jak tylko zdarzy się okazja, nie omieszkam pani zaprosić.
– On nas przejmuje zgrozą… a sam się zaśmiewa – rzekła R., pobladłszy zupełnie.
– Co robić!... – odpowiedział V. – To pojedynek… Już kilka razy żądałem kary śmierci dla politycznych przestępców i innych zbrodniarzy… I teraz, kto wie, ile sztyletów ostrzy się na mnie gdzieś w ciemności, a ile już we mnie wymierzono?
– Ach, mój Boże! – rzekła R., coraz bardziej posępna. – Czy pan mówi poważnie, panie de V.?
– Najzupełniej – odrzekł młody urzędnik z uśmiechem na ustach. – A takie piękne procesy, których tak pożąda panna de S. dla czystej ciekawości, a ja po to, by zadośćuczynić mojej ambicji, pogorszą tylko moje położenie. Czyż ci żołnierze napoleońscy, którzy przywykli rzucać się na oślep w bój, będą się wahać dłużej nad zabiciem człowieka, którego mają za osobistego wroga, niżby się zawahali, uśmiercając Rosjanina, Austriaka czy Węgra, którego nigdy wcześniej nie widzieli? Zresztą to konieczne, bez tych niebezpieczeństw nasz zawód nie miałby zasługi. Ja sam, kiedy widzę w oku oskarżonego iskrzącą się wściekłość, czuję w sobie wzrastającą odwagę i zapał; to już nie proces, to walka! Nacieram na niego, on odpiera natarcia, podwajam atak i walka kończy się jak każda inna, zwycięstwem lub porażką. Oto jest zawód prawnika! Niebezpieczeństwo budzi w nas umiejętność wymowy. Gdyby jakiś oskarżony uśmiechnął się po mojej replice, byłbym przekonany, że źle mówiłem; że to co powiedziałem, było słabe, mierne i niewystarczające. Pomyśl pani, jakiego uczucia dumy doświadcza prokurator królewski przekonany o winie oskarżonego, gdy winowajca blednie i drży pod ciężarem dowodów i ciosami elokwencji! Głowa jego pochyla się, aż w końcu spadnie…


2.

Słyszałam, że dzieci adwokatów, widując swych rodzicieli w ogniu sądowych sporów, wysnuwają sobie z adwokackiego zapamiętania fałszywe wnioski; adwokata strony przeciwnej uważają za osobistego wroga ich ojca, toteż cierpią męki, a potem zdumiewają się nieraz, gdy widzą, jak w czasie przerwy ojciec wychodzi ramię w ramię nie z kimś innym, tylko właśnie ze swym prześladowcą. Nigdy nie dałoby się tego powiedzieć o J. i o mnie. Nie żywiliśmy żadnej urazy wskutek przyglądania się, jak nasz ojciec wygrywa bądź przegrywa sprawy. Przykro mi, że nie mogę tu załączyć opisu naszych dramatycznych przeżyć w tym zakresie; opis taki nie byłby prawdą. Niemniej potrafiliśmy poznać, kiedy pojedynek słowny staje się zbyt zjadliwy, jak na wystąpienia czysto zawodowe, ale to już dzięki obserwowaniu innych adwokatów, a nie naszego ojca. X. nigdy za mojej pamięci nie podniósł głosu, o ile nie miał do czynienia ze świadkiem głuchym.


3.

Harvey nieco mnie zaskoczył, szczególnie swoim rzeczowym podejściem do sprawy. W jego biurze jąkałam się i zbaczałam z tematu, a on grzebał w papierach i dawał mi do zrozumienia, że tracę jego czas albo swoje pieniądze, co zresztą na to samo wychodziło. Zdecydowanie różniliśmy się co do tego, co składa się na prawdę. On chciał skupić się na istocie sprawy. Ja z kolei uważałam, że do sedna można dotrzeć poprzez zbieranie drobnych, z pozoru nic nieznaczących historyjek, opowiadanych przy obiedzie, które dopiero po ułożeniu na swoich miejscach uzyskują znaczenie. Może właśnie do tego dążę tutaj, F., ponieważ, choć starałam się na jego pytania odpowiadać krótko i prosto, to za każdym razem, gdy próbowałam robić to zwięźle, na przykład „Oczywiście, że kocham mojego syna”, czułam, że kłamię, a każdy sędzia lub ława przysięgłych z łatwością to po mnie poznają.
Harvey nie przywiązywał do tego żadnej wagi. Jest jednym z tych adwokatów, którzy prawo traktują jak grę, a nie sprawę moralności. Słyszałam, że tacy właśnie są najlepsi. Uwielbiał mówić, że sama racja jeszcze nikomu nie przyniosła wygranej żadnego procesu. Sprawił nawet, że zaczęłam myśleć, iż posiadanie sprawiedliwości po swojej stronie może być niezbyt korzystne.


4.

Podniesiona ręka X. położyła kres wrzawie. Odezwał się, starannie dobierając słowa.
– Chciałbym coś powiedzieć. Nasz nieznany przyjaciel oskarża mnie o spowodowanie śmierci E.S. Doskonale przypominam sobie S. Stawał przede mną w sądzie w czerwcu 1930 roku, oskarżony o zamordowanie starej kobiety. Miał doskonałego obrońcę. Na sędziach przysięgłych zrobił korzystne wrażenie. Niemniej, jak wynikało ze śledztwa, był na pewno winny. Zgodnie z tym wydałem wyrok, który został zatwierdzony przez ławę przysięgłych. Adwokat wniósł apelację, kwestionując błędy proceduralne. Apelację odrzucono i wyrok został wykonany. Chciałem państwu oświadczyć, że mam zupełnie czyste sumienie. Wypełniłem jedynie mój obowiązek i nic więcej. Zgodnie z prawem wydałem wyrok na zbrodniarza, któremu udowodniono winę.
A. teraz sobie przypomniał, słynna sprawa S.! Wyrok był dla wszystkich dużą niespodzianką. W czasie rozprawy spotkał w jednej z restauracji adwokata Matthewsa. Przy obiedzie Matthews był bardzo rozmowny. „Nie ulega wątpliwości, że zapadnie wyrok uniewinniający” – mówił. W parę dni później doktor usłyszał komentarz: „Sędzia zawziął się na niego. Okręcił sobie sąd dookoła palca i uznali winę S. Oczywiście, zgodnie z prawem. Stary X. zna literę prawa. Ale wszystko wygląda na to, że ma osobistą urazę do S. ”.


5.

