Dodany: 20.09.2021 08:34|Autor: Meszuge

Niewinni o brudnych rękach


„Niewiele zostało z tętniącego życiem niemieckiego miasta uniwersyteckiego, znanego niegdyś jako Königsberg, miejsca urodzenia Kanta i stolicy Prus Wschodnich, państwa założonego z XIII wieku przez zakon krzyżacki, które później stało się częścią Niemiec. Prusy Wschodnie wzięły na siebie główny ciężar odwetu za nazistowskie zbrodnie i spotkał je najtragiczniejszy los ze wszystkich niemieckich terytoriów na wschodzie. Niemcy zamieszkujący te ziemie, zdecydowana większość w tym regionie, uciekli, zginęli lub zostali deportowani”[1].

Przyznam, że nadal odrobinę irytuje mnie, gdy czytam o niezawinionych cierpieniach biednych Niemców, którzy musieli ponosić konsekwencje czynów jakichś tajemniczych, złych nazistów. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy Niemcy byli zwolennikami Hitlera, ale… co w związku z tym? Gdyby jutro nasz rząd (akurat należący do PiS, ale nie w tym rzecz) ogłosi, że wychodzimy z Unii Europejskiej albo, że atakujemy zbrojnie Białoruś, to czy na arenach międzynarodowych mowa będzie, że to pisowcy wyszli z UE i rozpętali wojnę, czy może że to Polska wycofała się z UE i Polska napadła Białoruś?
Rozumiem jednak, że autorka, wychowana w Paryżu pół-Niemka, pół-Irlandka, tak właśnie mogła widzieć skomplikowaną historię swojej rodziny.

Tytułową Inge jest Ingeborg Gertrud Wiegandt, urodzona w 1925, córka Friedy i Alberta, babka autorki. Jej wspomnienia z dzieciństwa w Królewcu są mocno wyidealizowane, ale na szczęście autorka zdaje sobie sprawę, że tak to często bywa ze wspomnieniami starych ludzi. Psychologowie twierdzą, że to efekt tęsknoty za młodością. I pewnie mają rację. Znam to z własnego doświadczenia.

„Pamięć jest zwodnicza, kiedy przychodzi do wspominania wydarzeń i miejsc z naszego dzieciństwa; opowiada nam historię naszej przeszłości wyidealizowaną i zniekształconą przez upływ czasu. Strata jest najmocniejszą z tych emocjonalnych soczewek, obdarzającą miejsca, do których nie możemy wrócić, magią powiększającą dobro i zmiękczającą zło”[2].

Abstrahując – naiwne idealizowanie przeszłości szczególnie rzucało mi się w oczy w wielu książkach Herbich-Zychowicz z serii „Dziewczyny z…”.

„Wojna Inge” to opowieść o rodzinie Wiegandt, głównie o Ingeborg, o czasach skręcania Niemiec w kierunku hitleryzmu, narastania antysemityzmu, o drugiej wojnie światowej, pod koniec której Wiegandtowie musieli uciekać z Królewca, obecnie Kaliningradu. Ich ciężkie przeżycia w Danii, gdzie początkowo próbowali się schronić i wreszcie najgorsze: powrót do Niemiec i pierwsze powojenne lata. Czyli po prostu saga rodzinna z zawiedzioną miłością i wielką historią w tle.

Rodzina nie należała do zwolenników Adolfa Hitlera (choć jeden z nich pozuje dumnie do rodzinnej fotografii w mundurze Luftwaffe).

„Jak Wiegandtowie, których uważałam za miłych, oświeconych i sprawiedliwych, mogli to znosić w milczeniu?”[3].

Może i w milczeniu, ale nie jestem pewien, czy bezczynnie; dziadek skorzystał z okazji i kupił kamienicę od Żyda, który musiał ją szybko sprzedać wiedząc, że Niemcy lada moment i tak mu ją odbiorą. Autorka ma nadzieję, że zapłacił mu uczciwie. Tak, tak… oczywiście, a zakupu dokonał w tym właśnie momencie zupełnie przypadkowo, z systemowym nękaniem Żydów nie miało to nic wspólnego; jakoś tak się złożyło.

Oczywiście książka jest bardzo subiektywna, ale też nie miało to być opracowanie historyczne. Porusza dwa tematy dotąd traktowane trochę po macoszemu: nowożytne dzieje Prus Wschodnich i ich mieszkańców oraz Niemcy – nie całkiem źli i nie całkiem dobrzy (na przykład członkostwo w partii hitlerowskiej nie z przekonań, ale po prostu z oportunizmu); tacy chrześcijanie, którzy nie chcą zrozumieć, że grzeszyć można też przez zaniechanie. W każdym razie jest to wspomnienie w wielu odcieniach szarości, a nie tylko czerni i bieli.

Wiele kwestii mocno mnie poruszyło, zaskoczyło nawet. Na przykład pretensje do Duńczyków (Dania była pod okupacją niemiecką, podobnie do Polski), że po zakończeniu wojny nie zaopiekowali się wystarczająco Niemcami i ich dziećmi, w tym tysiącami niemieckich uchodźców z Prus Wschodnich. No, cóż... polskim priorytetem po wyzwoleniu także, zdaje się, nie była opieka nad Niemcami. Albo to, kiedy Wiegandtowie naprawdę zaczęli doświadczać wojny – otóż latem 1944 roku, jak zwykle zresztą, wyjechali na wakacje do modnej miejscowości wypoczynkowej; domyślali się już, że może to być ostatni raz, bo zbliżał się front, ale dotąd dolegliwością był zmniejszony obrót w handlu luksusowymi alkoholami, czym zajmował się dziadek.
Że lata 1945-48 były dla Niemców, a zwłaszcza Niemek, bardzo trudne, wiedziałem już wcześniej.

W „Wojnie Inge” znalazłem też kilka zdjęć, ale reprodukcje (reprodukcje, a nie zdjęcia!) są tak kiepskie, że nie zawsze dało się odróżnić płeć występujących na nich osób, co oczywiście nie jest winą autorki.

W każdym razie polecam z pełnym przekonaniem – to jedna z lepszych lektur w tym roku, od której trudno mi było się oderwać, oraz nowe spojrzenie na historię, która wydawała się tak dobrze znana.

[1] Svenja O’Donnell, „Wojna Inge”, przeł. Katarzyna Bażyńska-Chojnacka i Piotr Chojnacki, wyd. Świat Książki, 2021, s.26-27.
[2] Tamże, s. 54.
[3] Tamże, s. 58.

Recenzję zamieszczam w różnych miejscach.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 274
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: