Dodany: 08.09.2021 11:35|Autor: fugare
"Dom Holendrów": Portret rodziny z nieidealną matką w tle
Eric Berne, amerykański psychiatra, w swojej słynnej książce pt. „W co grają ludzie: Psychologia stosunków międzyludzkich”, stwierdza: „Każdy miał rodziców (albo rodziców zastępczych) i nosi w sobie zestaw stanów ego, które odtwarzają stany ego tych rodziców. Mówiąc potocznie: Każdy nosi w sobie swoich rodziców”[1]. Czytając te słowa, wielu z nas, z bohaterami powieści Ann Patchett włącznie, chciałoby zapytać: — Panie Berne, a co z nami? Co z tymi, którzy obojga rodziców, lub jednego z nich nie znają, nie pamiętają? Czy zamiast wspomnianego przez Pana zestawu jego stanów ego, nosimy w sobie wyłącznie żal, pretensje, smutek, nieuzasadnione poczucie winy i w pełni uzasadnione poczucie krzywdy?
Rodzice. Bywa że kochamy ich bezkrytycznie, ale bywa też, że kierujemy do nich wszystkie żale i pretensje, nierzadko, słusznie obwiniając za nieudane dzieciństwo lub trudną dorosłość. Wówczas, jak mówi bohater powieści „Dom Holendrów”: „Nakładamy teraźniejszość na przeszłość. Patrzymy wstecz przez pryzmat tego, co już wiemy, więc nie widzimy jej tak jak ludzie, którymi wtedy byliśmy, tylko jak ludzie, którymi jesteśmy teraz, a to oznacza, że przeszłość drastycznie się zmienia”[2].
Amerykańska pisarka Ann Patchett urodziła się w Los Angeles na początku lat 60. Jest laureatką Orange Prize i PEN/Faulkner Award. Przetłumaczono na język polski sześć jej powieści, w tym nominowany do Nagrody Pulitzera „Dom Holendrów”, który miał swoją polską premierę niedawno, 19 maja br. Wydawnictwo Znak Literanova wydało tę książkę bardzo starannie: w twardej oprawie, z okładką dającą wrażenie głębi „namalowanego” na niej portretu czarnowłosej dziewczynki, z równie oryginalną wklejką ozdobioną holenderskim motywem.
Nie sposób nie rozpocząć tej recenzji od przedstawienia tytułowego domu w jego podstawowym znaczeniu. Budynek powstał w 1922 r. na zamówienie pary Holendrów, którzy dorobili się sporego majątku na dystrybucji papierosów i zlecili budowę trzypiętrowego, nawet jak na amerykańskie warunki ekstrawaganckiego, domu pod Filadelfią. Dom był nie tylko obiektem podziwu mieszkańców pobliskich miejscowości: „miejscem, gdzie mieszkali ci Holendrzy z niemożliwym do wymówienia nazwiskiem"[3]. Był rezydencją z niezwykłą architekturą, przeszklonymi fragmentami fasady, umożliwiającymi ulicznym przechodniom podziwianie wnętrza i wyposażeniem, na które składały się dzieła sztuki, z obrazami właścicieli - VanHoebeeków - włącznie. Po kryzysie ekonomicznym który nastąpił w latach 30., upadku posiadłości, śmierci trójki synów i w końcu samych VanHoebeeków, ich dom wraz z całym wyposażeniem stał się w 1945 r. własnością banku. Ale to tylko wstęp, bo to nie o tej rodzinie jest opowieść. Oni - Holendrzy - przez cztery dekady jej trwania będą spoglądali z portretów wiszących w salonie na różnych mieszkańców domu, a o ich historii i początkach budynku dowiemy się jedynie z relacji narratora i pamiętającej te czasy służącej. „VanHoebeekowie byli największą atrakcją salonu, naturalnych rozmiarów świadectwem niszczycielskiego oddziaływania czasu na ludzi. Ich surowe i nieładne twarze oddano z holenderską precyzją i wyraźnie holenderskim rozumieniem światła, lecz na każdym piętrze były dziesiątki innych, mniejszych portretów – ich dzieci w korytarzach, ich przodków w sypialniach, nieznanych ludzi, których można było podziwiać rozsianych po całym domu”[4].