Udzielono głosu obrońcy X.
Ten wstał. Był jasnowłosy i bardzo zarozumiały. Podczas rozprawy ani razu nie zabrał głosu, nie robił żadnych notatek, blat stołu przed nim był zupełnie pusty. Podczas tej wielogodzinnej rozprawy zajmował się niemal wyłącznie delikatnym pocieraniem swoich różowych, wypielęgnowanych paznokci i uważnym im się przyglądaniem. (…)
Teraz więc przemawiał adwokat doktor Stark. Jego nosowy, powolny sposób mówienia mocno kontrastował z dobitnymi wyrażeniami, których używał.
Powiedział: – My wszyscy, którzy zgromadziliśmy się w tej godzinie na tej sali, rzadko widujemy obraz tak głębokiej ludzkiej niegodziwości, jak miało to dziś miejsce. Zdrada kraju, zdrada stanu, prostytucja, stręczycielstwo, aborcja, skąpstwo – czy istnieje jakieś ludzkie przewinienie, którego mój klient nie miałby na sumieniu, przestępstwo, w którym by nie uczestniczył? Wysoki trybunale, moi państwo, nie jestem w stanie bronić takiego zbrodniarza. W tym przypadku składam togę obrońcy i ja sam, obrońca, staję się oskarżycielem, i podnoszę głos, by napomnieć: niech najsurowszej sprawiedliwości stanie się zadość. Mogę przytoczyć jeszcze słynne zdanie: Fiat iustitia, pereat mundus! Żadnych okoliczności łagodzących dla tego zbrodniarza, który nie zasługuje nawet na miano człowieka!
Z tymi słowami obrońca ukłonił się ku ogólnemu zaskoczeniu i usiadł, uważnie podciągając spodnie nad kolanami. Rzucił badawcze spojrzenie na swoje paznokcie i zaczął delikatnie je pocierać.
Po krótkiej chwili zdumienia przewodniczący zapytał oskarżonego, czy ma coś do powiedzenia na swoją obronę. Tylko gdyby łaskawie zechciał się streszczać.
X. powiedział, przytrzymując sobie spodnie: – Nie mam nic do powiedzenia na swoją obronę. Ale chciałbym szczerze podziękować mojemu adwokatowi za obronę. W końcu zrozumiałem, co to znaczy, gdy ktoś jest lewnikiem, a nie prawnikiem. (…)
I to był moment, w którym X. się roześmiał, po raz pierwszy od swojego aresztowania, nie, od niepamiętnych czasów, roześmiał się wesoło i beztrosko. Nagle obezwładnił go komizm sytuacji, w której banda zbrodniarzy naprawdę chciała napiętnować jego jako przestępcę.


6.

Tym razem wystąpienia robotnicze dotyczyły złych warunków zdrowotnych w mieszkaniach, oszustw w służbie lekarskiej, niesprawiedliwości w systemie płac. Twierdzili ponadto, że otrzymują wynagrodzenie nie w gotówce, lecz w bonach, za które mogli kupować tylko szynkę z Wirginii w sklepach Kompanii. (...) Inne zarzuty były publicznie znane. Lekarze Kompanii nie badali chorych, tylko kazali im się ustawiać rzędem przed drzwiami ambulatoriów i pielęgniarka kładła im na język pigułkę niebieskiego koloru, bez względu na to, czy skarżyli się na malarię, na rzeżączkę czy niestrawność. (...) Robotnicy Kompanii żyli stłoczeni w nędznych barakach. Zamiast zbudować latryny, inżynierowie przywozili do osiedli w okresie Bożego Narodzenia przenośne klozety, po jednym na każde pięćdziesiąt osób, demonstrując publicznie, jak ich używać, żeby służyły jak najdłużej. Zgrzybiali adwokaci w czarnych ubraniach, którzy niegdyś oblegali pułkownika X., a teraz byli plenipotentami Kompanii Z.-owej, obalili te zarzuty w sposób, który przywodził na myśl sztukę czarnoksięską.
Kiedy robotnicy zredagowali pismo z wykazem swych żądań, nieprędko mogli przedstawić je oficjalnie Kompanii. Dowiedziawszy się o ich zamiarze, pan B. kazał przyczepić do pociągu swój wspaniały szklany wagon i ulotnił się z Y. razem z głównymi funkcjonariuszami swego przedsiębiorstwa. Niemniej w następną sobotę kilku robotników spotkało jednego z nich w burdelu i kazało mu podpisać petycję w momencie, kiedy był rozebrany do naga, z kobietą, która zgodziła się pomóc go ściągnąć w tę pułapkę. Adwokaci o żałobnych obliczach dowiedli w sądzie, że człowiek ten nie ma nic wspólnego z Kompanią, i aby rozwiać wszelkie wątpliwości, kazali go aresztować za podanie fałszywego nazwiska. W jakiś czas później pan B. został przyłapany podczas podróży incognito wagonem trzeciej klasy i zmuszono go do podpisania innej kopii pisma. Nazajutrz stawił się w sądzie z włosami przefarbowanymi na czarno i mówił płynną hiszpańszczyzną. Adwokaci dowiedli, że to nie jest pan Jack B., główny dyrektor Kompanii Z.-owej, urodzony w Prattville w stanie Alabama, lecz nieszkodliwy sprzedawca ziół leczniczych, rodem z Y., tamże ochrzczony i zapisany w księgach jako D. F. Wkrótce potem, wobec nowych prób robotników, adwokaci wystawili na widok publiczny autoryzowane prawnie świadectwo zgonu pana B., stwierdzające, iż w dniu dziewiątego czerwca przejechał go wóz straży pożarnej na ulicy w Chicago. Mając dość tej obłąkańczej zabawy, robotnicy zlekceważyli władze miejscowe i odwołali się do sadów najwyższej instancji. Tam to czarnoksiężnicy prawa dowiedli, że oskarżenia pozbawione są wszelkiej podstawy, ponieważ Kompania Z.-owa nie ma, nigdy nie miała i nie zamierza mieć pracowników stałych i zatrudnia ich tylko w pewnych okresach, zawsze na czas ograniczony. Tak zdementowano wyssane z palca bajki o szynce z Wirginii, cudownych pigułkach i gwiazdkowych klozetach i zgodnie z rozporządzeniem trybunału w uroczystych obwieszczeniach ogłoszono nieistnienie pracowników.


7.

– Jeśli to nie farba, tylko krew, to trzeba sprawdzić, czy ludzka, zrobić badania DNA, porównać z krwią denatów i Sz. Poza tym każdy centymetr przestrzeni wokół obrazu ma być prześwietlony. Napis jest wysoko, ktokolwiek go zrobił, musiał przystawić drabinę, wleźć pod kotarę, oprzeć się, powiesić kubełek. To dawało dziesiątki okazji, żeby pozostawić ślad, i ten ślad muszę mieć. Nawet jeśli teraz wydaje nam się gówno wart, potem w sądzie może być na wagę złota jako małe ogniwo w łańcuchu poszlak. Dlatego jeśli jakikolwiek technik piśnie, że nie ma sensu, to pogonić.
S. spojrzała na niego kwaśno.
– A ty mnie, przepraszam, przyjmujesz teraz na asesurę?
– Ja cię uprzedzam, że jeśli tu przyjdzie jakaś Kasia, z którą chodziłaś do przedszkola, i zacznie błagać, że musi z dzieckiem do lekarza i że już nie ma potrzeby, bo to takie szczegóły, to wtedy mówisz jej, że ma tu siedzieć do wieczora i wszystko fotografować, nawet gdyby się do ciebie miała nigdy więcej nie odezwać. Jasne?
– Nie ucz mnie…
– Trzydzieści dziewięć.
– Mój wiek nie ma nic do…
– Prowadziłem trzydzieści dziewięć spraw o zabójstwo, dwadzieścia pięć skończyło się skazaniem. I ja cię teraz nie proszę, B. Ja wydaję polecenia. Prokuratura to instytucja hierarchiczna, a nie lekcja demokracji.


8.

Kiedy do Sądu Rejonowego w Bielsku-Białej trafia prośba B. o wyznaczenie obrońcy z urzędu, pierwszy na liście jest mecenas Michał E., prowadzący w tym mieście kancelarię.
Faks z zarzutami i nazwiskiem klientki przychodzi o poranku. B. z X., artykuł 148. Krótki research za pomocą wyszukiwarki Google wystarczy, żeby E. wiedział, co to za sprawa: medialna, czasochłonna, trudna do wygrania, z kilkuletnią perspektywą.
Startuje z pozycji gorszej niż obrońcy J., na którym ciąży lżejszy zarzut.
Obaj, E. i jego wspólnik, są ojcami. Sprawa będzie wymagała odporności psychicznej. Zwłaszcza że opinia publiczna już domaga się krwi. Ale obrońcy z urzędu nie mogą wybierać: kradzież słoika – tak, a dzieciobójstwo – nie.
Pierwsze założenie adwokatów jest takie, żeby sposobu życia klientów nie porównywać z własnym. W ich rodzinach nie byłoby przecież możliwe, żeby babcie dawały się latami mamić prymitywnymi wyjaśnieniami co do miejsca pobytu dwuletnich wnuków, rodzice uciekali od dzieci albo nie reagowali na wyjącego z bólu synka. W każdym razie adwokaci tak właśnie myślą o sobie.


9.

– Tata, jak na adwokata przystało, był w mowie szybki i gładki, i jakoś tak potrafił sobie zjednać bolszewików, że nie tylko nie rozstrzelali go na miejscu, chociaż wiadomo, burżuj czystej wody, ale obdarzyli taką sympatią i zaufaniem, że powierzyli mu funkcję blokowego. I tak przychodzili, wypytywali, przygadywali, aż kiedyś ojciec im mówi: „Ha, tak cały czas mówicie o uczciwości, o zasadach, gęby macie, wybaczcie ciężkie słowo, pełne frazesów, a czapkę bobrową toście mi ukradli”. To oni patrzą po sobie i na niego, i znów po sobie. „Bobrową? – pytają. – Bobrową, obywatelu Walerianie Iwanyczu K.? To my poszukamy”. I poszukali, i znaleźli, i zbili tego, co ukradł, na kwaśne jabłko, i przynieśli ćwiartkę świni na zgodę.(...)
Ale wkrótce z rewolucji zaczęło się wyłaniać w bólach państwo. Krew Ich Cesarskich Wysokości, następcy tronu, księżniczek, lekarza Botkina i służby obryzgała ściany piwnicy w Jekaterynburgu, Feliks Edmundowicz nie oszczędzał się i pracował dniami i nocami, przez co wiele lat później malowano mu dłonie czerwoną farbą, i w ogóle zaczęło się robić coraz niebezpieczniej, tak że nie wystarczały znajomości z bolszewikami, żeby żyć spokojnie – bo wiadomo, lekarz przydatny, malarz, powiedzmy, przydatny, ale adwokat? Adwokat to najgorszy typ burżuja, najgorszy białorukij, z krzywdy ludzkiej żyje.


10.

– Nasza zabawa jest być może szczególnego rodzaju – dorzucił gospodarz ostrożnie, jakby się ociągając. – Polega ona na tym, że wieczorem odgrywamy nasze dawne zawody.
Starcy uśmiechnęli się znów grzecznie, dyskretnie.
T. zdziwił się. Jak ma to rozumieć?
– A no tak – sprecyzował gospodarz – ja byłem kiedyś sędzią, pan Z. prokuratorem, a pan K. adwokatem, zabawiamy się zatem w sąd.
– Ach tak. – T. zrozumiał i pomysł wydał mu się możliwy do przyjęcia. A może jednak wieczór nie był jeszcze całkiem stracony.
Gospodarz przypatrywał się agentowi z uroczystą miną.
– W zasadzie – wyjaśnił łagodnym głosem – odtwarzaliśmy słynne procesy historyczne, proces Sokratesa, proces Jezusa, proces Joanny d'Arc, proces Dreyfusa, ostatnio podpalenie Reichstagu. Kiedyś znów Fryderyk Wielki uznany został przez nas za niepoczytalnego.
T. zdumiał się.
– I odgrywacie to każdego wieczoru?
Sędzia przytaknął.
– Ale oczywiście najpiękniej jest – wyjaśnił dalej – kiedy się gra w oparciu o żywy materiał, wtedy wynikają szczególnie interesujące sytuacje. Nie dalej jak wczoraj był pewien poseł, który we wsi wygłosił przemówienie wyborcze i przegapił ostatni pociąg. Został skazany na czternaście lat więzienia za szantaż i przekupstwo.
– Surowy sąd – stwierdził rozbawiony T.
– To sprawa honoru – rozpromienili się starcy.
– A jakąż rolę mógłbym odegrać ?
Znów uśmieszki, niemal śmiech.
– Mamy już sędziego, prokuratora i obrońcę – są to stanowiska zakładające znajomość przedmiotu i reguł gry – powiedział gospodarz. – Jedynie stanowisko oskarżonego pozostaje nie obsadzone, chciałbym wszakże jeszcze raz podkreślić, że pan T. nie powinien się w żadnym wypadku czuć zmuszonym do wzięcia udziału w zabawie.


11.