Kilka lat po przejęciu przez bank (około 1950 r.) dom trafia do Cyrila Conroya, ojca kluczowych postaci, rodzeństwa Maeve i Danny'ego. Pan Conroy, wzbogaciwszy się w sprytny i szybki, ale uczciwy sposób, tworzy firmę zajmującą się wynajmem nieruchomości, kupuje Dom Holendrów i z małego mieszkanka przenosi się tam wraz z zaszokowaną obrotem spraw żoną i malutką córką Maeve (Danny'ego, młodszego syna, nie ma jeszcze na świecie). Teraz Dom Holendrów staje się ich domem rodzinnym. Przejmują go wraz z całym luksusowym wyposażeniem, rzeczami prywatnymi poprzednich właścicieli, a nawet służącą Fioną. Ta nagła zmiana stylu życia, mogłaby oznaczać wyłącznie awans społeczny i powód do dumy, ale staje się początkiem smutnych wydarzeń, które wpłyną na losy wszystkich członków rodziny Conroy’ów. Narratorem powieści, której akcja nie toczy się chronologicznie, i naszym przewodnikiem, jest młodszy z rodzeństwa - Danny. Na podstawie jego relacji, obejmujących cztery dekady, powoli odkrywamy historię rodziny, bo to rodzina i związki między jej członkami są głównym tematem powieści. Danny, jeszcze jako nastolatek (w 1968 r.), mówi o swoim pobycie w Nowym Jorku: „Każda godzina składała się z szeregu przypadków i decyzja o tym, by pójść jedną ulicą zamiast inną, niosła w sobie potencjał zmiany wszystkiego: kogo spotkasz, kogo zobaczysz albo czyj widok zostanie ci oszczędzony"[5], a czytelnikowi trudno nie ulec wrażeniu, że mówi o życiu: swoim i swojej rodziny, ale także naszym. Bo czy nie jest tak, że życie składa się z drobnych i większych wydarzeń, a każde z nich wpływa na kolejne i nic nie istnieje bez powiązania z innymi, wszystko jedno, czy jest to decyzja o kupnie domu, czy o wyborze ulicy, w którą zamierzamy skręcić?
Losy Danny’ego i jego starszej siostry Maeve potoczą się w trudny do przewidzenia sposób, a bolesne doświadczenia sprawią, że więź łącząca rodzeństwo będzie najcenniejszą i jedyną pamiątką po opuszczeniu Domu Holendrów. Podczas każdego przygodnego pobytu w rodzinnej miejscowości będą wieczorami jeździli starym samochodem Maeve pod dom i przyglądali się jego oknom, w których zapalają się światła, szukając skrawków dawnego życia. Mimo, że - jak mówi Danny - „w tamtych latach nie było wolnego czasu, a ja nie chciałem spędzać tej odrobiny, którą miałem, siedząc przed jakimś przeklętym domem, lecz zawsze tam właśnie lądowaliśmy: niczym jaskółki, niczym łosoś, byliśmy bezradnymi niewolnikami zwyczajów migracyjnych. Udawaliśmy, że tym, co straciliśmy był dom... Udawaliśmy, że to, co straciliśmy, zabrała nam osoba, która wciąż tam mieszkała"[6]. Inicjatorką tych wypraw jest zazwyczaj Maeve - dobra, odpowiedzialna, wyrozumiała, poświęcająca się Maeve - która w wieku 10 lat (!) zostaje opiekunką i najlepszą przyjaciółką swojego trzyletniego brata oraz strażniczką pamięci o ich dzieciństwie.