Przed S. siedział były adwokat dr Goldbach II z Wyższego Sądu Krajowego w Berlinie, nowe telepatyczne medium. S. znalazł go w „Cafe Sperler”.
Goldbach miał około pięćdziesiątki i został wydalony z Niemiec jako Żyd. Handlował krawatami i na czarno udzielał porad prawnych. Zarabiał tym akurat tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Miał piękną trzydziestoletnią żonę, którą bardzo kochał. Żona żyła na razie z wyprzedawania swojej biżuterii, ale wiedział, że prawdopodobnie nie zatrzyma jej przy sobie. S. wysłuchał jego historii i załatwił mu pracę podczas wieczornych przedstawień. W ciągu dnia mógł wykonywać swoje pozostałe zawody.
W krótkim czasie okazało się, że Goldbach nie nadaje się na medium. Wszystko mylił i położył kilka przedstawień. Potem w nocy siedział zrozpaczony przed S. i błagał, żeby go nie wyrzucać. (…)
– Panie S. – powiedział w końcu skruszonym głosem – nauczyłem się tego na pamięć, ćwiczę codziennie… Bóg mi świadkiem, to chyba jakieś czary…
– Ależ Goldbach! – odrzekł cierpliwie S. – W swojej kancelarii musiał pan przecież zapamiętywać dużo więcej.
Goldbach załamał ręce.
– Znam na pamięć kodeks cywilny, znam setki aneksów, orzeczeń, proszę mi wierzyć, panie S., mając taką pamięć, byłem postrachem sędziów… ale to tutaj to chyba jakieś czary… (…)
Goldbach pogmerał w kieszeni marynarki i wyjął z niej zawinięty w bibułkę krawat. Wyciągnął rękę, aby wręczyć go S. (…)
– Próba przekupstwa ze strony prawnika. O ile to podwyższa karę podczas procesu?
Goldbach uśmiechnął się słabo.
– O to musi pan zapytać prokuratora. Dobremu adwokatowi zadaje się tylko pytanie: O ile to pomniejszy wyrok? Wymiar kary jest, nawiasem mówiąc, taki sam, tylko okoliczności łagodzące są wykluczone. Ostatnią głośną sprawą tego rodzaju była afera Hauer i spółka. – Ożywił się nieco. – Bronił wtedy Freygang. Zręczny człowiek, choć może za bardzo lubił paradoksy. Paradoks jako szczegół jest bezcenny, ponieważ zaskakuje, ale nie jako podstawa obrony. Przez to Freygang przegrał. Wnosił o uniewinnienie pewnego radcy sądu krajowego, a okolicznością łagodzącą… – zaśmiał się poruszony wspomnieniem – miała być nieznajomość prawa.
– Dobry pomysł – przyznał S.
– Na dowcip, ale nie na proces.
Goldbach stał z nieco pochyloną głową, w jego oczach pojawiło się bystre spojrzenie, zmrużył powieki – i nagle nie był już nędznym emigrantem i handlarzem krawatami, był znowu doktorem Goldbachem II z sądu krajowego, siejącym postrach tygrysem w dżungli paragrafów.


12.

Tuż przed ukończeniem trzydziestu siedmiu lat W. przyjął małą rolę w skromnym filmie Sykomorowy dwór, w którym grał małomiasteczkowego adwokata z Południa, który ostatecznie przestaje być anonimowy. Przyjął tę rolę, żeby móc pracować z aktorem, którego podziwiał (w filmie ten aktor grał jego ojca, mrukliwego zrzędę, który nie aprobuje syna i zatruwa się własnym rozczarowaniem). Przygotowując się do tej roli, W. wypytywał X., co dokładnie robi prawnik przez cały dzień, a kiedy słuchał odpowiedzi, zrobiło mu się X. trochę żal, gdyż uważał go za geniusza, geniusza niepojętego, tymczasem ów geniusz wiódł życie zawodowe tak druzgocąco nudne, że intelektualnie można by je przyrównać do życia sprzątaczki: czyszczenie, sortowanie, pranie i odkurzanie, tylko po to, żeby się przenieść do następnego domu i zacząć wszystko od nowa. Oczywiście nie powiedział tego głośno. Którejś niedzieli wpadł do X. (...) i przejrzał jego teczki i papiery, powałęsał się też po biurze, kiedy X. pisał.
– No i co sądzisz? – zapytał X., opierając się na krześle i szczerząc do niego, on zaś odpowiedział uśmiechem i odparł:
– Dosyć imponujące.
Bo naprawdę było to na swój sposób ciekawe.
X. się roześmiał.
– Wiem, co sobie myślisz, W. – powiedział. – Nie przejmuj się. H. też tak uważa. Takie marnotrawstwo – zacytował głosem H. – Takie marnotrawstwo, X.
– Nie to sobie pomyślałem – zaprotestował W., chociaż w istocie tak właśnie myślał.


13.

V. wydało się niesłychanie przykre słyszeć własne nazwisko wywoływane publicznie. I uprzytomniwszy sobie nagle, że ktoś prawie tuż za nim zaczął mówić o jego rodzinie, odwrócił głowę i zobaczył jakiegoś starego bałwana w peruce, który gadał, jakby zjadając własne słowa – dziwaczny stary jegomość w rodzaju tych, których parokrotnie widział na obiedzie w Park Lane, jak ciągnęli zdrowo porto; wiedział teraz, skąd ich „wykopano”. Mimo to „stary bałwan” zainteresował go, więc przypatrywałby mu się nadal, gdyby matka nie dotknęła jego ramienia. Zmuszony patrzeć przed siebie wlepił z kolei wzrok w twarz sędziego. Dlaczego ten stary „wyga” z sarkastycznym grymasem ust i bystrymi oczyma posiadał władzę mieszania się do ich prywatnych spraw? Czy nie ma dość własnych, równie brzydkich? I jak dziedziczna choroba odezwał się nagle w V. głęboko w nim tkwiący indywidualizm X.’ów. Głos z tyłu buczał dalej monotonnie:
– Zatargi w kwestiach pieniężnych… Wybryki oskarżonego… – (Co za słowo! Czy to mowa o ojcu?) – naprężone stosunki… Częste znikanie pana D. Wasza Lord-Mość przyzna, że moja klientka słusznie dążyła do powstrzymania męża od tego trybu życia… prowadzącego tylko do ruiny… Przekładała… Grał w karty i na wyścigach… (…)
Kiedy matka V. wstała, chłopak poczuł szaloną chęć, by wstać również i powiedzieć: „Uważajcie! Już ja dopilnuję, żebyście ją traktowali przyzwoicie!”. Stłumił jednak tę chęć i usłyszał słowa matki: „Prawdę, całą prawdę i tylko prawdę” – wtedy podniósł oczy. Prezentowała się okazale w futrze i dużym kapeluszu, z lekkim rumieńcem na kościach policzkowych, spokojna, bardzo rzeczowa. I V. był dumny, że w ten sposób stawia czoło tym „przeklętym prawnikom”.


14.

–(…)Czemu pan to robi? – spytał M., zerkając w lusterko, by poszukać tam śladu obecności brata. Oddychał płytko przez nos i niczego nie czuł. R1. musiał wyciągnąć szlauch z rury wydechowej.
– Bo mi odbiło, jeszcze jeden świrnięty prawnik, no nie? Doprowadzono mnie do ostateczności, M. (…)
– Czemu panu odbiło?
Po chwili zastanowienia R2. uznał to pytanie za warte śmiechu. Parsknął i zachichotał cicho.
– O, to kapitalna historia. Coś pięknego. Parę tygodni temu dowiedziałem się czegoś, czego nie wie nikt na całym świecie oprócz mojego klienta, z którego, nawiasem mówiąc, jest kawał skończonej kanalii. Bo widzisz, M., my, prawnicy, wysłuchujemy najrozmaitszych prywatnych zwierzeń, których nie wolno nam nikomu powtarzać. Bezwzględna dyskrecja, rozumiesz. Za żadne skarby nie wolno nam nigdy zdradzić, co się stało z pieniędzmi ani kto z kim sypia, ani gdzie pogrzebano ciało, nadążasz? – Wciągnął w płuca potężny haust powietrza i wypuścił je z ogromną rozkoszą. Osunął się jeszcze niżej w swoim fotelu. Oczy miał wciąż zamknięte. – Przepraszam, że ci przyłożyłem. – Zagiął palec na spuście.
M. zamknął oczy, ale nic się nie stało.
– Ile masz lat, M.?
– Jedenaście.
– Fakt, już mówiłeś. Jedenaście. A ja czterdzieści cztery. Obaj jesteśmy za młodzi, żeby umierać, nie, M.?
– Tak, proszę pana.
– Ale umieramy, chłopie. Czujesz to?
– Tak, proszę pana.
– Mój klient zabił człowieka i ukrył ciało, a teraz chce zabić mnie. Oto cała historia. Dlatego mi odbiło. Cha! Cha! Kapitalna sprawa, M. Coś niebywałego. Ja, zaufany prawnik, mogę ci teraz, dosłownie na sekundy przed odpłynięciem, zdradzić, gdzie jest to ciało. Zwłoki, M., najsłynniejszy nieodnaleziony dotąd trup naszych czasów. Nie do wiary. Mogę to w końcu powiedzieć! – Oczy miał teraz otwarte i wlepiał je w M. – Ubaw po pachy, M.!
M. nie dostrzegał w tym niczego zabawnego.


15.

Przemówienie trwa dwie godziny, potem jest przerwa, a po przerwie zabiera głos drugi obrońca pierwszego oskarżonego, mecenas Bieńkowski.
Nie jest rzeczą publicysty ocena przemówień adwokatów. I ja nie poważyłabym się na wydawanie cenzurek. Ale niech mi będzie wolno skłonić głowę przed mecenasem Bieńkowskim i podziękować mu za tę głęboką, rozumną, żarliwą lekcję humanizmu.
Ponieważ adwokat broni oskarżonego z kodeksem w ręku i na sali sądowej obowiązuje zasada równości stron, więc tak jak przytacza się sformułowania aktu oskarżenia, należy również zrelacjonować argumenty obrony.
Do najważniejszych należy problem kwalifikacji prawnej czynu. Zdaniem obrony należy w tej sprawie mówić nie o gangu przestępczym, tylko o aferze, która powstała na skutek podsumowania, po latach, najrozmaitszych przestępstw spekulacyjnych, dokonywanych (...) na szkodę konsumentów, i przejawów wysokiej korupcji urzędników administracji, którzy takie czy inne działanie lub zaniechanie uzależniali od łapówki. (...)
Mecenas Bieńkowski kończy przemówienie:
– Panowie sędziowie, jeśli po wszystkim, co zostało tu powiedziane, z ust waszych padłoby słowo „śmierć” – tu wyciągnął przed siebie rękę, rozcapierzył palce i trwając w tym geście obrony i sprzeciwu, schrypniętym głosem wykrzyczał: – to pamiętajcie, że byłem przeciw! przeciw! przeciw!
Ostatnie słowa obrońcy odbiły się od głośników umieszczonych na końcu sali i ze szlochem, który rósł od strony ław dla publiczności, wróciły przed sędziowski stół.


16.

Wszyscy urzędnicy są rozdrażnieni, nawet nie wydają się spokojni. Oczywiście, najwięcej cierpią przez to mali adwokaci. Opowiada się na przykład następującą historyjkę, która ma wszelkie pozory prawdy.
Pewien stary urzędnik, zacny, cichy, pan studiował bez przerwy dzień i noc – ci urzędnicy są rzeczywiście wyjątkowo pilni – pewną trudną sprawę, w szczególny sposób powikłaną przez wnioski adwokatów. Nad ranem, po dwudziestu czterech godzinach widocznie niezbyt owocnej pracy, podszedł ku drzwiom i zaczaiwszy się tam, zrzucał ze schodów każdego adwokata, który chciał wejść. Adwokaci zebrali się u dołu i radzili, co mają robić; z jednej strony nie mieli właściwie żadnego prawa do tego, by ich wpuszczono, dlatego nie mogli prawnie wystąpić przeciw urzędnikowi i musieli także, jak już wspomniano, uważać, by nie rozgniewać na siebie urzędników; z drugiej zaś strony każdy dzień nie spędzony w sądzie jest dla nich stracony i bardzo im na tym zależało, by wejść. Ostatecznie umówili się, by zmęczyć starego człowieka. W tym celu wysyłano coraz nowego adwokata, który wbiegał po schodach na górę i stawiając wszelki możliwy, bierny zresztą opór, dawał się w końcu zrzucić ze schodów, gdzie później łapali go koledzy. Trwało to około godziny, po czym stary człowiek, wyczerpany przecież także pracą nocną, wrócił wreszcie zmęczony do swojej kancelarii. Ci na dole zrazu nie chcieli temu wierzyć i posłali naprzód jednego, by zajrzał za drzwi, czy jest tam rzeczywiście pusto. Potem dopiero wkroczyli do środka, nie śmiejąc pisnąć nawet słówkiem. Gdyż adwokaci – a nawet najmniejszy ma przynajmniej częściowo wgląd w panujące tu stosunki – są jak najdalsi od myśli, aby wprowadzić w sądzie jakieś ulepszenia lub o nie walczyć, gdy tymczasem – i to jest bardzo znamienne – prawie każdy oskarżony, nawet ludzie całkiem ograniczeni, zaraz na wstępie procesu zaczynają myśleć o projektach reformy i często marnują na to czas i siły, które o wiele lepiej mogliby zużytkować inaczej.


17.

Znalazłszy się w przedsionku, pan X. chce iść na drugie piętro; jednocześnie omija go schodząca stamtąd baronowa K. w towarzystwie mężczyzny, który ma powierzchowność znudzonego nauczyciela języków starożytnych. Jest to jednak adwokat, o czym świadczy srebrny znaczek przypięty do klapy bardzo wytartego fraka; szaraczkowe zaś spodnie kapłana sprawiedliwości są na kolanach tak wytłoczone, jak gdyby ich właściciel, zamiast bronić swoich klientów, nieustannie oświadczał się bogini Temidzie.
– Więc jeżeli dopiero za godzinę – mówi jękliwym głosem pani K. – w takim razie pójdę teraz do Kapucynów… Nie sądzi pan…
– Nie sądzę, ażeby wizyta pani u Kapucynów wpłynęła na przebieg licytacji – odpowiada znudzony adwokat.
– Gdyby jednak pan mecenas szczerze chciał, gdyby pobiegał…
Mecenas w wytłoczonych spodniach niecierpliwie potrząsa ręką.
– Ach, pani dobrodziejko – mówi – ja już tyle nabiegałem się w sprawie tej licytacji, że choćby dzisiaj należy mi się spoczynek. W dodatku mam za kilka minut urzędówkę o zabójstwo… Widzi pani te piękne damy?... Wszystkie idą słuchać mojej obrony… Efektowna sprawa!...
– Więc pan mecenas opuszcza mnie? – wykrzykuje baronowa.
– Ależ będę… będę na sali – przerywa jej adwokat – będę przy licytacji, tylko niech mi pani zostawi choć parę minut do pomyślenia o moim zabójcy…
I wpada w otwarte drzwi, nakazując woźnemu, ażeby nikogo nie wpuszczał.
– O Boże! – mówi baronowa na cały głos – nędzny zabójca ma obrońcę, ale biedna, samotna kobieta na próżno szuka człowieka, który by ujął się za jej honorem, za jej spokojem, za jej mieniem…


18.