Trudna historia pewnej amerykańskiej rodziny i powiązanych z nią osób, w której Ann Patchett porusza wiele uniwersalnych problemów, opowiada również o stereotypach związanych z narzuconymi przez społeczeństwo rolami. Autorka pokazała je na podstawie Ameryki lat 60. i jej mieszkańców śniących wówczas swój „amerykański sen", w którym uśmiechnięte, schludne żony w pięknych domach na przedmieściach czekają na powracającego z pracy męża, w otoczeniu radosnych dzieci i labradorów machających bez przerwy ogonami. Cyril Conroy jest typowym przedstawicielem amerykańskiej klasy średniej, przyjmującym z pełną aprobatą powierzoną mu rolę ojca, którego głównym obowiązkiem jest zapewnienie rodzinie dóbr materialnych. Zazwyczaj nie okazuje emocji, zajęty jest swoją pracą, a jeśli poświęca dzieciom czas, to tylko w celach praktycznych i raczej synowi, niż córce. Jego żonę Elnę poznajemy z relacji innych, jako osobę delikatną, uduchowioną i ciepłą, źle odnajdującą się w roli gospodyni przytłaczającej ją rezydencji, w której ma do dyspozycji dwie służące. Ona chce czegoś zupełnie innego, nie chce być obsługiwana — to ona chce służyć innym. O ile mało empatyczny Cyril Conroy (ojciec) dobrze odnajduje się w roli męża w patriarchalnej rodzinie, to jego żona Elna nie może? nie umie? nie chce? odnaleźć się w swojej. Przyznam, że postać Elny (matki) do końca pozostała dla mnie zagadką.
To dobra książka i myślę, że udany początek mojego poznawania twórczości jej autorki. Każdy z czytelników ma własne kryteria zgodnie z którymi ocenia lekturę. Moim najważniejszym jest ślad, jaki po sobie pozostawia. Jeśli po przeczytaniu wciąż znajduję nowe tematy do przemyśleń na jej temat, odkrywam związki, zdarzenia, zbiegi powieściowych okoliczności, na które w pogoni za „dalszym ciągiem" nie zwróciłam uwagi - jeżeli do niej wracam po to, żeby coś sprawdzić, albo przeczytać jeszcze raz - to oznacza, że to była dobra książka, a przynajmniej dobra dla mnie. „Dom Holendrów” spełnia to moje kryterium, a wydaje mi się, że może spodobać się również wielu bardzo różnym czytelnikom. Został napisany w dość chłodny i klasyczny sposób, nie jest to jednak literatura w staroświeckim stylu ani typowa saga rodzinna. Bohaterów jest niewielu i każdego z nich autorka obdarzyła inną osobowością. Wraz z rozwojem akcji i poznawaniem ich losów na planie powieści, możemy próbować rozpoznać, jakie czynniki zewnętrzne ją (osobowość) ukształtowały i jak to wpłynęło na sposób, w jaki każda z postaci radziła sobie z otaczającym światem.
„Dom Holendrów” to nie tylko psychologiczno-obyczajowa opowieść o historii rodziny, to również utwór poruszający takie problemy, jak prawo człowieka do decydowania o swoim życiu, o pełnionych w nim rolach, o odpowiedzialności i realizacji narzuconych mu przez społeczeństwo norm.
Niesie też pewne przesłanie, które tak spróbowałabym zinterpretować: rozważmy, czy nie warto, jeśli to tylko możliwe, podarować sobie i swoim rodzicom, lub jednemu z nich, przebaczenia. Może to sprawić, że spojrzymy na siebie łagodniej, kiedy ze zdziwieniem odkryjemy, że w naszym rodzicielstwie popełniliśmy również wiele błędów, a nawet powtórzyliśmy błędy naszych rodziców.
[1] Eric Berne, „W co grają ludzie: Psychologia stosunków międzyludzkich”, przeł. Paweł Izdebski, wyd. PWN, 2018, s. 17.
[2] Ann Patchett, „Dom Holendrów”, przeł. Anna Gralak, wyd. Znak Literanova, 2021, s. 49.
[3] Tamże, s. 15.
[4] Tamże, s. 3.
[5] Tamże, s. 145.
[6] Tamże, s. 78.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.