W dniu mojego ponownego odsłonięcia F. stawiła się w pierwszej godzinie. Poczekała, aż fala grup szkolnych odpłynie, i przyszła ze mną porozmawiać.
– Wiesz, kontaktowałam się z kilkoma adwokatami. Są bardzo zakłopotani. Według nich nie jesteś już człowiekiem.
– Ale przecież mówię, myślę, kocham.
– Oczywiście. Niestety spisałeś z Z. tę umowę, według której stajesz się dziełem. Potem kilka razy sprzedawano cię jak przedmiot. Przede wszystkim teraz należysz do państwa. Adwokaci, z którymi się konsultowałam, boją się zadzierać z państwem. Wszyscy twierdzą, że z państwem nigdy się nie wygrywa. Wszyscy – z jednym wyjątkiem.
– Kto?
– Mecenas C. Byłby gotów podjąć to ryzyko.
– Przywieź go tutaj. (…)
F. przyszła z mecenasem C. pod mój cokół.
Korzystając z nieuwagi strażników, ten ostatni wypytywał mnie przez kilka minut o warunki życia, szukając jakiegoś haka, który pozwoliłby na wystąpienie na drogę sądową.
Mecenas C. miał energię niskich ludzi. Zaczesując gładko włosy i obcinając je bardzo krótko, starał się ukryć swoje częściowo afrykańskie pochodzenie. Jego głos, pogrubiony od tytoniu, rozbrzmiewał donośnie; potężna klatka piersiowa służyła jako pudło rezonansowe, tworząc wibracje dźwięków wiolonczeli. Cokolwiek mówił, słuchano go, tak uwodzicielski i czarujący był głęboki, niski i harmonijny tembr jego głosu.
F. przysłuchiwała się naszej rozmowie. Zauważyłem, że jest blada. Czy ona też się źle czuła?
– No nie, doprawdy – podsumował adwokat – już widzę, jaki obrót nadać sprawie, ale nie wiem, w imię czego ją zacząć. Brakuje nam podstawy do skargi.
Strażnicy podeszli do mecenasa C.
– Nie wolno rozmawiać z dziełami sztuki.


19.

W dniu, w którym M. miała wrócić do pracy, obudziła się o świcie pełna dziecinnego podniecenia. Włożyła nową spódnicę, buty na obcasie, aż L. wykrzyknęła:
– Pięknie pani wygląda. – Stojąc na progu z A. na rękach, niania wypchnęła swoją pracodawczynię z domu. – Niech się pani o nas nie martwi – powtórzyła – tu wszystko będzie w porządku.
P. ciepło przyjął M. Dał jej pokój obok swojego. Dzielą ich tylko drzwi, które często zostawiają uchylone. Po zaledwie dwóch lub trzech tygodniach pracy P. powierzył jej obowiązki, których nigdy wcześniej nie cedował na swoich starzejących się współpracowników. Z biegiem czasu M. sama zaczyna prowadzić sprawy kilkunastu klientów. P. zachęca ją, by się uczyła i wykorzystywała swój olbrzymi zapał do pracy. M. nigdy nie protestuje. Nie odmawia przyjęcia żadnej ze spraw, które daje jej P., nigdy się nie skarży, że pracuje do późna. P. często jej powtarza: „Jesteś doskonała”. Przez długie miesiące M. tonie w nawale banalnych spraw. Broni drobnych dilerów, kretynów, ekshibicjonisty, kiepskich włamywaczy, pijanych kierowców. Zajmuje się przypadkami niewypłacalnych dłużników, oszustw przy użyciu kart bankowych, przywłaszczania sobie cudzej tożsamości.
P. liczy, że znajdzie nowych klientów, i zachęca, by poświęciła trochę czasu na pomoc prawną. Dwa razy w miesiącu M. udaje się do sądu w Bobigny i do godziny dwudziestej pierwszej czeka na korytarzu wpatrzona w zegarek, a czas jej się dłuży. Nieraz się denerwuje, ostro odpowiada zdezorientowanym klientom. Ale stara się, jak może, i osiąga tyle, ile się da. P. bez przerwy jej powtarza: „Musisz znać każdą sprawę na pamięć”. A ona robi w tym kierunku wszystko. Czyta aż do późnej nocy protokoły. Wyławia nawet najmniej istotną nieścisłość, wychwytuje najmniejszy błąd proceduralny. Robi to z maniackim uporem, który w końcu zaczyna przynosić owoce. Dawni klienci polecają ją przyjaciołom, jej nazwisko krąży wśród zatrzymanych. Młody człowiek, który dzięki niej uniknął więzienia, obiecuje, że się jej zrewanżuje. „Wyciągnęłaś mnie z tego. Nie zapomnę o tym”.


20.

Urzędnik, pełniący tu funkcję sędziego administracyjnego, przejrzał protokół, papiery i przyjrzał się mu z ostentacyjnym zgorszeniem:
– I pan jest doktorem praw?
– Tak jest.
– Niesłychane.
– Od szeregu miesięcy jestem bez posady – zaczął X. – Nie mam z czego żyć. Z nędzy chwyciłem się takiego zajęcia.
Urzędnik przerwał z oburzeniem:
– I to mówi wykształcony prawnik! Niesłychane! Czego zatem można wymagać od analfabetów?! Czy pan tego nie rozumie? Jeżeli ktoś chce zarobkować pisaniem podań, powinien uzyskać koncesję, pozwolenie, opłacić świadectwo przemysłowe. Pan uprawia nieuczciwą konkurencję w stosunku do tych, co zmuszeni są utrzymywać biura czy kancelarie adwokackie.
– Kiedy mnie nie stać na obiad, cóż dopiero na biuro. Mieszkam kątem u stróża. A jako prawnik, jako były urzędnik państwowy i komunalny znam się o tyle na…
– Wybaczy pan – urzędnik podciągnął nerwowym ruchem mankiety. – Ale to jest bardzo smutny objaw. Bardzo smutny. Żeby prawnik, który powinien świecić przykładem społeczeństwu, stanowić wzór poszanowania prawa, uprawiał kłusownictwo? Czemuż pan nie zostanie adwokatem?
– Pan starosta żartuje sobie. Musiałbym odbyć aplikanturę, a za co?...
– Hm… Tak… No, ale to już pańska rzecz. Ja musiałbym dać panu co najmniej trzy dni aresztu. Jeżeli jednak da mi pan słowo, że nie wróci do tego procederu… Na miły Bóg, przecie może pan poszukać innego, uczciwego zajęcia!?
– Niczego bardziej bym nie pragnął…


21.

Kochany stary R.! Ciekawe, co też w tej chwili porabia. Ciekawe? Ależ skąd, przecież wiadomo, że siedzi w kancelarii adwokackiej (...), w całkiem miłym pokoju na pierwszym piętrze, z widokiem na Market Square. Przeprowadził się do niego po śmierci starego Witneya. Lubi go, to jasne, przecież pamięta, jak kiedyś, w dzień targowy, weszła tam znienacka, a on stał sobie spokojnie przy oknie i spoglądał na targ i na zwierzęta, które właśnie pędzono.(...)
Och, dzisiaj nie jest dzień targowy. Dzisiaj R. zapewne tkwi za biurkiem i nic nie odrywa go od pracy. A tamte moje obawy, jakoby przez swe nieprzytomne spojrzenie miał stracić jakichś klientów, były całkiem bezpodstawne. R. swoją popularnością bił na głowę wspólników, no i lubiło go całe miasto, co samo w sobie było połową sukcesu w praktyce prowincjonalnego adwokata.
Ale i tak, pomyślała J. z dumą, gdyby nie ja, zaprzepaściłby wszystko!
Jej myśli pobiegły do dnia, kiedy R. powiedział jej o ofercie wujka.
Chodziło o trochę staroświecki, lecz za to świetnie prosperujący rodzinny interes. Rozumiało się samo przez się, że R. wejdzie weń po odbyciu aplikacji adwokackiej. Lecz oferta wujka H., mówiąca o partnerstwie i to na doskonałych warunkach, była niczym innym jak uśmiechem losu.
J. najpierw wyraziła zadowolenie i pogratulowała R., a dopiero potem zauważyła, że on chyba niezupełnie podziela jej entuzjazm. Faktycznie, zaraz padły te nieprawdopodobne słowa:
– Jeśli się zgodzę…
– Ależ R.! – zawołała skonsternowana.
Do dziś pamięta, jak bardzo wtedy pobladł na twarzy i jak drżały mu ręce, w których trzymał kawałek torfu. No i to dziwne błaganie w jego ciemnych oczach. No cóż, do tamtego dnia nie zdawała sobie sprawy, że R. jest nerwowy.
– Nienawidzę pracy za biurkiem. Nienawidzę – powiedział.
– Och wiem, kochanie – zapewniła go ze współczuciem. – To przeraźliwie jednostajna i ciężka praca, co ja mówię, to harówka, i do tego nudna. Lecz co innego partnerstwo. Chcę powiedzieć, że kiedy staniesz się wspólnikiem, będziesz tym wszystkim po prostu zainteresowany.
– Wszystkim, to znaczy kontraktami, dzierżawami, nieruchomościami, umowami, podczas gdy dotychczas…
Posypały się kolejne, całkiem absurdalne prawnicze terminy. R. uśmiechał się, lecz jej to nie zmyliło. Ona i tak widziała w jego oczach smutek i błaganie. R. błagał ją, a ona tak bardzo kochała R.!
– Ale przecież od dawna było wiadomo, że będziesz pracował w kancelarii wujka H.
– To prawda, było. Natomiast skąd mogłem wiedzieć, że to praca absolutnie nie dla mnie, że jest wbrew mojej naturze?


22.

I wtedy właśnie nadarzył się ten prawnik, który na najbliższe trzy miesiące zrobił z niej kurę domową. W zamian za zmywanie i seks zaopiekował się obtartą do kości nogą D., jej wszystkimi chorobami, których się nabawiła przez pięć dni, gdy była bezdomna. Gdy spała... nie, ona nigdzie nie spała. Bo metro zamknęli takimi kratami spadającymi z sufitu, jak w starych zamkach. Wszystko zamknęli, podnieśli zwodzone mosty, czerwone światło dla D. z Bratysławy! (...)
Ale prawnik zlitował się. Zamykał ją w domu na cały dzień i szedł do pracy. I D. musiała obsługiwać kuchnię, te wszystkie roboty, komputery... Nudzić się, robić odkurzaczem, grzebać mu po szafach pełnych nudnych wieszaków z garniturami zapakowanymi w foliowe futerały. W końcu sama zaczęła żałować, że uciekła z domu do tego Wiednia, gdzie miał się lać szampan, miało być mnóstwo pięknych facetów i szybkich aut. Tymczasem jest Jurgen – stary, łysy adwokat, który o wszystko bije, krzyczy i w ogóle – jak ktoś podciera się nawilżonymi wacikami o zapachu rumianku, to nie może być normalny!


23.

– Jestem w kłopocie – powiedziała.
X. skinął tylko głową – wyznania takie były dla niego chlebem powszednim. Ponieważ milczała, wyjaśnił:
– Ludzie zazwyczaj przychodzą tutaj z kłopotami.
– Nie można powiedzieć, żeby mi pan ułatwiał rozmowę – rzekła raptem kobieta. – Większość adwokatów, u których zasięgałam porady...
Urwała równie nieoczekiwanie. X. posłał jej uśmiech. Podniósł się powoli z fotela, położył dłonie na brzegu biurka i oparł się na nich całym ciężarem, pochylony w jej kierunku.
– Tak, wiem – powiedział. – Większość adwokatów, u których pani zasięgała porady, miała eleganckie kancelarie i tuziny aplikantów, którzy biegali tam i z powrotem. Płaciła im pani kupę pieniędzy i niewiele pani z tego miała pożytku. Kłaniali się nisko, szurali nogami, kiedy pani wchodziła do pokoju, i żądali słonych zaliczek. Ale kiedy się pani znalazła w prawdziwych opałach, nie ma pani odwagi do nich pójść.
Jej szeroko rozwarte oczy zwęziły się nieco. Mierzyli się wzrokiem przez dwie, trzy sekundy, po czym kobieta spuściła oczy. X. ciągnął wolno i dobitnie, ale bez podnoszenia głosu:
– Ja jestem inny. Mam klientów, bo o nich walczę, bo walczę o ich interesy. Nikt nigdy nie zwrócił się do mnie o zawiązanie spółki i nigdy jeszcze nie uwierzytelniałem testamentu. Nie wiem, czy sporządziłem w życiu tuzin umów, i nie wiem, czy umiałbym wnieść zastrzeżenie hipoteczne. Ludzie przychodzą do mnie nie dlatego, że im się podoba mój nos, i nie dlatego, że mnie znają z klubu. Przychodzą, bo potrzebują takiego rodzaju usług, jakie tylko ja potrafię świadczyć.
Podniosła na niego wzrok.
– Właśnie, jakiego rodzaju usługi potrafi pan świadczyć, panie X.? – zapytała.
Rzucił w odpowiedzi dwa słowa:
– Potrafię walczyć!


24.

Inni podnieśli proszące głosy, aby wysłuchał ich i ratował.
Pozostał więc, ale ruchliwe rysy jego zmieniły wyraz. Z wesołego i niemal swawolnego młodzieńca, jakim był przed godziną, stał się chmurnym, skupionym w sobie, niemal ponurym. Słuchał jednak, a raczej z natężeniem wsłuchiwał się to w pojedyncze, przemawiające głosy, to w wybuchające co chwilę gwary. Pokazywano mu jakąś starą, zżółkłą i prawie spleśniałą mapę, którą F. na czyimś strychu w spróchniałej skrzyni znalazł, a na której wyraźnie, jak dzień jasno stać miało, że wielki kawał wygonu, het, tam, takimi a takimi granicami objęty, nie do pana X., ale do y.–wickiej okolicy należeć powinien. Ho, ho! Gdyby oni ten wygon kiedyś im widać zrabowany odebrali, dopiero by im życie słodkie nastało, a przy tym pokazaliby sąsiadowi, że podczas i mały komar wielkiego konia do krwi kąsa! F. o to ostatnie, zdaje się, więcej jeszcze chodziło niż o pierwsze. Sąsiadów do procesu werbował, ale nie zwerbował ich więcej jak dziesięciu. Ci za wszystkich plecy nastawili i pootwierali worki. Inszym łydki ze strachu drżały. Ale właśnie najodważniejsi najuboższymi byli. Procesując się w długi leźli. Adwokat – któż mógł wiedzieć, że był to oszust, skoro tak pięknie i rozumnie gadał? – pomyślny skutek zaprzysięgał, przez dwa lata jak krowy ich doił, aż na koniec terminu uchybił, apelacji w porę nie podał i wszystko przepadło. Ale nie koniec na tym; trzeba wielką sumę panu X. wypłacić i to wprędce, bo już niejeden raz i nie przed jednym człowiekiem oświadczał, że ani godziny zwłoki nie udzieli, ani grosza nie daruje, a egzekucją, gdy tylko czas przyjdzie, bez miłosierdzia cisnąć będzie.


25.

Zdarzyło się w tych czasach, że jeden z przyjaciół mecenasa miał proces i jak zwykle oddał mu do przejrzenia papiery z prośbą o radę. Wprawdzie pan T. nie stawał już w sądach, ale jako doświadczony praktyk umiał wskazać najwłaściwszy kierunek akcji i wybranemu przez siebie adwokatowi udzielał pożytecznych objaśnień.
Sprawa obecna była zawikłana. Pan T. im więcej wczytywał się w papiery, tym bardziej zapalał się. W emerycie ocknął się adwokat. Nie wychodził już z mieszkania, nie sprawdzał, czy starto kurz w salonach, tylko zamknięty w swoim gabinecie czytał dokumenty i notował.
Wieczorem stary lokaj mecenasa przyszedł z codziennym raportem. Doniósł, że pani doktorowa wyjechała z dziećmi na letnie mieszkanie, że zepsuł się wodociąg, że odźwierny K. zrobił awanturę ze stójkowym i poszedł na tydzień – do kozy. Zapytał w końcu: czy pan mecenas nie zechce widzieć się z nowo przyjętym stróżem?...
Ale mecenas, pochylony nad papierami, palił cygaro, puszczał kółka dymu, a na wiernego sługę nawet nie spojrzał.
Na drugi dzień pan T. jeszcze siedział nad akrami; około drugiej zjadł obiad i znowu siedział. Jego rumiana twarz i szpakowate faworyty na szafirowym tle pokojowego obicia przypominały „studia z natury”. Matka ociemniałej dziewczynki i jej wspólniczka robiąca pończochy na maszynie podziwiały mecenasa i mówiły, że wygląda na czerstwego wdowca, który ma zwyczaj od rana do wieczora drzemać nad biurkiem.
Tymczasem mecenas, choć przymykał oczy, nie drzemał wcale, tylko rozmyślał nad sprawą.


==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:

rozwiązanie konkursu


Wyświetleń: 1573
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 7
Użytkownik: pawelw 01.10.2021 17:53 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Pisma prawnicze często są kompletnie niezrozumiałe, trzeba się w nie dobrze kilka razy wczytać, żeby zrozumieć o co w nich chodzi. Z fragmentami konkursowymi może być podobnie. Pewnie trzeba będzie kilka razy wnikliwie przeczytać, żeby zidentyfikować podejrzanego lub chociażby znaleźć jakieś poszlaki. W razie problemów można się zwrócić o pomoc do pani Mecenas, albo do innych klientów kancelarii.
25 fragmentów przygotowała dla nas niedźwiedź w todze z tobołem. Zapraszam do udziału.


Wśród wszystkich uczestników konkursu wylosuję nagrodę od ePWN. Szczęśliwy zwycięzca będzie mógł wybrać książkę z oferty księgarni PWN (do 50zł). Tym bardziej zachęcam do uczestnictwa.
Użytkownik: jolekp 06.10.2021 18:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Za nami już prawie połowa konkursu. Ośmioro dzielnych uczestników rozpoznało już prawie wszystkie fragmenty - niezidentyfikowany pozostał tylko numer 10. Czas zatem na garść podpowiedzi, na razie ogólnych.

Wśród rodziców jest 15 mężczyzn i 8 kobiet, dwoje występuje więcej niż raz. Dwóch zostało uhonorowanych nagrodą Nobla. Trzynaścioro już nie żyje.
Najwięcej dusiołków powstało w języku polskim - 9, dalej jest angielski - 8, niemiecki - 4, francuski - 3, hiszpański - 1. Dwa należą do literatury innej niż beletrystyczna, a dwa to krótkie formy prozatorskie.
Użytkownik: janmamut 07.10.2021 04:02 napisał(a):
Odpowiedź na: Za nami już prawie połowa... | jolekp
To pokazuje, jak różnymi meandrami biegnie ludzkie czytanie. Akurat 10 jest jest jedną z łatwiejszych w tym zestawie.
Użytkownik: ilia 07.10.2021 21:43 napisał(a):
Odpowiedź na: To pokazuje, jak różnymi ... | janmamut
Piszesz - Akurat 10 jest jedną z łatwiejszych w tym zestawie. Dla ludzi "starszego pokolenia" fragment tej książki jest łatwy do odgadnięcia, ale dla młodych już niekoniecznie. Podejrzewam, że niektórzy nawet nie słyszeli o tym bardzo znanym kiedyś pisarzu.
Użytkownik: tweety008 11.10.2021 17:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
To kto pomataczy z 10? :)
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 11.10.2021 19:14 napisał(a):
Odpowiedź na: To kto pomataczy z 10? :) | tweety008
Nie takie to łatwe, jak piszą powyżej...
Zwykle nie zmusza do spotkania z prawnikiem, ale to zależy od uczestników i od skutków.
Użytkownik: jolekp 15.10.2021 09:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Przedstawiam konkurs nr 2... | pawelw
Zgodnie z planem dziś miał być ostatni dzień konkursu, ale w związku z tym, że po południu i wieczorem będę niedostępna, postanowiłam przedłużyć termin do jutra do 18.00.
Jeśli ktoś chciałby jeszcze wziąć udział, to serdecznie zapraszam.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: